Balonowy odlot

Balonowy odlot

Najwspanialej jest o świcie. Dotykasz koron drzew, kalenic dachów. Nie warczysz, nie trujesz spalinami. Tylko się kołyszesz

„Marzysz, by latać od wieków. Mieć własne skrzydła dla siebie. Chcesz bardzo słaby człowieku szybować po jasnym niebie”. Ta pieśń w baloniarzach porusza najskrytszy nerw. To sport dla romantyków, arystokratów, nerwicowców. Różnie mówią. Ich bogiem jest szaman, czyli synoptyk i wiatr. A wszystko zaczęło się pewnego dnia ponad 200 lat temu, gdy francuscy bracia Montgolfier zauważyli, że falbany rozwieszonej na sznurku, jeszcze gorącej po prasowaniu spódnicy, lekko unoszą się ku górze. Doszli do wniosku, że ogrzane powietrze jest lżejsze od chłodnego.

W niebo

Wczesny ranek. Wiaterek porusza leniwie konarami drzew, nad łąkami ścielą się wilgotne mgły, pieją koguty na pobudkę. Zaspana załoga, Dariusz Brzozowski i Andrzej Ćwikła, piloci z Białegostoku, wyciągają z przyczepy wielką wiklinową gondolę i zwoje materiału, który rozciąga się po polu jak dżdżownica. Do kosza przytwierdzają palnik. Ciszę zakłóca tylko szum upuszczanego gazu i buchający jak z bajek o smoku strumień ognia. Wentylator odpalony. Cielsko balonu podnosi się powoli do pionu i puchnie, puchnie, puchnie… 200, 300 kg. Jeszcze podskakuje, jeszcze szamocze się na uwięzi i coraz bardziej wyrywa prawom ciążenia. Chłopaki siedzą już w gondoli. Obijając się o siebie, montują GPS-y (nawigacja satelitarna), kompasy, wiatrometry, mapy, barograf. Brzuch balonu rośnie jeszcze bardziej. Załoga naziemna przytrzymuje liną wielki majdan, wieszając się na koszu całym ciężarem, by nie porwał go wiatr. Palniki zioną. Chwila koncentracji. Ktoś kopie kosz na szczęście, ktoś krzyczy tradycyjne: „Ilość startów na ilość lądowań!”. I w niebo. Beatrice o pojemności 4530 m sześc. wyrywa się ludziom jak koń z linii startu po strzale. Andrzej jeszcze z góry podnosi kciuk, że jest OK. Aura sprzyja: lekki wietrzyk, słońce i świetna widoczność.
– Do prawie 8500 m leciało się jak po sznurku – opowiada później Andrzej. – Mijaliśmy samoloty, a pasażerowie machali nam z pokładu. Nagle… To był raczej huk niż syk 98 decybeli, który zwykle towarzyszy palnikom. Nie działały! Kolejne próby i nic. Zewnętrzne źródła ognia i też nic. Zaczęliśmy spadać w dół z prędkością kamienia – 9,2 m/s spadania (5 m/s jest jeszcze bezpieczną szybkością). Dopiero na 5500 m pojawił się tlen i zaczęły działać palniki. Decyzja: co robimy? Wracamy jeszcze raz! „Podajcie swoją pozycję!”, pada komenda z Okęcia. „Kontynuujemy na wysokości 5,8 km na północny wschód od lotniska Krywlany!”. Co jakiś czas przypominały mi się słowa sędziego sportowego: „Sprawdzajcie, czy wasz barograf tyka”. Przez cały lot dziwnie kojarzył się on z czarną skrzynką. Za chwilę mieliśmy dotknąć cirrusów. To bardzo nieludzka kraina. Straszliwe zimno (ok. -50 st. C). Oddechy stają się częstsze i krótsze, ruchy kosztują więcej wysiłku, zmęczenie, zawroty głowy, ziewanie. Wracamy! Na 5000 m pozwoliliśmy sobie na gorącą herbatę i czekoladę. Pychota. Wreszcie pierwszy krok na ziemi. Jakby dwoma stopami dotykało się całej kuli. 19 października 2001 roku wskazówki wysokościomierza zatrzymały się na 9859 m. Ćwikła i Brzozowski pobili rekord Polski w locie na wysokość.

Bitwa o materiał

Andrzej Ćwikła ma za sobą 535 godzin lotu, Tadeusz Bohojło i Leszek Podbiełło też po kilkaset. Tak starzy baloniarze w Białymstoku przeliczają czas. Liczy się obycie w powietrzu. Często śnią się im pytania: „Stary, jaki kierunek? Stary, w prawo czy wyżej”. – Czasem żona mnie budzi, bo przez sen mówię do balonu „No skręcaj!” i naginam się, przesuwam, jak w koszu – śmieje się Andrzej.
A zaczęło się w latach 70. – Byliśmy z Mańkiem Puszem po pierwszym roku pedagogiki. Niespecjalnie nas to ekscytowało – opowiada Andrzej. – Ja żeglowałem wtedy po Bałtyku i budowałem na rodzinnym Śląsku pełnomorski jacht. Ale coś nas ciągnęło do Białegostoku. Po piwku rodziły się impulsy. Może by maluchem dookoła świata pojechać? Albo końmi? Kiedyś Maniek zapuścił pomysł: „A może balon?”.
Następnego dnia ruszyli do Aeroklubu i dowiedzieli się, że ten sport jest u nas na wymarciu. Dychały jeszcze w Polsce dwa balony i trzech pilotów. Ledwo pamiętało się przedwojenne czasy, gdy Polska była balonową potęgą i miała mistrzów na miarę Franciszka Hynka i Zbigniewa Burzyńskiego.
– Chcieliśmy kontynuować przedwojenną tradycję – tłumaczą Ćwikło i Pusz. – Ale skąd wziąć sprzęt? Wiedzieli, że balonu nigdzie nie kupią. Nie mieli dolarów, żeby go ściągnąć z Zachodu. Cel się krystalizował: budujemy sami klasyczny gazowiec. Grzańce, czyli balony na ogrzane powietrze, dopiero się rodziły.
– Pierwsze instrukcje dawali nam przez telefon Stefan Makne i Irek Cieślak z Poznania – opowiadają. – Ściągnęliśmy szczątkową dokumentację balonu Zbigniewa Burzyńskiego – pokazują rysunek, który przechowują w klubowym archiwum. – A pierwsze pieniądze dostaliśmy z Rady Uczelnianej ZSP Filii UW w Białymstoku. Zaryzykowali, mimo że traktowali nas jak szaleńców.
Prawdziwą walkę stoczyli o materiał. Był tylko dla wojska i nikt nie chciał nawet gadać o jakimś skrawku tysiąca metrów. Miał charakter tajno-strategiczny i koniec. Zostały dwie metody – albo ukraść, albo załatwić spod ziemi. Gdy już załatwili, Andrzej pojechał z nim do grudziądzkiego Stomilu na gumowanie. Zakładowy ZMS podjął się zagumować szmatę w czynie społecznym. Sprawa się jednak przeciągała, aż w końcu jeden z majstrów się zdenerwował: „Jakie tam Zetemesy, k… Przynieście flaszkę po południu, to wam zagumuję”. Potem dziewczyny z Bielpo zszyły 440 kawałków. Pozostał tylko kosz z wietnamskiej trzciny i sieci oplatające czaszę. W Polsce żył tylko jeden człowiek, który umiał je robić. Ośmiometrową obręcz nośną kupili cudem i wozili tramwajami, otwierając lufciki i tak cyrklując, żeby motorniczy nie dostał w głowę.
W czerwcu 1978 roku balon za całe 330 tys. złotych był gotowy. Trzeba było działać szybko, bo Andrzej zobaczył plakat z balonem w tle, a na nim informację, że na Kubie organizują Festiwal Młodzieży Studenckiej. Władza pomysł kupiła, nie żałując kosztów. Polecieli specjalnym samolotem: Jasio Drzazga, Jurek Zabłocki, Irek Cieślak, Andrzej i Maniek.

Dostarczyciel magii

W balonie jesteś zdany na pogodę i swoje umiejętności. Regulując wysokość, szukasz właściwych prądów w powietrzu. – Musisz mieć czuja, reszta to przypadek i to jest właśnie adrenalina. A jak raz wejdziesz do kosza, nie ma odwrotu. Zawsze będziesz marzył o niebie – mówią zawodowcy. Przed lotem czujesz dreszczyk niepewności, potem błogość. Balon na ogrzane powietrze ma tę zaletę, że można go uruchomić z każdego miejsca w 15 minut, a gazowy dmucha się 8 godzin i startuje tylko z punktu, gdzie jest gaz. Choć napełnienie piachem 100 woreczków to ciężka robota, gazowiec jest magią. Cisza w gondoli aż szumi w uszach. Słychać bicie własnego serca, wiaterek muska po twarzy, ziemia się oddala… Samochody wyglądają jak pudełka zapałek, a miasta przypominają makiety. – Puszcza Knyszyńska na przykład zmieściłaby się na dłoni – mówi Leszek. – Gdy obniży się lot, słychać gwar ludzi, dzwoneczki pasących się krów, szczekanie psa, czasem przemknie łoś – wzdycha Jerzy Czerniawski, trener kadry narodowej, wielokrotny mistrz i delegat Polski w Międzynarodowej Federacji Balonowej. – Możesz nawet przejrzeć się w jeziorze. To jest dopiero romantyzm. Najwspanialej jest o świcie. Dotykasz koron drzew, kalenic dachów, gaworzących na gałęziach ptaków. Nie warczysz, nie trujesz spalinami. Tylko się kołyszesz. Tego się nie da zrobić w żadnym statku powietrznym. Przestrzeń, wolność i totalny brak pewności.
– Gdy odbiłam się od ziemi pierwszy raz – opowiada Maja – pomyślałam: gdybym była psychiatrą, wszystkim znerwicowanym przepisywałabym „lot” na receptę. Zostawiasz w dole krzątaninę. Myślisz jakąś kojącą perspektywą przestrzeni.
Czasem przy lądowaniu kosz wywraca się i ciągnie balon przez pół kilometra. Pędzisz na druty kolczaste. Wysiadasz, całujesz ziemię, idziesz się upić, żeby odreagować i wskakujesz ponownie, bo pasja jest silniejsza niż strach. Maja Zubrzycka, dziś prezes białostockiego klubu, zakochała się w balonach przez przypadek: – Jakaś firma ufundowała lot dla uczestników targów. Jedna osoba nie przyszła, więc chętnie ją zastąpiłam. A potem zrobiłam licencję, żeby dziewczyn nie dyskryminowano, bo niby słabe. To mój sposób na relaks i święty spokój. Balon daje życiu nowe spojrzenie.
Jola Matejczuk trzy razy zdobyła Puchar Świata Kobiet. Też „odleciała przypadkowo”: – Znałam tylko narty. Balon był moim pierwszym „przyrządem do latania”. Kiedy wylądowałam pierwszy raz, klęknęłam, wypalili mi kosmyk włosów, posypali głowę ziemią, oblali szampanem i kopnęli w tyłek. To był chrzest, po którym zaraziłam się na zawsze sportem trzech żywiołów: ziemi, powietrza i ognia. Balon to dostarczyciel magii i adrenaliny.
Samolotem możesz zawrócić, tu grasz z wiatrem w szachy. On ruch i ty ruch. Jola rzuciła pracę dla tej pasji. Artur Dzieszkowski w dzieciństwie przeczytał „5 dni w balonie” Juliusza Verne’a. Zakręciło go na zawsze. Traktuje loty jak walkę z własną słabością: – To trudny sport – ocenia. – Musisz wstać o świcie, kładziesz się późno, bo lata się tuż po wschodzie lub przed zachodem słońca. Powietrze jest wtedy stabilne, ziemia nienagrzana i wiatr nie szarpie szmatą. Wyrabiasz tężyznę i pokorę. Jak szaman da komunikat, że złe warunki, siedzisz i czekasz nawet kilka dni, bo z żywiołem się nie zadziera.
Dzięki balonom zwiedzili kawał świata. – W czasach socjalistycznych nie każdy tak jak my mógł polecieć do Japonii, Kanady, Izraela – opowiada Tadek.
A nie mieli przecież grosza. Gdy w 1988 roku wyjechali na 200-lecie Australii, mieli 100 dolarów na dwa miesiące. W tamtejszym kościele zbierano nawet tacę na ich pobyt, bo przyjechali ludzie zza kurtyny. Dzięki temu przemierzyli w tym kraju 10 tys. kilometrów. Kiedy latali nad Morzem Martwym, musieli uważać, żeby nie spojrzeć na beduińskie kobiety, bo można się było nieźle narazić. Najwięcej strachu najadł się Leszek, gdy kiedyś z terytorium Indii wylądował przypadkowo w ambasadzie Pakistanu, prosto na wojskowych z karabinami.

Antychrysty lądują

– Pierwszy raz – śmieje się Tadzik – wylądowałem w lesie na wysokich sosnach. Byłem pewny, że tak powinno być, że o to chodzi w zwrocie „miękkie lądowanie”. Potem 30 metrów zjeżdżałem po linach w dół i trzeba było wyciąć trzy drzewa, żeby zdjąć balon.
– Najbardziej ekscytujące są właśnie lądowania. Nigdy nie wiadomo, gdzie wiatr człowieka zaniesie. Człowiek z resztą gazu walczy do końca, żeby poczciwie wylądować. Ale czasem zakotwicza na polu kukurydzy, na płocie, dachu, koronach drzew, a nawet na plaży nudystów. Nieraz skóra cierpnie ze strachu, gdy na pole dobiega chłop z wrzaskiem: „Wynoście się z tym namiotem, bo nie zamawiałem w swojej koniczynie cyrku”. – Jeden o mało nie porąbał balonu tasakiem. Potem kalkulował, ile się należy za szkody – opowiada Maja.
Balon gazowy w przeciwieństwie do grzańca na palniki chodzi bezszelestnie. – Czasem człowiek leci, zniża się nad pole, gdzie pracują chłopy i coś do nich zagaduje. A oni się rozglądają po sobie, bo do głowy im nie przyjdzie, że ktoś im nad nią zawisł. A co dopiero baby? Balony przyprawiają je o zawrót głowy. – Cisza, spokój, jeden domek od drugiego na kilometr, kobita siedzi spokojnie, podkłada do pieca, a tu gigantyczna bryła okno przykrywa, drób się rozlatuje po podwórku, ryczy bydło, a ona ucieka do sąsiadów, że albo atom puścili, albo antychrysty przylecieli. Nieraz całe wioski się wyludniały. Ci, co mieli „napędy”, motocykle, traktory, wszyscy rwali ufo zobaczyć – śmieją się białostoccy baloniarze. – Raz lądujemy i widzimy, że chłop idzie drogą. Wołamy, by złapał linę i nas przytrzymał, żeby po bruzdach się nie tłuc. Chłop zwalisty, jedna ręka w kieszeni, wokół drugiej owinął sobie linę, nonszalancko, jakby to był balonik z odpustu i jak nie szurnie po zagonach… Baliśmy się wyjść z kosza, żeby nas nie dorwał. Ten podleciał i krzyczy: „Kurna chata, tu w okolicy nie ma zabawy, żebym nie rozpędził, a taka płachta mnie powaliła!”.

„Fosseci” z Białegostoku

Dziś w Białymstoku jest jedyne w Polsce lotnisko balonowe i 12 balonów. Nalatali się po świecie i podpatrzyli, że ludzie z tego nieźle żyją. Założyli firmę Tent, która od 10 lat produkuje balony reklamowe. To uszyją sześciometrową szklankę piwa, to 15-metrowego King Konga na Pałac Kultury i zarobią pasją na pasję, a co najważniejsze – nie mają szefa. – Jesteśmy w czubie, co tu się krygować – wzruszają ramionami.
– To dla mnie narkotyk – mówi Andrzej. – Codzienność kotłuje się na dole, a ty, myk, w górę i problemy masz pod sobą.

 

 

Wydanie: 2002, 30/2002

Kategorie: Kraj
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy