Akcja „Wisła” w oczach przesiedlonych

Akcja „Wisła” w oczach przesiedlonych

Ludzie biorący udział w zbrodniach na mniejszości ukraińskiej uzurpowali sobie prawo do samosądów

Po przeczytaniu artykułów dotyczących akcji „Wisła” zamieszczonych w „Przeglądzie” (20/2012) nie mogę oprzeć się wrażeniu, że teksty te napisano na zamówienie polityków. Piszę te słowa ze świadomością, że u wielu rodaków wzbudzą one gwałtowny sprzeciw i awersję do mojej osoby. Postaram się jednak wyjaśnić to kontrowersyjne stanowisko.
Mój tato, Grzegorz, urodził się w rodzinie polsko-ukraińskiej, ale czuł się Polakiem. Zresztą w tamtych latach same urzędy regulowały sprawy narodowościowe tak, że chłopiec brał narodowość po ojcu, a dziewczynka po matce. Mieszkał niedaleko Przemyśla. Biegle władał oboma językami i nie wstydził się mówić po ukraińsku, choć sąsiedzi często mu to wypominali. W rejonie przemyskim było bardzo dużo małżeństw mieszanych. Oba narody żyły zgodnie i nikt nie zwracał szczególnej uwagi na sprawy narodowościowe. Obok siebie mieszkali Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Łemkowie i Tatarzy. Po wojnie wszystko się zmieniło. Ukraińców zaczęto postrzegać jako ludzi gorszej kategorii, napiętnowanych i zasługujących na pogardę. Na losach mojego taty zaważyły z pewnością różne czynniki. Myślę tu przede wszystkim o jego przyjaznym nastawieniu do innych narodowości (co wynikało bezpośrednio z pochodzenia ojca), jak i o zawarciu małżeństwa z dziewczyną pochodzenia ukraińskiego. W czasach powojennych zaczęto to traktować jak swoistą zdradę.
Dodam, że gdy wybuchła wojna, tato został zmobilizowany do polskiego wojska i walczył w Beskidzie Śląskim.

Nocni ludzie

Z sytuacji na pograniczu mam wiele własnych wspomnień. Pamiętam obcych nachodzących nasz dom, krzyczących na mamę i babcię, domagających się rozmowy z dziećmi, czyli ze mną i starszą siostrą. Pamiętam strach przed „nocnymi ludźmi” i żal zmieszany ze wstydem, gdy sąsiadka wołała syna do domu słowami: „Kaziu, nie baw się z Marysią, bo to Ukrainka”, albo do dorosłych: „Ty banderowcu!”, „Ty banderówko!”. Pamiętam ks. Bronisława Marszałka, który podczas mszy wskazywał ręką na wschód i grzmiał z ambony: „Ukraińcy! Tam wasza droga na Ukrainę!”. Ten sam kapłan udzielał mi sakramentu pierwszej komunii. Tak właśnie wyglądało pogranicze po wojnie. Ludzie biorący udział w zbrodniach na mniejszości ukraińskiej uzurpowali sobie prawo do samosądów i „oczyszczenia okolicy ze zbuntowanych chamów”.
Dla mojej rodziny maj 1947 r. okazał się jeszcze gorszym okresem niż poprzednie. Tatę umieszczono w areszcie UB w Przemyślu, a następnie wywieziono do obozu w Jaworznie. Nikt nie powiadomił rodziny o przeniesieniu ojca. Mama dowiedziała się o wszystkim okrężnymi drogami. Do końca nie postawiono mu żadnych zarzutów, za to regularnie był przez władze więzienne musztrowany i bity, również po głowie. Po powrocie taty w styczniu 1948 r. kilka razy, mimo zakazu, podsłuchałam, co opowiadał o swoich przeżyciach w obozie. Mówił, że strażnicy w Jaworznie mieli czapki z trupimi czaszkami. Wyganiali więźniów na plac i wydawali komendy. Leżących zachodzili od tyłu i gumowymi pałkami bili, gdzie popadło. Tato wrócił stamtąd z uszkodzoną czaszką.
W czasie gdy ojciec przebywał w więzieniu, mama dostała pismo z urzędu nakazujące nam natychmiastowe opuszczenie domu. Miała kilka godzin na spakowanie dobytku. Nikt nie przejmował się tym, że była w zaawansowanej ciąży. Wóz z naszymi rzeczami został ustawiony na gromadzkim pastwisku między innymi podobnymi furmankami. Łóżek, pierzyn, ubrań i kilku drobiazgów pilnował przez noc ojczym taty. Mamie, siostrze i mnie pozwolono przespać się w domu. Rano miałyśmy wyjechać z innymi rodzinami w nieznane. Jednakże tej nocy mama urodziła trzecią córkę i pozwolono nam zostać.

Ósemka w pokoju

Nie na długo, bo już dwa lata później, 1 listopada 1949 r., ponownie wyrzucono nas z gospodarstwa i nakazano udać się na stację kolejową Przemyśl Bakończyce. Rodzice i nasza trójka (Natalka lat dziesięć i pół, ja lat dziewięć i pół i dwuletnia Marysia) zostaliśmy umieszczeni w wagonie bydlęcym razem z koniem i krową – naszą jedyną żywicielką. Podróż trwała kilka dni. Trudno mi określić, jak długo, ale jechaliśmy co najmniej tydzień. Wagon był w tym czasie stajnią, oborą i równocześnie domem. Dla mnie była to wówczas tylko niezwykła przygoda. Pierwszy raz jechałam koleją, a przez uchylone drzwi mogłam patrzeć na mijane domy, drzewa, pola. Natomiast rodzice byli przerażeni.
Nikogo nie obchodziło, czy mamy co jeść i czy nasze zwierzęta zostały nakarmione bądź napojone.
Wreszcie dojechaliśmy do Nidzicy k. Szczytna. W środku nocy nakazano nam załadować dobytek na wozy i konwój ruszył w ciemność. Zabudowania pojawiały się z rzadka. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, ktoś zaczynał wypakowywać swoje rzeczy, a reszta ruszała dalej. Wreszcie dojechaliśmy do maleńkiej wioski, podobnej do naszych Hermanowic. Wóz taty zatrzymał się przed jednym z domów, a nasi „opiekunowie” nakazali mieszkającym tam ludziom opróżnić jeden z pokoi. Zamieszkaliśmy w nim w ósemkę. Moja rodzina liczyła pięć osób, prócz tego samotna młoda kobieta i bezdzietne małżeństwo. Rankiem okazało się, że w pozostałych dwóch pokojach mieszkają już cztery osoby. Przesiedleńcy z białostockiego, Białorusini. Mili, serdeczni i dobrzy ludzie. Przy ich pomocy rodzicom udało się dostosować pokoik na poddaszu do zimowych warunków i w ten sposób uzyskaliśmy własne maleńkie pomieszczenie. Mój tato załamał się całkowicie. Całymi dniami leżał na łóżku i płakał. Nie mógł zrozumieć, za co spotyka go tak straszna ludzka podłość. Dlaczego władze potraktowały go jak złoczyńcę i bandytę.

Nacjonalistyczna głupota

Wiosną albo na początku lata dzięki pomocy pana Chojnowskiego udało nam się zająć opuszczony przez jego rodzinę maleńki domeczek, czyli jeden pokój z kuchnią. Drugi pokój wymagał remontu i nie nadawał się do zamieszkania. To był ten wspomniany w artykule „luksus”. Nie było tam żadnego parkietu, a deski w wielu miejscach były tak przegniłe, że zapadały się nawet pod ciężarem dzieci.
I w tym względzie prof. Andrzej Leon Sowa myli się całkowicie. W Nowym Dworze na nikogo nie czekał najmniejszy choćby dobrobyt. Nie mieliśmy własnego kąta, nie było pracy. Akcja „Wisła” była prowadzona chaotycznie, przypadkowo i w sposób całkowicie niezorganizowany. Miała na celu jedynie rozdzielenie „gorszych” obywateli Polski Ludowej i rozrzucenie ich po północnych terenach kraju. Ba! Dzięki tej akcji uzyskano domy dla „kolonistów”, czyli Polaków przyjeżdżających na tereny wschodnie. I nikt tego nie ukrywał. Moi rodzice nieraz wspominali kobietę, która pokazywała swojej siostrze nasz dom rodzinny, tłumacząc, że to gospodarstwo wkrótce będzie wolne i gotowe do zajęcia. Nie przejmowała się tym, że mama stojąca nieopodal słyszała każde jej słowo. Obojętne jej było, że moja mamusia drżała na myśl, co będzie z naszą rodziną.
Zresztą akcja „Wisła” dotyczyła nie tylko Ukraińców, ale także Białorusinów i, jak pokazuje przykład ojca, innych mieszkańców terenów pogranicza. I jedno jest pewne. To była akcja odwetowa za zbrodnie UPA i OUN, z którymi moja rodzina i ogromna większość wysiedleńców nie miała nic wspólnego, a wręcz potępiała te zbrodnie. Polityka państwa polskiego jedynie zaostrzyła nacjonalistyczną głupotę obu stron. Nikomu to nie służyło, a postawy ludzi stały się trudne do zniesienia.

Fragmenty wspomnień autorki zamieszkałej w Bielsku-Białej, w spisaniu których pomagała córka Kamila Jasiak z Katowic

Wydanie: 2012, 22/2012

Kategorie: Historia

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy