Czy socjaldemokracja w Polsce ma przyszłość?

Czy socjaldemokracja w Polsce ma przyszłość?

Czy socjaldemokracja w Polsce ma przyszłość?

Dobiegają właśnie końca rządy polskiej socjaldemokracji. Kończą się kompromitacją partii i państwa. Wskazano wiele przyczyn tej kompromitacji. Z popełnionych błędów trzeba wyciągnąć wnioski. Nie mogą być one przyjemne dla partii, która zmarnowała szansę na sukces własny i sukces nas wszystkich, oraz dla tych, którzy ją popierali. Wyciągnięcie wniosków jest warunkiem odzyskania tej części przestrzeni publicznej dla socjaldemokracji w Polsce, z której socjaldemokracja zrezygnowała z własnej woli lub z której została wypchnięta przez politycznych przeciwników. Jeżeli wnioski te nie zostaną wyciągnięte, prawdą okażą się orzeczenia publicystów, że polska socjaldemokracja jest już martwa.

W czyim interesie

W Internecie krąży sformułowana przez tzw. Nową Lewicę bezwzględna ocena działań SLD. Zgodnie z nią, partia ta zawiodła wszystkie oczekiwania, ponieważ niemal wszystkie hasła programowe zapożyczyła od prawicy. Hasło bezwarunkowego wstąpienia do Unii Europejskiej obecna lewica „ściągnęła od Mazowieckiego, wejście do NATO wymyślił im Parys, wierności konkordatowi uczyli się od Suchockiej, Skubiszewskiego i Rokity, zakaz aborcji zaczerpnęli od Niesiołowskiego, podatek liniowy od Balcerowicza, bohaterem narodowym uczynili Kuklińskiego… Samodzielnie SLD wymyślił tylko haniebny atak na Irak”. Według Nowej Lewicy, wzrost gospodarczy daje efekty, ale są one dzielone „niesprawiedliwie, podatki, paradoksalnie, zamiast zmniejszać biedę i rozwarstwienie społeczne nieustannie je zwiększają. „Społeczny dialog” prowadzony jest tylko z pracodawcami i inwestorami, czyli kapitalistami, a przywódcy SLD byli i są w tych rozmowach nie stroną, ale kornie zgiętymi lokajami. W tej sytuacji kryzys rządzącej formacji, katastrofalna utrata zaufania społecznego jest oczywista i zasłużona”. Zwracając się do elektoratu SLD, krytycy mówią: „Chodziliście głosować, słuchaliście poleceń, odsuwaliście od siebie dręczące wątpliwości w imię jedności obozu politycznego. To jedność i zamiatanie pod dywan wszelkich rozbieżności i konfliktów dawały SLD przewagę nad wiecznie skłóconymi politykami prawicy. Wyłamanie się ze wspólnego frontu groziło dopuszczeniem do władzy przeciwników politycznych. Dzisiejszy kryzys wynika z faktu, że jedność chroniła kariery jednostek, a nie lewicowe wartości. Gdy dalsze trwanie w jedności zagroziło tym karierom, wówczas legła w gruzach i ta ostatnia zasada SLD. Jesteście więc wolni”.

Wolność myślenia

Ta ostra ocena zawiera wiele prawdy. Dobrowolna służalczość wobec kapitału, prawicy, Kościoła i USA, demonstrowana przez kierownictwo SLD, jak również przez prezydenta, świadczy o braku woli realizacji swego programu przez polską lewicę. Towarzysząca jej antyeuropejskość eseldowskiego rządu jest natomiast nie tylko sprzeczna z interesem Polski i Europy, lecz także okazuje się jedną z najpoważniejszych przeszkód na drodze do budowy nowego porządku globalnego. Nowa lewica Marka Borowskiego wydaje się klonem tego samego organizmu i w najbliższym czasie nie ma szans na tak wielki sukces, jaki odniósł SLD i jaki pozwolił sobie zmarnować. W istocie w przewidywalnej przyszłości żadna partia, ani lewicowa, ani prawicowa, nie ma szans na osiągnięcie takiego sukcesu wyborczego, jaki był udziałem SLD. Zmarnotrawiony został na długie lata nie tylko kapitał zaufania lewicowego elektoratu, który będzie najtrudniej odzyskać, ale zaufanie społeczne w ogóle.
Elektorat lewicowy jest więc wolny. Uzyskał też wolność myślenia nie tylko o tym, czy jest jakieś miejsce dla SLD w polskiej przestrzeni publicznej, ale czy w ogóle jest jakiekolwiek miejsce dla innej, nowej lewicy.

Interpasywność

Wśród najczęściej podnoszonych zarzutów wobec SLD jest to, że w partii tej nie było dialogu i debaty; że życie tej partii uległo rytualizacji przypominającej czasy PZPR. Zarzut ten sprowadza się do stwierdzenia o braku wewnętrznej interaktywności. Zamiast tego zagościł w niej fenomen interpasywności. Polegał on na tym, że choć członkowie SLD mieli wolność myślenia i działania, to chętnie, dobrowolnie, a nawet gorliwie z niej rezygnowali na rzecz ślepej niekiedy ufności w przywódców partyjnych, a zwłaszcza w to, że oni wszystko załatwią – za nich i dla nich. Ten niedawny nadmiar ufności raptownie przeobraził się w jej całkowity brak.
Chorobą każdej demokracji jest postępowanie wyborców zgodne nie z zasadą interaktywności, tj. aktywnego współkreowania świata społecznego, lecz zgodnie z zasadą interpasywności: nie pragną współuczestniczyć w tworzeniu polityki własnych państw, lecz zdejmują z siebie ciężar samodzielnego myślenia i podejmowania decyzji. Wyborcy zazwyczaj rezygnują z obowiązku samodzielnego myślenia o sprawach publicznych i powierzają zadanie wyrabiania sobie własnej opinii politykom i mediom, a więc konkretnym ludziom mającym własne interesy. Gdy w tej ucieczce od wolności popadną w przesadę, pojawiają się bierność, klientelizm, nieodpowiedzialność, a potem pretensje, oskarżenia, wrogość do elit i odmowa poparcia.
To problem każdej instytucji i ugrupowania. Tajemnicą trwałości każdego z nich jest umiejętność nieustannego budowania równowagi między interaktywnością, która pobudza życie i kreatywność ugrupowania, ale zagraża jego stabilności, a interpasywnością, która wzmacnia stabilność i zwartość, ale tłumi inwencję, aktywność i indywidualną odpowiedzialność. W przypadku obu wielkich ugrupowań rządzących Polską w ostatnich latach, AWS i SLD, równowaga między interaktywnością a interpasywnością została zaburzona. AWS upadła wskutek wewnętrznego skłócenia, czyli przesadnej wewnętrznej interaktywności. „Monolityczny” SLD upadł wskutek przesadnej interpasywności, polegającej na tym, że własną wolność działania i myślenia, własną podmiotowość powierzono politykom przywódcom uznanym za nieomylnych i wszechmogących.

Pomyłki i błędy

„Pomyłka nie stanie się błędem, jeżeli jesteś gotów ją naprawić. Bez debaty i krytyki żaden rząd, żaden kraj nie odniesie sukcesu, nie przetrwa żadna republika”. Są to słowa wypowiedziane przez prezydenta Kennedy’ego, kiedy musiał stawić czoło opinii publicznej po kompromitacji USA w rezultacie awantury w Zatoce Świń. W polityce pomyłki są nieuniknione; można nawet powiedzieć, że polityka polega na popełnianiu pomyłek. Chodzi o to, aby popełniać takie pomyłki, które można potem odwrócić. Ideałem politycznego działania jest popełnianie pomyłek, które można obrócić na własną korzyść.
Polskie ugrupowania polityczne – ani „historyczna” prawica, ani „modernizacyjna” lewica – nie opanowały sztuki nie tylko korzystania z własnych pomyłek, lecz nawet uczenia się z nich. Z pewnością tak się nie stało w przypadku SLD. Popełnione zostały pomyłki, którym pozwolono przerodzić się w błędy. SLD popełnił błędy nieodwracalne. Dlatego niewybaczalne. Wina za nie spada głównie na kierownictwo SLD, ale za to, że jego pomyłki przekształciły się w błędy, odpowiada także zaplecze, które swą biernością i interpasywną potulnością na to pozwoliło.
Na zaplecze można jednak zwalić tylko część winy, ponieważ przywódcy SLD trzymali swoje zaplecze w skutecznym szachu, bo to od nich zależało, kto z zaplecza otrzyma stanowisko, a kto nie, co nasilało postawy wewnętrznej służalczości, nawet gdy towarzyszyły jej zgrzyt i zaciskanie zębów. Zasada „dziel i rządź”, działająca nie tylko na poziomie rządu czy baronów, lecz także na najniższych szczeblach władz samorządowych, była jednym z głównych źródeł tego samobójczego „milczenia owiec”. Świadczy to nie tylko o wadach statutu SLD i niskim morale jego członków, ale również o strukturalnych wadach reformy samorządowej, która otworzyła nieznane dotąd pole do generowania takich postaw.

Złe towarzystwo

Medialny stereotyp głosi, że działania SLD opierały się na przekonaniu, iż polityka to gra towarzyska polegająca na popieraniu swoich przeciwko innym. Ta gra była w istocie bardziej skomplikowana, ponieważ jakkolwiek przywódcy SLD chcieli popierać swoich, to jednak znacznie bardziej chcieli należeć do dobrego towarzystwa. Dlatego właśnie, mimo przytłaczająco wygranych wyborów, bali się jawnie i z dumą walczyć „o swoje”, realizować program swojego elektoratu, zdecydowanie atakować opozycję i prowadzić mądrą politykę zagraniczną. Wszystko dlatego, by ich nie oskarżano o rewanżyzm polityczny, zawłaszczanie państwa czy antypolskie zaprzedanie się Brukseli.
Główna sprzeczność w działaniu przywódców SLD to, z jednej strony, dążenie do pozyskania wiarygodności w oczach swoich przeciwników, nawet za cenę zarzucenia programu definiującego ich własną tożsamość polityczną, a z drugiej, lekceważenie własnego elektoratu, którego poparcie uznawali – błędnie – za rzecz oczywistą i zagwarantowaną. Nie dostrzegali, że choć w tej towarzyskiej grze demonstrowali spolegliwość poza wszelkie granice przyzwoitości, i tak oskarżano ich o rewanżyzm i zawłaszczanie państwa. Znosili to, sądząc, że jeśli będą jeszcze bardziej starali się być kimś innym, niż są, to może krytycy kiedyś przestaną. Nie przestali. I wreszcie dobili. Ale przedtem dostali, co chcieli.
Idee nadające tożsamość SLD przywódcy tej partii uznawali za rzecz wstydliwą. Elektorat ich popierający nie uchodził zaś za dostatecznie dobre towarzystwo, wreszcie przywódcy SLD sami siebie nie uznawali za dobre towarzystwo. Nic dziwnego, że dobre towarzystwo do nich nie lgnęło, a jeżeli przychodziło, to tylko po to, żeby załatwić swoje interesy ich rękoma i nie pobrudzić swoich, a potem ich oskarżało o brudne ręce.

Paralelizm społeczny

To dobry moment dla elektoratu lewicy, by szczerze odpowiedział sam sobie, czy jest dobrym towarzystwem. Kimże bowiem jest? Gromadą postkomuchów, sierot po PRL-u, rozpitych postpegeerowców, sfrustrowanych policjantów i wojskowych, emerytów na kiepskich emeryturach, bezrobotnych, a najgorszy element to były aparat partyjny i bezpieczniacki oraz garstka idealistycznych lewaków pętających się po uniwersytetach. Wszyscy razem nie zasługują na troskę ani na pełnię praw obywatelskich.
Dopóki lewicowe elity polityczne będą się godziły z takim myśleniem, dopóki będą akceptowały kryjącą się za nim pogardę, dopóki będą się wstydziły swego elektoratu, dopóty będą co najwyżej instrumentalnie się nim wysługiwały, nie będą realizowały jego potrzeb ani nie staną w jego obronie. Tak będzie dopóki aspirujące do lewicowości elity będą akceptować sposób postrzegania świata narzucony społeczeństwu polskiemu przez „moralistyczną większość”, złożoną z tzw. liberałów, tzw. prawicy i Kościoła katolickiego.
Niemal powszechnie przyjęta percepcja elektoratu lewicowego, zbudowana na kategoriach pogardy, podejrzliwości, historycznej winy i trupów w szafie, wynikająca z powszechnej akceptacji – nawet przez sam SLD i jego elektorat – hasła, zgodnie z którym „lewicy mniej wolno”, doprowadziła do ukształtowania się patologicznego paralelizmu społecznego.
Bowiem jakiś czas temu polskie społeczeństwo przestało istnieć. Zamiast niego naród polski składa się z osobnych, żyjących obok siebie grup społecznych, które na co dzień ocierają się o siebie i mijają, lecz nie spotykają się, nie wiąże ich żadna solidarność społeczna. Paralelizm społeczny w Polsce jest skutkiem podziałów na biednych i bogatych, prawicę i lewicę, „normalnych” i „dewiantów”, elitę i motłoch, polityków i całą resztę itd.
Wśród tych społecznych paralelizmów istnieje jednak jeszcze jeden, wynikający z podziału moralnego społeczeństwa na skażonych grzechem pierworodnym postkomunistów oraz na liberalno-prawicowo-katolicką „moralną większość”. Pierwsi okazali się być w błędzie i przegrali; historyczna racja stanęła całkowicie po stronie drugich, którzy zwyciężyli. Zwyciężywszy zaś, dokonali niemal całkowitego zawłaszczenia przestrzenia publicznej. Owo moralistyczne zawłaszczenie doprowadziło do zupełnego wyparcia tych pierwszych, wskutek czego zabrakło dla nich jakiegokolwiek miejsca. Polska praktyka polityczna dowodzi, że nawet prawomocny demokratyczny wybór nie jest wystarczającym uzasadnieniem dla „moralistycznej większości”, by pogodzić się z zajmowaniem przez lewicę jakiegokolwiek miejsca w przestrzeni publicznej.
Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy kiedyś czerpali dumę z uczestnictwa w budowie społeczeństwa socjalistycznego. Ich dorobek obecnie potępiono i zdeprecjonowano. Wraz z potępieniem zostało zdeprecjonowane całe ich życie i jego sens. Niedemokratyczne moralne zamknięcie przed nimi przestrzeni publicznej, na mocy hasła „lewicy mniej wolno”, popchnęło ich do zbudowania paralelnej, alternatywnej sieci powiązań społecznych, gdzie obowiązują odmienne wartości i rytuały, w których starają się znaleźć niszę dla ochrony własnej godności odebranej im bezwzględnie przez moralnych zwycięzców.
W tej niszy dla „potępieńców”, do której zostali zepchnięci głównie działacze byłej PZPR i instytucji peerelowskich, stanowiący naturalny elektorat i zaplecze dla SLD, obowiązuje świadome przyzwolenie i zgoda na postępowanie odpowiednie dla potępionych, napiętnowanych i grzesznych – aprobata dla kombinatorstwa, załatwiactwa, półlegalności, a nawet nielegalności postępowania. Dowodem na to jest liczba oskarżeń formułowanych pod adresem działaczy SLD. Oskarżenia te są często uzasadnione. To skutek tego, że przestrzeń legalnego funkcjonowania, zdominowana przez historycznych zwycięzców, otwiera się dla nich tylko rzadko i na krótko, jeżeli bowiem stają się niewygodni lub zbyt silni, natychmiast zamyka się przed nimi z powrotem.
Paralelne grupy społeczne o lewicowych tendencjach żyją obecnie w uzasadnionym poczuciu, że kadrowe elity SLD zdradziły ich aspiracje do odzyskania miejsca w demokratycznej przestrzeni publicznej. Łącznym efektem skutecznego zaszczucia przez prawicę i zdrady przez własnych przywódców jest nie tylko głębokie poczucie zawodu, lecz także mocno ugruntowane przekonanie, że do lewicowości nie warto się przyznawać, ponieważ przyznanie okazuje się niebezpieczne. Tego efektu nie da się zwalczyć przez długie lata.

Co robić?

Wnioski są oczywiste, cele łatwo definiowalne i – co ważniejsze – zupełnie realne. Trzeba zrobić trzy rzeczy: sformułować listę priorytetowych zadań politycznych, znaleźć odpowiednich nowych ludzi do ich realizacji, działania te zrealizować.
Czy SLD jest w stanie wykonać te trzy zadania? Czy będzie w stanie zmobilizować poparcie polityczne i społeczne dla takiego programu? Czy odzyska wiarygodność? Odpowiedź na te pytania nie może być pozytywna. Dlatego że potrzeba jeszcze kilku innych rzeczy – szczerości w głoszeniu ideałów lewicowych, dumy z własnej lewicowej tożsamości, świadomości celów oraz konsekwencji i determinacji w działaniu.
Niezdolność SLD do odzyskania poparcia społecznego i respektu niezbędnego dla politycznej skuteczności wynika z jego programowego zagubienia, kompromitacji jego przywódców, nieszczerości w ich mowie i czynach, braku nowych, uczciwych twarzy, otwartych głów oraz niezdolności do konsekwencji. Czy znajdzie się grupa osób, którym uda się zbudować formację o takich cechach? Będzie to trudne, ponieważ w przestrzeni politycznej opuszczonej przez SLD, w tym pustym miejscu leżą teraz zwały brudów i unosi się brzydki zapach. Teraz niewielu zechce tam wejść. Obecnie tylko Andrzej Lepper i jego Samoobrona pochylają się ku „wypędkom” transformacji, ku brzydko pachnącemu śmietnisku historii. To tajemnica jego powodzenia. Samoobrona wkroczyła we fragment przestrzeni politycznej opuszczony przez SLD, zmonopolizowała go i nie da się z niego przepędzić, mocno zawężając pole działania dla „udomowionego” centrolewicowego SLD. Została dla niego już tylko cząstka mocno zagęszczonego liberalnego centrum.
Jeżeli więc lewica kiedykolwiek odzyska społeczne poparcie w Polsce, stanie się to nie dzięki reorganizacji istniejących formacji lewicowych i towarzyszącej jej karuzeli personalnej, lecz raczej dzięki temu, że kompromitacją skończą się rządy najpierw Platformy Obywatelskiej, a potem Samoobrony albo odwrotnie.
Socjaldemokracja odrodzi się w nowej postaci dopiero wtedy, gdy oni również zawiodą. Za dwie bardzo burzliwe i wyniszczające dla państwa kadencje.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego, znawcą filozofii polityki

 

 

Wydanie: 2004, 23/2004

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy