Bajkał pod stopami

Bajkał pod stopami

Wyobraźnia zaczyna pracować, gdy uświadomimy sobie, że pod granatowym lodem jest 1000-metrowa głębina

Samochody jeżdżą po bajkalskim lodzie jak po szosie. To ich zimowa codzienność. Gdy Janusz Bochenek wychodził z namiotu, czasami czuł się jak na autostradzie. Pewnego ranka tuż obok wejścia do jego sypialni przemknął z dużą prędkością jakiś samochód. Innym razem widział, jak do wody wpadła ciężarówka pełna jabłek. Kierowca zdążył wyskoczyć, zanim nad autem zamknęła się 700-metrowa głębina.
Tydzień przed zakończeniem wędrówki sam poszedłby w ślady tego auta. Chciał przekroczyć szczelinę, sprawdził ją kijkiem od nart, zrobił krok i wpadł do wody. To trwało sekundy. Wydostał się tylko dlatego, że sanie zostały na brzegu.

Przy minus 60 stopniach

Ale zanim Bochenek ruszył wokół Bajkału, codziennie trenował i uczył się taktyki długodystansowca. Uznał, że podczas wyprawy nie będzie pokonywał więcej niż 20 kilometrów dziennie. I tego pilnował.
Trenując jeszcze przed wyjazdem, biegał w specjalnej uprzęży i wlókł za sobą ogromną oponę. Dzięki temu wzmocnił mięśnie brzucha i w trakcie wyprawy mógł ciągnąć ważące kilkadziesiąt kilogramów sanie.
Żeby przetrwać, nie wystarczyłaby mu jednak tylko dobra kondycja i siła woli. Musiał też skompletować odpowiedni sprzęt. Wiele pomogli mu doświadczeni polarnicy: Marek Kamiński i Wojciech Moskal. Wyprawę sfinansowali sponsorzy, wykładając prawie 25 tys. zł.
Dzięki tym pieniądzom zaopatrzył się w narty biegówki podklejone specjalnym tworzywem oraz w filcowo-skórzane buty przystosowane do przypinania raków lub wiązań. Codziennie aplikował sobie pół aspiryny, która powoduje rozrzedzenie krwi i wówczas trudniej odmrozić ręce czy stopy. Na wypadek poważniejszej choroby miał ze sobą antybiotyki.
Dbał o siebie, a mimo to przez pierwszy tydzień leciało mu z nosa ciurkiem. Nie przypuszcza, żeby to było przeziębienie, raczej jakaś alergia lub objaw przystosowywania się organizmu do niecodziennych warunków klimatycznych, chociaż Bochenek był już na Syberii po raz czwarty. Zawsze zimą, bo, jego zdaniem, dopiero w ekstremalnych warunkach, na przykład przy minus 60 stopniach Celsjusza, człowiek naprawdę odkrywa swoją naturę.
Tym razem szedł w pojedynkę. Ale raz w tygodniu pukał do jakiegoś domu, żeby wysuszyć śpiwór czy namiot lub chociażby z kimś pogadać. Nigdy nie odmówiono mu towarzystwa ani noclegu. Spotykał nie tylko Rosjan, ale też Buriatów – tubylczą ludność – oraz Polaków, potomków popowstaniowych zesłańców z czasów carskich.
Dla Buriatów był dziwadłem. Nie rozumieli, po co ryzykuje życie. Sportowa satysfakcja, ich zdaniem, nie usprawiedliwiała podejmowania takiego wyzwania. Mimo to okazywali mu gościnę. U nich przekonał się, jak smakuje omul – najpopularniejsza ryba występująca w Bajkale. Można ją smażyć albo posolić i już po dwóch dniach jeść na surowo. Niezły jest też omul mrożony. Odrąbane kawałeczki mięsa macza się wtedy w soli z pieprzem.
Każdy odpoczynek wśród ludzi kończył się bardzo szybko i Bochenek wyruszał w swoją drogę. Szedł nawet wówczas, gdy przez kilka dni z rzędu gęsta mgła oblepiała go tak, że nie widział nic na metr przed sobą. To stokroć bardziej męczące niż ciągnięcie załadowanych po brzegi sań. Ale kiedy był już zdecydowany, żeby zakończyć wyprawę, chmury się nagle rozstępowały. Ochota na powrót do domu przechodziła jak ręką odjął.

Pod nim lód

Panika ogarnęła go jednak już na początku wyprawy. Kurczeniu się lodu towarzyszył potworny huk, rozsadzający bębenki i w dzień, i w nocy. Gdy wreszcie na tafli pojawiały się rysy długie na kilka kilometrów, dało się słyszeć jakby rozdzieranie gigantycznego arkusza papieru. Podczas rekonesansu, który robił rok wcześniej, nie wytrzymał huku. Miał wrażenie, że zderzyło się jednocześnie tysiąc samochodów, pędzących z ogromną prędkością. Była trzecia w nocy, wybiegł z namiotu, zwinął obóz i ruszył przed siebie. W nocy nad Bajkałem nie ma wiatru, a tafla wody jest gładka jak lód. Gołym okiem nie do rozróżnienia. Dopiero rano zdał sobie sprawę, ile ryzykował podczas tej ucieczki przed hałasem.
Lód na Bajkale jest granatowy. Idąc po nim, ma się wrażenie, że ktoś go pomalował. Wyobraźnia zaczyna pracować, gdy uświadomimy sobie, że pod spodem jest 1000-metrowa głębina. Dlatego nie zawsze mógł spać. Cienka rysa mogła przecież w każdej chwili i w każdym miejscu zamienić się w szczelinę. Nieraz więc budził się zlany potem. Wstawał, obchodził namiot i sprawdzał, jak wygląda lód pod nim. Zdarzało się, że rozstawiał namiot na czystym lodzie, a rano stał on na miejscu posiekanym rysami jak pajęczyna.

Marzenie o kostce masła

Po raz pierwszy zwątpienie w sens samotnej wędrówki pojawiło się już w połowie wyprawy. Równocześnie nasiliły się bóle w stawach i coraz bardziej doskwierał głód, który z czasem stał się prawdziwą obsesją. Pożywienie miał w pakietach. Śniadanie składało się z musli z mlekiem i olejem sojowym. Na obiad była tabliczka czekolady, batony szalupowe i napój energetyczny, a na kolację kaszka kuskus, makaron, suszone warzywa i kurczak w proszku. Zalewał to wszystko wrzątkiem w termosie i doprawiał olejem sojowym. W ten sposób dostarczał organizmowi ponad pięciu tysięcy kalorii dziennie. Powinno wystarczyć, ale i tak spalał własny tłuszcz, chudł. Po pewnym czasie jego żebra pokrywała tylko cienka skóra.
Jadł, a mimo to wciąż był głodny. Szedł, ciągnął sanie, czasami spotykał ludzi, ale jego myśli nieustannie krążyły wokół tego, żeby coś zjeść.
Jednak najbardziej brakowało mu tłuszczu. Marzył na przykład nie o schabowym z kapustą, ale o kostce masła posypanej cukrem. Apetyt „na tłustości” odczuwał także jakiś czas po powrocie. Półcentymetrowa kromka chleba i centymetr masła, tłuste frytki, boczek i torty z ciężkimi, maślanymi masami były jego największymi przysmakami.
Zmęczeniu fizycznemu towarzyszyło zmęczenie psychiczne. Czasami rozmawiał ze sobą. Beształ się za jakieś zaniedbanie, śmiał się do siebie lub modlił, bo to odwracało uwagę od głodu, bólu i strachu.
Miał ze sobą GPS (Global Positioning System), czyli system nawigacji satelitarnej i notatnik. Codziennie zapisywał wrażenia i spostrzeżenia.
Przyjaciele podarowali mu listy na drogę. Każdy opatrzony był adnotacją, którego dnia i o jakiej porze należy go przeczytać. Pierwszy otworzył po 15 dniach marszu. Były też listy rezerwowe. Do nich wolno mu było zajrzeć w każdej chwili. Ćwiczył charakter, odsuwając moment ich otwarcia. Cieszył się, że jest w stanie zapanować nad ciekawością.

Nie zadzieraj z Burchanem

Im dłużej szedł, tym trudniej było mu walczyć z sobą o wszystko. Na przykład, żeby wstać rano, a nie zostać w śpiworze. Bajkał nieustannie go zaskakiwał. I cienką warstwą śniegu o fakturze papieru ściernego, i zmienną pogodą. W krótkim czasie słońce zachodziło, zrywał się wiatr i wiał z prędkością 120 km na godzinę. Tylko dzięki rakom mocującym buty do podłoża nie fruwał jak piórko. Ciężko było zwłaszcza od północnej strony jeziora. Wtedy wstawał półtorej godziny wcześniej niż dotąd, bo ponad cztery godziny zajmowało mu mycie się, odmrożenie pasty do zębów, zagotowanie wody i wciąganie na siebie zamarzniętej odzieży
w 40-stopniowym mrozie. W dodatku płaskodenne sanki grzęzły w blisko metrowej warstwie śniegu. Gdy po tygodniu marszu po śniegu trafił wreszcie na czysty lód, potraktował to jako prezent od losu.
Z zasady nie jest przesądny, a ponadto jako przybysz z zewnątrz nie znał przypowieści z okolic Bajkału o tamtejszym bogu, którego łatwo rozgniewać, nazywając Bajkał jeziorem, a nie morzem. Ostrzeżono go więc, żeby z Burchanem nie zadzierał. Chociaż bez przekonania, jednak ofiarował wódkę Burchanowi, rozlewając ją na cztery strony świata.
Dopiero po przeżyciach ostatniego dnia swojej wędrówki skłonny jest przyznać, że coś w tych wierzeniach musi być. Przy pięknej pogodzie zbliżał się do charakterystycznego trójkąta, gdzie miał zakończyć wędrówkę. Był pewien, że szybko i bez przeszkód dotrze do mety. Krzyknął więc do Burchana: „Już mi nic nie zrobisz. Jestem u celu”. I pokazał niewidzialnemu język.
Przeszedł jeszcze kilometr. Nagle pogoda się załamała. Bochenek musiał rozbić obóz i spędził tam potworną noc. Najgorszą w całej wyprawie. Starannie przytwierdzony lodowymi śrubami namiot łopotał jak flaga na wietrze. Poczuł respekt wobec Bajkału.

W nocy gwiazdy odbijają się w lodzie tak, jakby w głębinie ktoś zapalił tysiące żarówek. Bajkał jest romantycznie przepiękny – twierdzi Janusz Bochenek. Ale nie można dać się zwieść tej urodzie, bo potrafi też być groźny, surowy i bezlitosny dla nierozważnych śmiałków. By wrócić cało, trzeba ważyć każdy krok. Jemu się udało.

 

 

Wydanie: 06/2002, 2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy