Czytanie nie boli

Czytanie nie boli

Wspomniała pani jednak, że szwedzcy chłopcy coraz mniej czytają.

– Ostatnie badania czytelnictwa wykazały, że bardzo wielu chłopców nie czyta. Od razu pojawiło się pytanie: co robią w wolnym czasie? Otóż najczęściej grają w piłkę. Co więc robi zajmująca się promocją czytelnictwa Szwedzka Rada Kultury? Stawia na współpracę z trenerami w klubach sportowych! Wychodzi się bowiem z założenia, że trenerzy mają autorytet u lubiących sport młodych ludzi i jeżeli to oni zaczną zachęcać chłopców do czytania, jeżeli będą mieli jakieś książki w sportowej szatni albo w autobusie wiozącym młodzież na zawody, zwiększy się prawdopodobieństwo, że młodzi sportowcy autorytetu posłuchają i sięgną po słowo drukowane. Na pewno szybciej, niż gdyby przyszła do nich bibliotekarka. Uważam, że to genialne, bardzo rozsądne i pragmatyczne. W Polsce w tym czasie organizuje się narodowe czytanie Sienkiewicza… Obawiam się, że nie jest to sposób na dotarcie do młodzieży. Szwedzkie myślenie instytucjonalne od wieków nastawione jest na to, co i jak zrobić, by dotrzeć do wszystkich. Bo czytanie jest tam uważane za ważny element demokracji i nie ma mieć charakteru elitarnego.

Czy dostrzega pani różnice między współczesną literaturą polską i szwedzką? Może w ewentualnych różnicach jest jakiś powód różnego zainteresowania czytelnictwem? Poraziła mnie informacja o wysokości nakładu powieści „Bez opamiętania” w Szwecji. 200 tys. egzemplarzy! A u nas 2-3 tys.

– Dostrzegam jedną podstawową różnicę. W Szwecji na pytanie, co jest najważniejsze w literaturze, krytycy i pisarze odpowiedzą zgodnie: opowieść, dobra historia. W Polsce odpowiedź na to pytanie brzmi zazwyczaj: język. Z tej przyczyny Szwecja ma zdecydowanie ciekawszą tradycję powieściową, a Polska lepszych poetów. Sukces książki „Bez opamiętania” Leny Andersson, ambitnej powieści o miłości napisanej czystym, pięknym językiem traktatu filozoficznego, pokazuje, że Szwecja nie jest jedynie krajem kryminałów. Wydawca Leny Andersson, Richard Herold, słynie z tego, że czyni bestsellerami książki, w których sukces komercyjny nikt nie wierzy. W rozmowie ze mną powiedział, że jego dewiza to wydawać książki, w które się wierzy, bo są tego warte, i wkładać w nie maksimum pracy (w przygotowanie, redakcję, promocję itp.), bo wtedy któreś z nich staną się bestsellerami. Woli to niż agenta przynoszącego mu nową trylogię kryminalną, za którą wydawnictwo musi zapłacić 2 mln koron zaliczki i zobowiązać się do zainwestowania w reklamę telewizyjną itp. Uważa wręcz, że planowanie z góry, że jakaś książka będzie bestsellerem, a inna nie ma na to szans, jest destrukcyjne i prowadzi do lekceważenia autorów. Pewnych rzeczy nie da się przewidzieć. Metoda Herolda to wypuścić książkę na rynek, zapewnić jej grupę opiniotwórczych czytelników, obserwować, co się dzieje, i jeżeli o książce zaczyna się mówić, dopiero wtedy wydać duże pieniądze na promocję. W Polsce coraz więcej wydawnictw chce osiągnąć błyskawiczny sukces finansowy bez włożenia pracy w jego przygotowanie. To stąd te dziwaczne pomysły, by wrzucać na rynek niezwykle dużo tytułów, bo może któryś się przyjmie, może któryś „załapie”.

Jak pani sądzi, jakie znaczenie dla czytelników ma wygląd oraz nowoczesne wyposażenie bibliotek? Czy komputery, przestronne pomieszczenia decydują o zainteresowaniu książkami? Czy kiedy jest nowocześnie, przestronnie, elektronicznie i informatycznie, ludzie wejdą i zostaną przy książkach?

– Nie do końca. Szefowa bibliotek miejskich w Sztokholmie, a także pomysłodawczyni i twórczyni TioTretton, kultowej biblioteki dla dzieci w wieku 10-13 lat, Katti Hoflin, jedna z moich rozmówczyń, powiedziała, że zwłaszcza w bibliotekach dla dzieci i młodzieży najważniejsi są ludzie. Myślę, że Hoflin ma dużo racji – nie pomoże piękny lokal, jeśli nie będzie w nim ludzi z pomysłami, umiejętnością słuchania, prowadzenia dialogu. Na szczęście w Polsce są tacy bibliotekarze.

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 2015, 38/2015

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy