Być na rencie

Polska należy do krajów o największej liczbie rencistów

Renty stają się coraz mniej dostępne. Przepisy obowiązujące od kilku lat sprawiają, że trudno dostać status rencisty, za to łatwo go stracić. W jednym tylko 2000 r. przyznano 102,4 tys. nowych rent – o 50% mniej niż rok wcześniej. Odebrano zaś 88 tys., czyli o 30% więcej.
Zmieniły się same kryteria przyznawania świadczeń. Teraz nie jest to inwalidztwo, ale niezdolność do pracy. Poprzednio kierowca, który stracił nogę, albo księgowy, który przestał widzieć na jedno oko, mogli liczyć na trwałą rentę inwalidzką. Teraz ZUS każe im zmienić zawód. Dostaną skierowanie na rehabilitację, a potem rentę szkoleniową. Jednonogi kierowca – według prawa – może np. zostać pracownikiem umysłowym, a jednooki księgowy – np. magazynierem. Gdyby to okazało się nierealne, starania o rentę mogą zacząć od nowa.
Przez dziesięciolecia orzeczenia o inwalidztwie, a w konsekwencji o rencie inwalidzkiej podejmowały kilkuosobowe i trójstopniowe komisje. Jeśli niższy szczebel odmówił prawa do inwalidztwa, zawsze można było odwołać się do wyższego.
Dziś o tym, komu rentę przyznać, a komu odmówić, decyduje jednoosobowo lekarz orzecznik na etacie ZUS. Od jego werdyktu można się odwołać do sądu pracy i ubezpieczeń społecznych, ale ZUS na wyrok sądu nie czeka. Nie płaci od chwili, kiedy orzecznik tak postanowi.

Orzecznicy od cudów

Z relacji tych, którzy stawali przed lekarzem orzecznikiem, często wynika, iż nadzieje na obiektywizm i sprawiedliwość towarzyszące wprowadzaniu instytucji jednoosobowego orzecznictwa lekarskiego pozostały mirażem. Orzecznik nie konsultuje się z lekarzami, którzy wystawili wniosek o rentę, a tym bardziej z psychologami czy znawcami zawodów. Ba, często nawet nie zagląda do dokumentacji choroby. Gazety pełne są opisów zachowań lekarzy orzeczników, które wołają o pomstę do nieba. Na przykład historia pana S. Choruje od lat. Według dokumentacji lekarskiej, na kręgosłup, nerwy, nadciśnienie, zaburzenia słuchu i wzroku. Badający go lekarze ocenili, iż kwalifikuje się do stałej renty. Ale orzeczniczka ZUS zadecydowała: „Przejdzie pan rehabilitację i będzie zdrów jak ryba”. Zafundowano mu miesiąc w kurorcie Nałęczów, ale wcale nie poczuł się zdrowszy. Lekarka z ZUS stwierdziła wszakże: „Zdolny do pracy”.
Pani R. jest po zawale. Cierpi na częściowy paraliż prawej ręki i nogi. Jednak ZUS dwukrotnie odmawiał jej prawa do renty. Odwołała się do sądu, a ten stwierdził, że całkowicie nie nadaje się do pracy, przynajmniej do końca 2001 r. Jednak orzecznik ZUS uznał, że to przesada. Skierował panią R. na rehabilitację, z góry zakładając, że dzięki temu wyzdrowieje o pół roku wcześniej. Nie wyzdrowiała… Dziś nie wie, komu jeszcze się skarżyć.
Pani W. dokumentację swojej ośmioletniej choroby zebrała w dwóch opasłych teczkach. Jednak orzecznik nawet do nich nie zajrzał. Zapytał o nazwisko, wiek, zawód, nałogi, dla fasonu przyłożył słuchawkę koło serca i powiedział, że jest zdrowa. Oburzona złożyła skargę do głównego lekarza orzecznika ZUS. Otrzymała odpowiedź na piśmie, że kierowała się emocją wywołaną odebraniem renty. A pani główny orzecznik nie ma powodów, by jej wierzyć, że właśnie tak przebiegała wizyta. Świadków przecież nie było, a z akt wynika, że została dokładnie zbadana.

Sąd – ostatnia nadzieja

Statystyki Ministerstwa Sprawiedliwości wykazują, iż coraz częściej poszkodowani korzystają przy dochodzeniu swoich praw z drogi sądowej. W 1999 r. zaskarżono do sądów pracy 78 tys. decyzji odmawiających prawa do renty. Rok później już prawie 126 tys. W co trzecim przypadku sądy zmieniły decyzję ZUS. Niestety, na wyrok trzeba czekać dość długo. Spośród 200 tys. spraw leżących dziś w sądach ponad 40% to zaległości. A ZUS z odbieraniem renty nie zwleka…
Wśród rencistów, których lekarze orzecznicy pozbawili środków do życia, panuje powszechne przekonanie, że rentę mogliby sobie kupić, gdyby mieli kilka tysięcy na łapówkę. Ile w tym prawdy, dojść trudno. Z informacji prasowych wynika, iż na Dolnym Śląsku i w Katowicach toczą się sprawy o łapówki. Próbowałem w tamtejszych sądach potwierdzić owe informacje. Bez skutku. W Ministerstwie Sprawiedliwości takich informacji nie ma. A może jednak resort powinien bardziej się tym interesować, nie tylko ze względu na rencistów.
We wnioskach z opasłego raportu o reformie systemu rent inwalidzkich – zamówionego przez resort pracy, a sponsorowanego przez USAID (agencję amerykańskiego rządu ds. pomocy międzynarodowej) – napisano, że lekarze orzecznicy ZUS nie ponoszą żadnych sankcji z tytułu swoich niewłaściwych orzeczeń. Konsekwencje spadają wyłącznie na barki petentów. Pojawiają się więc nawoływania, by znowu wprowadzić w ZUS dwuinstancyjny tryb orzekania, jak to ma miejsce w wielu innych krajach. Z takim wnioskiem wystąpił np. w ub.r. rzecznik praw obywatelskich. Zapewne nic z tego nie będzie, bo wydatki na renty z ZUS musiałyby wzrosnąć. A powinny maleć.
Nikt nie policzył, ile zaoszczędzono publicznych pieniędzy na odbieraniu rent. Zapewne mniej, niż się to wydaje. Prof. Antoni Rajkiewicz, znany socjolog, mówi mi: „Byłem ministrem pracy i spraw społecznych i wiem, że koszt pozbawienia ludzi rent i sam koszt rent to przybliżone wielkości. Działania urzędników, a potem praca sądów rozpatrujących sprawy odwołań same w sobie stanowią poważne obciążenie. I o kosztach społecznych zapominać nie wolno. Każda taka decyzja wiąże się z niezaprzeczalną ludzką krzywdą. Uważam, że trzeba uważnie przyglądać się nowo przyznawanym uprawnieniom, ale – niestety – należałoby zachować status quo”.
Podobne zdanie ma posłanka Anna Bańkowska, swego czasu prezes ZUS. Stwierdza: „Niewątpliwie wśród rencistów jest wielu takich, których stan zdrowotny nie predysponuje do pobierania renty. Być może, przy przyznawaniu jej popełniono błędy. Ale dziś odbieranie renty takiemu człowiekowi to pozbawienie go środków do życia. Jeśli nawet nie jest inwalidą zdrowotnym, na pewno jest już inwalidą w sensie psychicznym. Po paru latach pobytu na rencie ani on nie nadaje się do podjęcia od nowa życia zawodowego, ani nikt nie ma dla niego miejsca pracy. Przy takim bezrobociu na rynku są kandydaci na pracowników, którzy nie muszą znów uczyć się zawodu po przerwie. Posłanka Bańkowska jest przekonana, że próby odbierania świadczeń rencistom będą przez SLD tępione.

Renciści z nadmiernej łaskawości.

Prawdą jest, iż wiele osób, które dziś dostają renty, nie ma ku temu żadnych powodów zdrowotnych. Nie jest tajemnicą, że w początkach transformacji rentami szafowano bez umiaru. Po to, by złagodzić szok bezrobocia. W 1991 r. renty przyznano prawie 320 tys. osób. Niewątpliwie działo się tak za przyzwoleniem władz państwowych. Dziś ponosimy tego konsekwencje. Rzeczniczka ZUS, Anna Warchoł, tłumaczy dziennikarzom, że wiele osób skarży się na obecne przepisy o przyznawaniu rent. Z drugiej strony, inna grupa osób przysyła listy z prośbą, by zaostrzyć kryteria, bo np. widzą, że sąsiadowi, który ma rentę, „choroba nie przeszkadza dorabiać za granicą”. A w takich przypadkach ZUS bywa dość nierychliwy. Jedna z naszych czytelniczek przysłała całą dokumentację swoich starań o pozbawienie renty pewnej pani, która wypełnia wolny czas rencistki zabawą w luksusowych kurortach, a mieszka w eleganckich hotelach (na dowód dołączyła rachunek z zakopiańskiego hotelu Kasprowy). Owa niespełna 40-letnia wówczas pani załatwiła sobie w 1995 r. rentę chorobową z powodu „zaburzenia osobowości z okresowymi zmianami rekompensacji” i pobierałaby ją zapewne do tej pory, gdyby nie upór naszej czytelniczki. Dopiero po drugiej pisemnej interwencji (bynajmniej nie anonimowej), pół roku po pierwszej, ZUS zdecydował się zawiadomić autorkę, iż „w przekazanej przez panią sprawie zostało wszczęte postępowanie kontrolne”. Zakończyło się odebraniem wiadomej renty.
Jak liczna jest grupa ewidentnych wyłudzaczy rent? Tak naprawdę trudno to ustalić. Jeśli rencista nie prowadzi trybu życia budzącego podejrzenia sąsiadów, trzeba dopiero starannych badań lekarskich, by stwierdzić, czy rzeczywiście jest chory. ZUS sam nie dysponuje potrzebnymi narzędziami. Sprawy najbardziej podejrzane, zwłaszcza dotyczące chorób zawodowych, przekazuje do zbadania Instytutowi Medycyny Pracy w Łodzi. Przez dwa i pół roku (do kwietnia 2000 r.) trafiło tu zaledwie 230 spraw, czyli znikoma część rozpatrywanych przez ZUS. Łódzcy specjaliści uznali, że w większości przypadków nie ma powodu do pobierania renty.
Dr Z., czterdziestoparoletni chirurg, przebył w marcu 1997 r. wirusowe zapalenie wątroby. Przez dwa tygodnie był hospitalizowany w szpitalu, a dwa miesiące później terenowy inspektor sanitarny stwierdził chorobę zawodową w postaci żółtaczki. Z tego tytułu dr Z. otrzymał III grupę inwalidzką. W Instytucie Medycyny Pracy zbadano, iż czynności wątroby są prawidłowe, a dr Z. może pracować na pełnym etacie w zawodzie chirurga.
Albo inż. D., górnik. W lipcu tego samego roku komisja inwalidzka zakwalifikowała go do renty z powodu astmy oskrzelowej. Pierwsze napady duszności wystąpiły rok wcześniej. Badania w łódzkim instytucie wykazały, że jest uczulony, i to łagodnie, na… pyłki traw, chwastów oraz drzew, a to w żadnym razie nie przeszkadza pracować w kopalni.
Prawdą jest, że mamy jeden z najwyższych na świecie wskaźników rencistów w stosunku do liczby mieszkańców, czyli tzw. wskaźnik urentownienia. Prof. Stanisława Golinowska, która kierowała opracowywaniem wspomnianego już raportu, podaje, iż Polskę wyprzedzają tylko: Wielka Brytania i Włochy, ale tam liczba rencistów maleje. Oba kraje wprowadziły bowiem programy zachęcające inwalidów do rezygnacji ze świadczeń na korzyść pracy, a dla tych, którzy pracować nie chcą albo nie mogą, równie atrakcyjne programy świadczeń dla bezrobotnych, także długookresowe. Prof. Golinowska niejako nas usprawiedliwia: „Kraje porównywane z Polską nie przechodzą tak gwałtownych przeobrażeń. To tak jakby porównywać skłonność do szukania schronienia podczas burzy i dobrej pogody”.
ZUS też to wie. Jego rzeczniczka prasowa, Anna Warchoł, mówi: „Rozumiejąc skomplikowaną sytuację wielu osób, nie można jednak zaakceptować stanu, kiedy Fundusz Ubezpieczeń Społecznych stałby się remedium na biedę i bezrobocie. Od tego są inne instytucje i organizacje”.

Stare rachunki

Analizy porównawcze przeprowadzone w ramach wspominanego wyżej projektu badawczego wykazały, iż w Polsce wydaje się na świadczenia rentowe aż 4,5% PKB. To nawet więcej niż w Holandii, która zawsze była przykładem „dobrej cioci”. Wprawdzie jeśli przyjrzeć się dokładniej, o naszym pierwszeństwie decydują także kryteria czysto formalne. Chociażby to, że w wielu krajach renciści, którzy osiągnęli wiek emerytalny, automatycznie przechodzą do kategorii emeryckiej, nawet jeśli nie mają dostatecznie długiego stażu ubezpieczeniowego. A u nas wciąż zasilają statystyki rentowe. Gdyby w statystykach zapisywać ich w rubryce emerytury – tak jak na świecie – wydatki na renty spadłyby aż o 1% PKB. A to już blisko norm światowych.
Przywoływany tu kilkakrotnie raport dowodzi, że polityka preferowania rent w początkach lat 90. nie była polskim pomysłem. Doświadczenia wszystkich badanych krajów pokazują, iż politykom łatwiej jest rozwiązywać problem bezrobocia metodą przyznawania rent, niż prowadzić politykę gospodarczą, która służy tworzeniu nowych miejsc pracy. Eksperci pod wodzą prof. Golinowskiej oczywiście też uważają, że polski pęd do rent trzeba ograniczyć. I to już na najwcześniejszym etapie – zwolnień lekarskich z pracy. Polacy – twierdzą – mają skłonność do nadużywania świadczeń chorobowych. Na chorobowe ucieka się dziś przed bezrobociem i trudem funkcjonowania w prywatnym przedsiębiorstwie. Lekarze z łatwością wydają zwolnienia. Często za pieniądze, „bo permanentnie niedopłacani w ramach publicznej służby zdrowia podatni są na dodatkowe zachęty materialne ze strony zainteresowanych zwolnieniem”, napisano w raporcie. To prawda, każdy wie. Ale jest też inna prawda, czysto ludzka. Znajomy lekarz powiada: „Jeśli przychodzi do mnie schorowana kobieta, która przepracowała ćwierć wieku, a teraz czeka ją bezrobocie – dam jej zwolnienie. Niech się stara o rentę. Tak rozumiem swój lekarski obowiązek”.
Naukowcy, którzy opracowali raport, są zdania, iż główną przyczyną nadmiernej łatwości wystawiania zwolnień lekarskich jest fakt, iż lekarze nie mają żadnych motywacji, żeby odmawiać. Nie są powiązani z ubezpieczeniami społecznymi, więc mogą wystawiać im weksle bez pokrycia. Resort zdrowia tego też nie pilnuje, bo nie odpowiada ani za wysokość wypłat zasiłków chorobowych, ani też późniejszych rentowych, z ubezpieczenia społecznego. Dyscyplinowanie świadczeń dokonuje się dopiero w ramach instytucji ubezpieczeń społecznych, a ogranicza się tylko do dwóch instrumentów: inspirowania regulacji prawnych i kontroli.
W Polsce nie istnieją jednoznaczne zasady kwalifikacji do renty (według standardów UE jest to 66-procentowa utrata zdolności do pracy). Nasi orzecznicy działają według własnego widzimisię. Z orzeczeń sądów pracy wynika, że mylą się często. Bezkarnie.
Eksperci nie wierzą wszakże i biegłym sądowym powoływanym w sprawach rentowych. Uważają, że ich również trzeba przeszkolić, przeegzaminować i dać certyfikaty uprawniające do tej roli, takie same jakie muszą mieć biegli z innych dziedzin.
Ale najważniejsze z eksperckich opinii wydają się nie tyle porady praktyczne, co swego rodzaju przesłanie ogólne. Stwierdzenie, iż renty są tylko częścią tego, co dzieje się na rynku pracy i polityki społecznej, jest banalne. Porównania ze światem dodają mu jednak pewnego blasku świeżości. W USA istnieje pęd do renty, bo rencista może skorzystać z programu ubezpieczenia zdrowotnego, a w tym kraju brakuje takiego powszechnego i publicznego świadczenia. W Niemczech zaś częściej z wnioskiem o rentę występują kobiety niż mężczyźni, bo mężczyźni mają większą szansę skorzystania z atrakcyjnych świadczeń dla bezrobotnych. Trudno się więc dziwić, iż w Polsce, gdzie zasiłki dla bezrobotnych są krótkotrwale i raczej symboliczne (obecnie nie sięgają nawet 30% przeciętnej płacy), a utrata pracy jest główną zmorą tych, którzy ją jeszcze mają, istnieją potężne motywacje do starania się o status rencisty. Będą jeszcze większe, skoro rząd zapowiedział likwidację zasiłków przedemerytalnych. A o pracę trudniej niż kiedykolwiek.
Raport zespołu prof. Golinowskiej nie wzywa do gorliwego odbierania rent tym, którzy już je mają, choćby i bez rzetelnych podstaw. Więcej uwagi poświęca ilustracji znanej tezy, że wielu rencistów poszłoby do pracy, gdyby znalazło się dla nich zatrudnienie. Mogłoby to być i ponad milion osób, skoro co drugi rencista uznawany jest za jedynie częściowo niezdolnego do pracy. Większość tej grupy zapewne zrezygnowałaby ze świadczeń, gdyby miała szansę zdobyć posadę i poprawić swój los. Najniższa renta z tytułu częściowej niezdolności do pracy to niewiele ponad 400 zł miesięcznie. Pełna niezdolność daje zresztą świadczenia wyższe o ok. 130 zł. Nawet średnia renta w wysokości ok. 800 zł to też za mało, aby przyzwoicie żyć.
Ale kiedy bezrobocie przekroczyło 3 mln osób, rząd ma całkiem inny kierunek działania: jak zniechęcać do pracy 600 tys. rencistów (i 500 tys. emerytów), którzy dorabiają do świadczeń. Pomysły są trzy: zakazać im jakiejkolwiek działalności zarobkowej, ograniczyć możliwość dorabiania lub obciążyć pracodawców dodatkową składką na fundusz pracy. To ostatnie rozwiązanie – ku któremu przychylają się eksperci – zapewne sprawi, że wielu pracodawców zrezygnuje z zatrudniania emerytów czy rencistów.

 

 

Wydanie: 11/2002, 2002

Kategorie: Społeczeństwo

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy