Burzyński – doktor nadziei

Burzyński –  doktor nadziei

Antyneoplastony najbardziej pomagają w leczeniu raka mózgu u dzieci

Korespondencja z Houston

Gonitwa Stanisława Burzyńskiego rozpoczęła się, kiedy jako student lubelskiej Akademii Medycznej stwierdził, że we krwi chorych na raka nie występują trzy związki chemiczne obecne u zdrowych, co dało początek odkryciu antyneoplastonów. Było to w 1966 r. Marzenia pognały go do Houston. W 1997 r. prokurator generalny Teksasu, Ben Morales, chciał go skazać na 300 lat więzienia za leczenie chorych. Dziś Morales sam jest ścigany przez prawo, a Burzyński mówi, że wbiega na ostatnią prostą…
Stanisław Rajmund Wiktor Burzyński dwa pierwsze imiona dostał po przodkach. Trzecie na zapowiedź rychłego zwycięstwa nad Hitlerem, bo przyszedł na świat 23 stycznia 1943 r.
Burzyński nie jest człowiekiem, obok którego przechodzi się obojętnie. Otaczany czcią przez rzesze pacjentów. Szanowany jako uczony. Podziwiany jako prowadzący niezwykle skuteczną praktykę lekarz. Stawiany za przykład multimilionowego sukcesu finansowego menedżer. Uwielbiany przez media wojownik z rządową biurokracją. Koneser malarstwa i rzadkich trunków. Ultrapatriota ozdabiający swoją rezydencję godłem Rzeczypospolitej, jeżdżący konno w bluzie z białym orłem, fundator polskiego kościoła w Houston. Jednak także – w trudnych do zważenia proporcjach – odrzucany przez część polskiego środowiska naukowego, krytykowany, obrzucany epitetami.

Człowiek pogranicza

Burzyński podkreśla, że został uformowany przez Wschód. Przodkowie wywodzą się z Burzyna, z ziem pomiędzy Bugiem a górnym Dniestrem. Rodzinne przekazy głoszą, że ród bierze początek od prostego chłopa, który za uratowanie życia Kazimierzowi Odnowicielowi w bitwie z Jadźwingami otrzymał od króla imię Brodzic. Bolesław Krzywousty za dzielność w walce z Prusami Brodzicowemu wnukowi nadał ziemię i herb Trzywdar. – Burzyńscy nigdy nie osiedli dalej na zachód niż Lublin. W kwietniu br. minęło sto lat, od kiedy w mieście pojawił się mój dziadek po kądzieli, Antoni Radzikowski, ściągnięty tu ze Śląska przez swego brata Stefana. Wielce się zasłużyli dla miasta. Posiadali największą betoniarnię, najbardziej znany sklep odzieżowy, folwark. Dwie ulice – Radzikowska i Betonowa – do dziś są świadectwem ich obecności. Dziadek ufundował także kościół św. Teresy i wyremontował kilka innych. Jego żona, babcia Aleksandra Sułkowska, prowadziła najbardziej znaną pensję dla panien przy ulicy Królewskiej. Wuj Marian Magierski w centrum miasta miał skład apteczny. To on był autorem słynnej pieśni partyzanckiej „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Ojciec Grzegorz był nauczycielem i dyrektorem szkół. Cudem uratował się z rąk gestapo. Nie miał tego szczęścia brat Zygmunt zabity przez NKWD w 1947 r.
Rodzina pozostawiła w lubelskim pejzażu wyrazisty ślad patriotyczny, religijny i gospodarczy. W każdym pokoleniu mogła mówić o sukcesie własnym, ojczyznę ubogacającym. Z tego klimatu wyrosłem. Jeżeli dziś mam swój sukces w Teksasie, to on jest sukcesem lubelskim, wielopokoleniowym – mówi Burzyński. – Zdecydowanie bardziej jest to także sukces polski niż amerykański…
Lublin formował także inaczej. Miasto od wieków było miejscem przenikania kultur Wschodu i Zachodu. Przez wiele lat koegzystowali tu Polacy, Żydzi, Niemcy, Rosjanie, Białorusini, Ukraińcy i Ormianie. Nie było miejsca na szowinizm, życie zmuszało do tolerancji. Otwartość i życzliwość sąsiedzka były w najwyższej cenie. Z takiego klimatu wyrastał specyficzny typ człowieka pogranicza. Za takiego uważa się Stanisław Burzyński. Mówi po rosyjsku i niemiecku. Dogada się po ukraińsku, rozumie klezmerskie produkcje w jidysz. Nie wspominając o angielskim i hiszpańskim. Nie do zagięcia z historii Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Ma teorię, że pogranicze stworzyło specyficzny typ umysłowości. Bardzo przydatny na przykład na emigracji do krajów wieloetnicznych. Takich jak Stany Zjednoczone czy pogranicze amerykańsko-meksykańskie.

Sukces po polsku

Burzyński nigdy nie chciał kariery w Ameryce. Uważał, że jeśli będzie bardzo dobry w Polsce, odniesie sukces. Znakomicie zdał maturę w II Liceum Ogólnokształcącym im. Jana Zamoyskiego, zdobywając po drodze dwa dyplomy laureata olimpiady chemicznej.
Studia lekarskie w lubelskiej Akademii Medycznej ukończył z ocenami bardzo dobrymi, z wyjątkiem jednej czwórki, ale też z dwoma celującymi. Jeszcze jako student, ale już asystent u doc. dr med. Ireny Krzeczkowskiej w Zakładzie Chemii Ogólnej AM, dokonuje interesującego odkrycia. Wyodrębnia trzy nieznane dotąd związki chemiczne obecne we krwi ludzi zdrowych, natomiast nieobecne w krwi chorych na raka. Wysuwa śmiałą koncepcję, że skoro nikną w krwi „nowotworowej”, uczestniczą zapewne w walce z namnażaniem komórek rakowych i walkę tę przegrywając – giną. Wyniki badań publikuje za granicą. Dziesięć miesięcy później broni na temat tych związków polipeptydowych pracę doktorską, która stanie się rewelacją międzynarodową. O 28-letnim doktorze z lubelskiej Akademii Medycznej robi się głośno. Taki był początek odkrycia związków, które nazwie potem antyneoplastonami.
– Aby osiągać w badaniach efekty w skali pozwalającej na szersze uogólnienia statystyczne, potrzebne były nakłady dewizowe na odczynniki. Postawiono mi dwa warunki. Zapiszę się do PZPR i badania będę prowadził po kierunkiem wskazanego uczonego jako współpracownik. Czyli moje odkrycie miało iść na konto partii i jakiegoś profesora. To nie była moja bajka – wspomina Burzyński.
Postanowiono pokazać mu miejsce w szeregu. Co parę miesięcy zaczęto zabierać niepokornego doktora na ćwiczenia wojskowe, dezorganizując program badawczy. Złożył skargę do rektora akademii. Ten powołał komisję. Burzyński stawił się z workiem zawierającym cztery kilogramy listów z prośbami o odbitki jego prac naukowych, nadchodzących z całego świata. „Jestem naukowcem i nie mam czasu na tracenie w wojsku. Uczelnia powinna coś z tym zrobić” – tak brzmi całe wystąpienie. Przewodniczący komisji rektorskiej jest oburzony.
Naukowiec broni jednak nie składa. Do swoich badań potrzebuje krwi. Pobiera ją sam sobie, wpędzając się w ciężką anemię. Uzyskuje odroczenie. Wie, że nie na długo. Trafia mu w ręce artykuł prof. Mariana Mazura, pioniera socjocybernetyki w Polsce. Rzecz jest o barierach ograniczających kariery młodych naukowców w PRL. Burzyński szybko pojmuje, że tekst jest o nim. Dociera do Mazura i opowiada mu swoją historię. Profesor podejmuje osobistą interwencję w KC PZPR, aby Burzyńskiemu… wydać paszport.
Młody doktor, mając w kieszeni zaproszenie od swego stryja, księdza Jana Burzyńskiego, proboszcza parafii na nowojorskim Bronksie, żegnany przez rodzinę i kilku kolegów wsiada 1 września 1970 r. do samolotu na Okęciu. Trzy miesiące po przylocie do Nowego Jorku dr med. Stanisław Burzyński nostryfikował dyplom lekarski lubelskiej AM. Miesiąc później miał zaproszenia do pracy w czterech amerykańskich ośrodkach, a z wykładami na temat swoich badań do siedmiu kolejnych. Wybrał ofertę Baylor College of Medicine, renomowanej uczelni z Houston.
– Zaważyło kilka czynników – wspomina. – Uniwersytet prowadzony przez baptystów zatrudniał naukowców z całego świata, rozmaitych religii i poglądów. To, że byłem katolikiem z komunistycznej PRL, nikogo nie obchodziło. Po drugie, bardzo interesujące badania nad peptydami prowadził tu prof. George Ungar. Po trzecie, Teksas, zwany Free Spirit State, stanem wolnego ducha, zawsze kojarzył mi się z wolnością, swobodą i legendą Frontiery, czyli pogranicza. Trafiłem jakby do siebie.
Burzyński trafił także w swój czas. W 1971 r. prezydent Richard Nixon ogłosił „wojnę z rakiem”, za czym poszły miliardowe dotacje. Uruchomiono wiele programów naukowo-badawczych. Znalazł się wśród nich autorski program Burzyńskiego. Dotacja z National Cancer Institute zbiegła się z przyznaniem 30-letniemu (!) Polakowi tytułu profesora teksańskiej uczelni medycznej. Jako jednemu z pięciu najmłodszych w historii Baylor College of Medicine.

Antyneoplastony

Prace nad frakcjami peptydowymi doprowadziły polskiego profesora do wyodrębnienia grupy związków chemicznych, które nazwał antyneoplastonami (z greckiego: działającymi przeciw nowotworom). Nazwa pojawiła się po raz pierwszy w publikacji naukowej z 1976 r.
– Jeżeli przyjmiemy, że za proces namnażania komórek rakowych odpowiadają onkogeny, a dezorganizują go antyonkogeny, to antyneoplastony są związkami, które po pierwsze, blokują onkogeny, po drugie, pobudzają antyonkogeny. Antyneoplastony wprowadzają nienormalne (rakowe) komórki w fazę zaprogramowanego umierania śmiercią komórkową. Jest to wyłączanie sygnału rozwojowego komórek rakowych pochodzącego z genów. To tak jak po wyłączeniu prądu przestaje działać zepsuta lodówka, która zamiast chłodzić, nagle zaczęła grzać. Taka jest – najprościej – istota mego odkrycia. Jest oczywiście znacznie bardziej wyrafinowana i nieporównanie mniej szkodliwa dla organizmu niż chemioterapia czy radioterapia – definiuje Stanisław Burzyński.
W 1976 r. podczas zjazdu naukowego w Anaheim w Kalifornii, na który zgłoszono 3,7 tys. referatów, wystąpienie prof. Burzyńskiego staje się sensacją numer 1. Formułuje on podstawy biochemicznej teorii obrony organizmu, w której zasadniczą rolę odgrywają antyneoplastony. Media donoszą, że jego odkrycie jest porównywalne z odkryciem Pasteura. Zwiastuje się przełom w leczeniu raka.
Uczelnia zgotowała powracającemu z Kalifornii młodemu profesorowi królewskie powitanie. Zaproponowano włączenie badań nad antyneoplastonami w interdyscyplinarny program realizowany przez uczelniane centrum badań nad rakiem, jeden z priorytetów Baylor College. Była to propozycja nie do odrzucenia. – Wchodząc do tego programu, w który było zaangażowanych wielu naukowców z większymi nazwiskami niż moje, i oddając się pod ich kontrolę, nieuchronnie traciłbym niezależność badawczą i wpływ na losy lecznicze antyneoplastonów w dalszej kolejności. Przypomniała mi się historia z lubelskiej Akademii Medycznej… Nie chciałem iść w niewolę sukcesu – wspomina lublinianin.
Odmowa włączenia się w „centralny nurt walki z rakiem” zaszokowała władze uczelni. Polak badał antyneoplastony na zwierzętach w swoim laboratorium, ale konflikt wisiał w powietrzu. Z Baylor odszedł życzliwy mu prof. Ungar. Pierwsza decyzja jego następcy – likwidacja połowy przestrzeni laboratoryjnej Burzyńskiego.
Zupełnie nieoczekiwanie z wykładem do Baylor College zaproszono… prof. Mariana Mazura, polskiego „anioła stróża” Burzyńskiego. Znów siedli do długiej nocnej rozmowy. Konkluzja obrad przy butelce wyborowej, jaką miał w walizce Mazur, była podobna jak w 1970 r.: „Idź swoją drogą!”. Następnego dnia Stanisław Burzyński napisał do rektora podanie o zwolnienie.

Z piekła do Teksasu i na odwrót

Burzyński wspomina, że jeszcze przed wyjazdem z Polski oglądał western „Z piekła do Teksasu”. Teksas portretowany był jak ziemia obiecana. Do pewnego czasu lublinianinowi to się zgadzało. Przygody jak z westernu miał jeszcze przed sobą.
Zakładając w 1977 r. S.R. Burzyński Research Institute, z pewnością nie wiedział, na co się porywa. Spodziewał się, że uda mu się pomyślnie zastosować antyneoplastony w leczeniu raka, udowodnić ich skuteczność i doprowadzić do ich powszechnej dostępności jako lekarstwa.
Polski lekarz zderzył się ze ścianą biurokracji zbudowaną przez Food and Drug Administration (Administrację ds. Żywności i Leków). W USA standardowa procedura wprowadzania leku na rynek jest taka, że dobrze rokujące odkrycie farmakologiczne bierze w swoje ręce wielka firma farmaceutyczna. Ona finansuje badania kliniczne, a kiedy te potwierdzą skuteczność działania, zajmuje się produkcją. Odkrywca wypada z gry już na początku. Na ogół zadowala się kilkuprocentowym udziałem w zyskach ze sprzedaży specyfiku po jego zatwierdzeniu przez FDA. Wprowadzenie nowego leku na rynek trwa około 10 lat i kosztuje około 100 mln dol.
– Do mnie zgłosiła się duża firma farmaceutyczna Elan z ofertą „nie do odrzucenia”. Chcieli sponsorować badania kliniczne antyneoplastonów, a potem zostać ich producentem. Mówili, że ze względu na potężną pozycję Elanu i rewolucyjny, „antyrakowy” charakter specyfików zatwierdzanie go jako leku nie będzie trwać długo. Proponowali 7%, a potem 9% udziału. Gdybym poszedł na ten układ, byłbym dziś bardzo zamożnym człowiekiem z wielką ilością wolnego czasu – mówi Burzyński.
Znów jednak rogata pograniczna dusza odradziła „oddawanie się w niewolę”. Postanowił sam wytwarzać antyneoplastony, prowadzić badania kliniczne i produkować je jako zarejestrowane lekarstwa. Czegoś takiego nikt przed nim nie próbował z FDA.
– Oczywiście FDA nie pozwoliła, abym podawał antyneoplastony w celach badawczo-klinicznych, jako niesprawdzone, tymczasem można było je sprawdzić, tylko podając je ludziom. Nawet jeżeli ktoś chciał korzystać ze specyfiku, nie mógł, bo mu FDA nie pozwalała. Moi prawnicy odkryli wówczas, że stan Teksas ma wiele praw innych od federalnego, co wynika stąd, że do USA wstępował jako niezależne państwo, a nie kolonia. Dotyczyło to m.in. przepisów o lekach, dających prawo wyboru pacjentowi. Teksańskie Ministerstwo Zdrowia orzekło, że mogę ordynować antyneoplastony moim pacjentom, jeżeli taka ich wola, a FDA nic do tego – wspomina Burzyński.
W 1983 r. S.R. Burzyński Clinic zapytała FDA, czy dopuszcza możliwość wysłania leku poza Teksas, aby zaordynowano go pacjentowi chcącemu się leczyć antyneoplastonem, ale niemogącemu odbyć podróży do Houston. Odpowiedziano, że w krańcowych przypadkach tak. Kiedy dokonano kilku takich wysyłek, FDA wystąpiła z oskarżeniem o nielegalny handel międzystanowy. Oskarżenie upadło.
– Byłem jednak śledzony, podsłuchiwany, kontrolowano przesyłki do i z instytutu oraz moją korespondencję prywatną. W 1985 r. urządzono najazd na klinikę z udziałem szeryfa i kilkunastu tajniaków. Zabrano dokumentację leczenia, nawet tę objętą tajemnicą medyczną. To trwało przez 13 lat. Moi pacjenci zorganizowali jednak ruch oporu. Dotarli do Kongresu USA i doprowadzili do przesłuchań. W najważniejszych programach telewizyjnych pojawiły się wywiady ze mną, reportaże z kliniki, z protestów pod Białym Domem i Kongresem. FDA musiała coś zrobić – albo się odczepić, albo wytoczyć mi proces karny. Zdecydowali się na to drugie jesienią 1996 r. Prokuratura żądała dla mnie 300 lat więzienia, oskarżając znów o handel międzystanowy i przestępstwa pocztowe (chodziło o wysyłki antyneoplastonu poza Teksas). W wigilię Memorial Day 1997 r. sąd federalny orzekł moje zwycięstwo. Przed budynkiem sądu wiwatowały tłumy. Administracja federalna wydała na walkę ze mną około 15 mln dol. i przegrała. To miara bezsensu i szkody wyrządzanej także moim pacjentom – ton Burzyńskiego się zaostrza.

Osiem tysięcy pacjentów

– Prokurator generalny Teksasu, Ben Morales, jest oskarżony o milionowe malwersacje. Żaden z kilku oskarżających prokuratorów już nie pracuje. Zmieniło się kierownictwo FDA polujące na mnie. Komisja kongresowa nazwała postępowanie FDA wendetą. Firma Elan, której ręce trzęsły się do antyneoplastonów, bankrutuje – wylicza lublinianin. – Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy…
Stanisław Burzyński ma 60 lat, ale wygląda na 15 mniej. Kipi energią. Niedawno odnotowano ośmiotysięcznego pacjenta leczonego antyneoplastonami w 27-letniej historii kliniki.
Nikt już nie ściga za wysyłanie antyneoplastonów do chorych w ramach leczenia eksperymentalnego. Pozostaje jednak pytanie, kiedy trafią one do normalnego obrotu aptecznego. – Badania kliniczne zakończyliśmy w jednej grupie – informuje Burzyński. – Do końca roku zakończymy w dwóch innych. Zbliżamy się do finału w trzech kolejnych. W różnym stopniu zaawansowania znajdują się w 70 następnych grupach prowadzonych w naszej klinice i w dwóch w Japonii. Posuwamy się krok po kroku, trzymając się ściśle wytycznych FDA. Relacje z tą agencją są dziś w pełni profesjonalne. Walka z nami ustała, ale gdyby nie ona, bylibyśmy o wiele dalej. Na pewno mielibyśmy zatwierdzony któryś z antyneoplastonów. Proszę też pamiętać, że podyktowano nam niezwykle twarde reguły gry. Musieliśmy wykazywać skuteczność kliniczną antyneoplastonów u pacjentów, u których zawiodły chemia i naświetlanie, lub w przypadkach nienadających się do operacji. Robimy to nadal…
Aktualnie S.R. Burzyński Clinic leczy 340 pacjentów, z tego co czwartego w programie badań klinicznych. W tych programach chorzy otrzymują antyneoplastony za darmo. Zaawansowane są rozmowy ze znanym nowojorskim ośrodkiem medycznym mającym badać skuteczność antyneoplastonów, aby szybciej zmierzać do wyników statystycznych przybliżających rejestrację.
– Nie ulega wątpliwości, że antyneoplastony są skuteczne. Oczywiście, nie we wszystkich postaciach nowotworów i niejednakowo. Najlepsze rezultaty mamy w leczeniu guzów pierwotnych mózgu u dzieci. W następnej kolejności w nowotworach jelita grubego, wątroby, prostaty i piersi – mówi Burzyński.
Swoistą forpocztą antyneoplastonów jest Aminocare A-10, preparat odżywczy i profilaktyczny. Badania potwierdziły jego przydatność w profilaktyce nowotworów prostaty, piersi, wątroby. W formie kremu bardzo dobrze sprawdza się w zapobieganiu przebarwieniom skóry, usuwaniu martwych komórek, wzmacnianiu jej struktury. Aminocare jest od lutego br. na rynku, a dystrybucja przebiega bardzo dobrze. Mimo że w przypadku odżywek zgoda FDA nie jest wymagana, produkt został przedstawiony agencji do akceptacji. Niebawem Aminocare ma trafić do Polski.
Klinika, instytut i zakład farmaceutyczny Stanisława Burzyńskiego zatrudniają 130 osób, z których 40 to Polacy. Największą, 25-osobową grupę stanowią lekarze rozmaitych specjalności. Są też biochemicy, biotechnolodzy, informatycy, farmakolodzy, farmaceuci oraz inżynierowie.
Trzon tego teamu stanowi rodzina. Za public relations odpowiada żona, dr Barbara Burzyńska. Marketingiem zajmował się do niedawna się syn Grzegorz, świeżo upieczony absolwent Texas University w Austin, który od października rozpoczął studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zięciowie, Tomasz Janicki i Jarosław Paszkowiak, odpowiadają za działy dokumentacji i komputerowych badań klinicznych, a córka Kinga Janicka stoi na czele działu płac. Druga córka, Monika Paszkowiak, od pewnego czasu jest poza strukturami – wychowuje trzyipółletnią Marysię i półtorarocznego Jasia. Rodzina daje Burzyńskiemu poczucie pewności. Poza tym taki układ znakomicie ułatwia kierowanie kliniką i instytutem.
Banalnie zabrzmi twierdzenie, że imperium Burzyńskiego jest produktem XXI-wiecznym, nowoczesnym, nasyconym elektroniką i – w najlepszym tego słowa znaczeniu – amerykańskim. Nie ma też potrzeby przytaczania opisów wyleczonych przypadków, co stało się elementem „rytuału” w przypadku pisania o lubelskim lekarzu w Houston.
Najlepiej zdefiniował to ojciec jednego z uratowanych dzieciaków: – It works. F… the rest! Na początku terapii guz w mózgu synka miał wielkość mandarynki, pod koniec był mniejszy od ziarnka zielonego groszku. Już go nie ma. Zdjęcia tomograficzne ojciec nosi w portfelu. Pokaże chętnie. Na żadne dyskusje o skuteczności antyneoplastonów nie pozwala:
– To działa. Resztę p…!

Czym jest reszta?

Dla Burzyńskiego tą „resztą” jest obecność medyczna w Polsce. Z tym jednak, że on jej nie p… Ciężkie miliony dolarów, parohektarowe rezydencje, konie pełnej krwi, eleganckie auta, dzieła sztuki, amerykański splendor i – bardzo tu szanowana – opinia faceta, który dokopał rządowi, nie są w stanie zastąpić doktorowi Polski i potrzeby bycia w niej pierwszym z równych. Tymczasem polskie środowisko medyczne w swojej potężnej większościwoli go wykpiwać, ignorować, unikać poważnej dyskusji naukowej. Każdy jednak z profesorów, licząc Burzyńskiemu pacjentów i miliony, bez namysłu wskoczyłby w jego buty, jak powiadają w Teksasie. Tylko że w kowbojskich butach trzeba umieć chodzić, nawet jeśli zgadza się numer.

 

Wydanie: 2003, 44/2003

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy