Cała Polska tańczy

Cała Polska tańczy

Szkoły tańca przeżywają oblężenie, bo Polacy pokochali parkiet

Francuzi są kochliwi, Niemcy przesadnie uporządkowani, Anglicy mają bardzo specyficzne poczucie humoru. A Polacy? Czasem leniwi, czasem zawistni, trochę marudni. To minusy, bo w przypływie lepszego nastroju lubimy mówić o sobie, że jesteśmy rodzinni i bardzo gościnni. Ale mało komu jeszcze niedawno wpadłoby do głowy uznać Polaków za naród muzykalny i roztańczony. A jednak! Okazało się, że mamy w kraju do czynienia z istną manią tańczenia. Pierwsza edycja „Tańca z gwiazdami” każdorazowo przyciągała przed ekrany średnio 3 mln 380 tys. widzów. I gdy telewizja TVN zdecydowała się na drugą edycję programu, był to strzał w dziesiątkę. 4,5 mln Polaków wpatrzonych w telewizor o stałej porze! Niedługo startuje trzecia już edycja „Tańca”, a szefostwo stacji już zaciera ręce z zadowolenia. Nadmierna pewność sukcesu?
Niekoniecznie. Bo nareszcie okazało się, że tańczyć każdy może. Bez względu na wiek, płeć, a nawet wykonywany zawód. Dowód? Andrzej Fabisiak, urzędnik z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. A prywatnie od kilku lat zapalony tancerz country. – Nie jestem jakimś smutasem, ale normalnym facetem, który uwielbia tańczyć. I żaden ze mnie oryginał, bo na przykład w czołówce par tańczących ugi-bugi jest mój znajomy, major Wojska Polskiego – mówi. I choć żałuje, że w telewizyjnym programie nikt nie zdecydował się zatańczyć country, kilku jego znajomych właśnie po drugiej edycji programu postanowiło spróbować swoich sił na parkiecie. Po prostu. Bez roztrząsania, co komu wypada. – I chwała za to programowi! Młodzi ludzie do niedawna potrafili co najwyżej wymachiwać rękami. A żeby jakiś chłopak podszedł do dziewczyny i poprosił ją do tańca? To już była rzadkość. Na szczęście ludzie przełamują się i tańczenie znów staje się modne.
Wie coś o tym Marta Dębska, tancerka i właścicielka szkoły tańca flamenco. Na prowadzone przez nią zajęcia jest coraz więcej chętnych. – Flamenco, salsa, taniec towarzyski, nowoczesny. Nagle okazało się, że w dobrym tonie jest umieć tańczyć. Nie wypada już podpierać ściany – mówi. Jej zdaniem, flamenco ma w sobie jedną genialną rzecz – zatańczyć z ogniem, zmysłowo może nie tylko młoda kobieta, ale także ta po przejściach. I często tej drugiej wychodzi to lepiej. Dlatego na kursy tańca zapisują się bardzo różne osoby. Jest młoda dziewczyna z talią osy, a obok potężnie zbudowana pani, na oko koło pięćdziesiątki. Blondynki i szatynki, ładne i brzydkie, szczupłe i bardzo postawne, młodsze i starsze.
Trochę niespodziewanie dla siebie przekonaliśmy się, że taniec to coś więcej niż patent na zrzucenie zbędnych kalorii. Dzięki niemu można przełamać nagromadzone latami kompleksy. Są i tacy, którzy z tańczenia uczynili swój sposób na życie, a nawet zawód, z którego muszą się utrzymać.

Na głowie kapelusz, przy pasie komórka

Andrzej Fabisiak swoją pasją tańczenia zaraził syna, a żona stała się niezastąpioną organizatorką. Są countrową rodziną, jeżdżą na wszystkie zloty miłośników tej muzyki. Genialne jest to, że gdy tylko ludzie założą kowbojskie kapelusze, jak za dotknięciem różdżki zacierają się między nimi wszelkie granice. – U mnie wszystko zaczęło się dość banalnie – wspomina początki swojej fascynacji. – W poszukiwaniu pewnej kowbojskiej płyty trafiłem do klubu Oczko na warszawskiej Ochocie. To było kiedyś kultowe miejsce. Akurat trwał koncert w stylu tych „z kapelusza”. To znaczy bilet kosztował co łaska. Stałem tak i słuchałem, aż tu nagle zobaczyłem, że ludzie dookoła zaczynają tańczyć. I zanim się obejrzałem, podskakiwałem razem z nimi. A potem poszło już błyskawicznie. Im więcej kroków poznawałem, tym bardziej mnie to wciągało. Szybko przełamałem cały wstyd, jaki we mnie tkwił. Poznałem fantastycznych ludzi. A potem? W któreś wakacje, gdy klub był zamknięty, nie mieliśmy gdzie się spotkać na próbę. Na szczęście znaleźliśmy jakąś salę z przeciekającym dachem. Ale nam to nie przeszkadzało. Któregoś razu Michał Lonstar, jeden z bardziej znanych muzyków country, dawał występ w hipermarkecie. Powiedział, że przydałby mu się jakiś zespół w tle. Padło na nas. I tak powstał nasz zespół Rodeo.
Tańce country można podzielić na kilka grup. Po pierwsze, liniowe. Ludzie ustawiają się w rzędach i tańczą sekwencje takich samych kroków. I co jakiś czas jest obrót o 90 stopni. Po drugie, są tańce parami, po kole, a kroki też są proste. No i jeszcze tańce pod dyktando. To znaczy ktoś prowadzi zabawę i mówi głośno, jaką figurę trzeba wykonać. – Bez dwóch zdań faceci też potrafią tańczyć. Kroki od początku były na tyle proste, by złapał je koleś, który właśnie zsiadł z konia – śmieje się Andrzej. I opowiada, że moda country też jest jakby żywcem wzięta z amerykańskich prerii. Na przykład bolo, czyli męski krawat. Coś jak broszka na rzemieniu. No i oczywiście kapelusz. Bo prawdziwy kowboj, taki rodem z Teksasu, jeszcze dobrze się nie obudzi, a już ma kapelusz na głowie. – W Polsce oryginalny Stetson kosztuje 600 zł. Klamra od pasa, niczym biżuteria, określa charakter człowieka. Buty też powinny być z prawdziwego zdarzenia. Całe skórzane, z warstwą mielonego korka pod podeszwą. Szyte, nie klejone – mówi. I przyznaje, że w swoich kowbojkach chodzi na okrągło. Zima, lato, bez różnicy. Czy ktoś kiedyś pukał się w czoło na jego widok? Nie, choć czasem zdarzało mu się usłyszeć pytanie: a po co ty jedziesz tańczyć na koniec Polski? Nie lepiej w domu posiedzieć? – Zawsze odpowiadam, że dzięki tańczeniu w ogóle udaje mi się wyjść z pracy, odpocząć. Nie mogę, co prawda, wyłączyć telefonu. Zdarza się więc, że tańczę z komórką przy pasku. Ale z każdą minutą moja głowa staje się coraz lżejsza, przestaję układać w głowie protokoły i inne urzędowe sprawy. I wtedy zaczynam żyć country. Z każdej próby, z każdego występu schodzę wykończony, spocony, zmęczony, ale wyluzowany.

Zatrzasnąć drzwi z łoskotem

Andrzej, choć ma swój zespół, wie, że na tańczeniu kokosów nie zbije. Ciągle do wszystkiego dokłada. Do strojów, choreografii, wynajęcia sali. Czasem tylko w sezonie letnim udaje mu się wyjść na zero.
Co innego Marta Dębska, której flamenco zajmuje dziennie przynajmniej cztery godziny. Mówi, że tańczy zawodowo. Co to znaczy? Prowadzi szkołę, ma własny zespół, z którym występuje. Musi być w formie i rozwijać się. Inaczej można wypaść z rynku. – Trzeba wiedzieć, że ten sam krok inaczej się tańczy w Sewilli, inaczej w Madrycie – wylicza. I przekonuje, że flamenco to jej jedyny zawód. Kończyła socjologię na uniwersytecie, ale to z tańczenia się utrzymuje. Czy daje się z tego wyżyć? Tak. Choć początkowo bez pomocy rodziny nie dałaby rady. Mama szyła zasłony, tata z bratem wszystko przewieźli, pomogli w wykańczaniu wnętrza. Podobnie jej narzeczony, Arturo (prywatnie – Artur), który teraz w czasie zajęć akompaniuje na gitarze.
Marta Dębska ma bardzo oryginalny typ urody. Ciemna twarz, ciemne oczy i długie, gęste włosy. Na południowej plaży, wśród innych pięknych Hiszpanek czy Włoszek, byłaby nie do odróżnienia. Ale jest stuprocentową Polką. Choć, jak się dłużej zastanowić, to któryś z jej dalszych krewnych mógł mieć domieszkę cygańskiej krwi. Od dziecka słyszała, że wygląda jak Hiszpanka. Gdy miała dziesięć lat, zapisała się na taniec towarzyski. Pięć lat później przerzuciła się na flamenco. I tak już zostało.
Teraz każdego roku przynajmniej dwa miesiące spędza w Hiszpanii. Nauczyła się języka, zafascynowała ją tamta kultura. Marta Dębska ma też południowy temperament, dlatego jej taniec jest taki autentyczny. – Do tańca potrzebne są buty na szerszym obcasie, długa, szeroka spódnica, obcisła góra. Z czasem warto kupić hiszpańskie buty. Lepiej stukają po parkiecie i nie rozpadają się po kilku próbach. Ale samo flamenco to coś więcej. To okazywanie emocji. Ja nigdy nie miałam z tym problemów. Ale widzę, że sporo kobiet ma opory w wyrzucaniu z siebie złości, nagromadzonej przez cały dzień agresji – mówi. I wyjaśnia, że flamenco nie jest słodkim pląsem. Gesty wesołe, zalotne idą w parze z tymi, które mają wyrażać czyjąś tragedię. Na swoich zajęciach próbuje wydobyć z kobiet różne uczucia. Prosi, by wyobraziły sobie moment, w którym musiały za kimś zatrzasnąć drzwi. A każde uderzenie obcasem o parkiet ma właśnie symbolizować huk zamykanych drzwi. Podobnie gest odwróconej głowy, machnięcie ręką. – Dlatego każda lekcja flamenco przypomina z czasem wizytę u psychologa. Polki mają głęboko zakodowane, że powinny być ładne, grzeczne, dobre. Ja staram się je przekonać, że tak wcale być nie musi.
Ale to przekonywanie nie idzie łatwo. Niektóre kobiety potrzebują na to kilku miesięcy, inne nigdy się nie przełamią. – Wiem, że to duża odpowiedzialność, tak ingerować w cudzą psychikę. Ale widzę, że osobom, które do mnie przychodzą, nie robię nic złego – tłumaczy się Marta. – Na przykład bardzo nieśmiała dziewczyna, zahukana, pełna kompleksów, bo natura nie dała jej idealnych rozmiarów modelki z wybiegu. Po roku zmieniła się nie do poznania. Przestała się garbić, ma pewniejszy krok. Patrzy innym prosto w oczy.

Roztańczona lekcja kobiecości

Stary fort, fragment warszawskiej cytadeli. Pamięta czasy powstania styczniowego. Asia Kapica i Ola Wachacz już prawie od roku przychodzą tu na lekcje tańca hinduskiego. I nie robią żadnej tajemnicy z tego, że dzięki tym zajęciom poczuły się bardziej kobieco. – Zmieniłam się, poczułam, że jestem stuprocentową kobietą – uśmiecha się Asia. Ma na sobie tradycyjny hinduski strój z odsłoniętym brzuchem. Oczy mocno podkreślone ciemną kredką. W tańcu zachowuje się bardzo zmysłowo. Każdy ruch jej ręki czy stopy przykuwa uwagę. – Jeszcze kilka miesięcy temu bardzo bym się wstydziła. A teraz? Zaakceptowałam siebie w całości – mówi. Wtóruje jej Ola, studentka romanistyki i nauczycielka angielskiego. Jej też udało się zwalczyć kompleksy. – To niesamowite. Poruszam się w rytm muzyki i w pewnym momencie zaczynam opowiadać jakąś historię. Każdy gest wyraża uczucie. Żadna mina, żaden gest nie jest tu nie na miejscu.
Ich taniec łączy w sobie tradycję z elementami tańca bollywoodzkiego. Ćwiczą kilka razy w tygodniu. Marzy im się wyjazd do Indii. Chciałyby kiedyś tańczyć choć w ułamku tak dobrze jak rodowite Hinduski. Poznawać kulturę, znaczenie gestów i słów.
Ania Krac też ostatnio często przychodzi do fortu. Ale zamiast tańca hinduskiego woli salsę lub flamenco. Śmieje się, że to dość dziwne miejsce jak na nauczycielkę z przedszkola. – Wszystko przez to, że kilka lat spędziłam w Brazylii. I gdy wróciłam do Polski, miałam w sobie olbrzymią potrzebę tańca – tłumaczy. Przez dwa tygodnie chodziła po różnych ośrodkach na pierwsze, czyli darmowe lekcje. Szukała miejsca, w którym w końcu poczułaby się dobrze. Ale jakoś ciągle trafiała na kursy jazzu, gdzie wszystkie kobiety pruły przed lustro. Porównywały, która ma na sobie lepszy stroj, i liczyły stracone kilogramy. Było jej tam źle. Jak trafiła do szkoły flamenco? Przez przypadek, bo najpierw myślała o tańcu brzucha. Ale gdy weszła do stworzonej w historycznym bunkrze sali, poczuła, że tak naprawdę nie chodzi jej o sam taniec, ale o przebywanie w towarzystwie ludzi podobnych do niej. Takich, którzy żyją zupełnie obok tego całego wyścigu szczurów.
Teraz, gdy tu przychodzi, nie myśli o pracy, o szkole. – Tańcząc, mam przed oczami cygańskie wozy i ludzi z dawnych czasów, którzy też ulegali tym rytmom. Pewnie dlatego taniec kojarzy mi się z niesamowitą wolnością, której brakuje nam w tym zwyczajnym świecie. Musimy rano wstać, pójść do pracy, robić dziesiątki nudnych rzeczy, na które nigdy sami z siebie nie mielibyśmy ochoty.
– W ciągu dnia ciągle coś muszę. Gdzieś pójść, pojechać, coś napisać, dostarczyć. Wszystko na czas. Dopiero w tańcu się zapominam – dodaje Eliza Zakrzewska. Młoda, smukła, ciemnowłosa. Jej praca to zarządzanie zasobami ludzkimi. Przynajmniej tak to się fachowo nazywa. – Na co dzień muszę być taka zdyscyplinowana, tylko tutaj mogę sobie pozwolić na to cudowne uczucie burzy w głowie!
– Żadna zmiana w człowieku nie zachodzi bardzo gwałtownie. Wiem coś o tym, w końcu jestem pedagogiem – zamyśla się Ania. Ma na sobie zupełnie zwyczajną spódnicę, podkoszulek i buty na płaskiej podeszwie, które nijak nie nadają się do flamenco. Ale ona zupełnie już się tym nie przejmuje. – Czuję, że coś się w moim życiu układa. Porządkuje. I to w tańcu jest genialne.

 

 

Wydanie: 08/2006, 2006

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy