Do czego służy góralski kapelusz

Do czego służy góralski kapelusz

Gazdowie nie chcą Związku Podhalan. Bo przez niektórych działaczy jest traktowany jak kobyła, na której wjeżdżają na polityczne salony

Józef Krzeptowski-Jasinek denerwuje się: „Tego nie można tak gładko puścić!”. Kolejny zespół regionalny – teraz w Nowym Targu, niedawno w Rabce – nie chce mieć nic wspólnego ze Związkiem Podhalan. Ich kierownicy, młodzi, wykształceni, mówią wprost, że są zainteresowani tylko pielęgnowaniem regionalnej kultury, a nie politykowaniem. Tymczasem bonzowie związku traktują tę organizację jak kobyłę, na której wjeżdżają na polityczne salony.
Słowa te padają na gazdówce w Kościelisku, ale hyr idzie na Podhale, Orawę i Spisz. Krzeptowski-Jasinek, praprawnuk Sabały, to autorytet pod Giewontem. W 1956 r. tworzył w gminie radę rewolucyjną, w latach 70. sprawdził się jako naczelnik. Tu nie zapomina się takich rzeczy. I jest, jak mówią górale, w prawie – gdy w 1904 r. na Podhalu grupa zakopian „dla ochrony swojszczyzny” tworzyła Związek Górali (nazwę zmieniono na obecną dziesięć lat później), było w niej przynajmniej czterech Krzeptowskich. W prawie jest też prof. Andrzej Bachleda-Tadziak. Jego dziadek zakładał Związek Górali jako legionista. „Curuś przynosi hańbę mojemu rodowi – mówi. – On i jego kumple wykorzystali głęboki katolicyzm górali do swoich celów”. Żadne z przyrzeczeń hołdu papieskiego składanego przez Curusia pod Wielką Krokwią w 1997 r. nie zostało przez byłego burmistrza dotrzymane. A tak to pięknie brzmiało: „Żeś nas wydostał z czerwonej niewoli, a teraz uczysz, jak dom ojczysty wysprzątać z tego, co hańbi, rujnuje, zniewala, gubi. (…) Przyrzekamy, jak ten krzyż na Giewoncie, mocno trwać w wierze i tradycji chlubnej przodków naszych strzec”. Watykan zrewanżował się wtedy przyznaniem burmistrzowi munduru i Orderu św. Grzegorza.
Domu ojczystego (czytaj: Zakopanego) nie tylko nie wysprzątano, ale wkrótce wyszły na jaw różne krętactwa ówczesnego burmistrza, które doprowadziły go przed oblicze prokuratora i na salę sądową. Te najgłośniejsze to samowola budowlana na Krupówkach i tzw. afera oscypkowa. Mimo to Bachleda-Curuś pojechał na Boże Narodzenie do papieża z tatrzańskim świerkiem i znów deklarował: „Zapewniamy Cię, Ojcze Święty, że krzyż na Giewoncie pilnuje ładu w Domu Polskim. Błogosław nam, abyśmy z upadkiem życia rodzinnego i społecznego mężnie i wytrwale walczyli, bośmy Tobie słowo nasze rzekli i cofnąć go nie chcemy przenigdy”.
Sekundował mu wówczas prezes Andrzej Gąsienica-Makowski: „Musimy być ciągle orłami na warcie, które strzegą swego gniazda”.
Tylko jedna osoba pod Tatrami miała odwagę powiedzieć głośno – co prawda, po latach – że trzeba przeprosić Ojca Świętego za niedochowanie wierności i nieodpowiedzialne korzystanie z daru wolności w każdej dziedzinie. Była to Maria Gruszka, przewodnicząca Stowarzyszenia Obrony Praw Obywateli Powiatu Tatrzańskiego. Napisała też do prymasa: „Trza wyciścić splamiony Łorder i Mundur Kawalyra Świyntego Grzegorza, łociścić atmosfere Podhala”. Zareagowali radni, uchwalając protest przeciwko dyskredytowaniu osoby Adama Bachledy-Curusia. Postanowili listownie zawiadomić o tym mieszkańców Zakopanego. Sporo to kosztowało.

Dwie łyżki

Wszystko zaczęło się przed wyborami do Sejmu kontraktowego. Prezesem Związku Podhalan zostaje Franciszek Bachleda-Księdzulorz. Górale z entuzjazmem popierają swego przewodnika, który z powodzeniem startuje do parlamentu. Księdzulorz, paradujący teraz na Wiejskiej w cyfrowanych portkach i cusze, ma poparcie 50 podhalańskich wsi, a także wielkich rodów góralskich. m.in. Gąsieniców. Dzięki rekomendacji związku zostanie też wybrany na burmistrza Zakopanego.
Związek tworzy pod Tatrami struktury gospodarcze, m.in. opanowuje część handlu na Krupówkach. Zaczyna się wyszarpywanie zyskownych parceli z zasobów komunalnych. Burmistrz oddaje bliskiemu krewnemu pod restaurację Redykołkę jedną z najlepszych działek w mieście. Prominentny działacz związku, późniejszy poseł, Andrzej Gąsienica-Makowski, mówi: „Lepiej niech wezmą nasi, niż Żyd”.
Rok 1993 – kolejne wybory do parlamentu. Franciszek Bachleda-Księdzulorz, kandydat na senatora z zakopiańskiego BBWR, uważa, że czas odwołać Wojciecha Byrcyna, dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego, bo broni się przed inwestycjami na terenie, którym zarządza. Księdzulorz podziwia Lecha Wałęsę; oznacza to poparcie dla olimpiady, wykorzystanie wód geotermalnych (Bachleda jest prezesem spółki Geoterma), rozbudowę wyciągu na Kasprowy, oddanie góralom części parku narodowego. Właśnie ze względu na taki program śniący o dutkach górale dają mu mandat. A w tym przeszkadza Byrcyn.
Kolejne wybory. Burmistrza Księdzulorza popiera Skalne Podhale, w skład którego wchodzi m.in. Związek Podhalan. Wszyscy członkowie SP pochowali garnitury do szafy; założyli portki, kapelusze, mówią gwarą. Jeszcze trzymają się razem, ale Księdzulorz już powinien bacznie rozglądać się wokół. W Zakopanem, po wydzieleniu się z obszaru miasta gmin Kościelisko i Poronin, muszą się odbyć nowe wybory. Burmistrz Księdzulorz oczywiście liczy na związek (każdy kandydat musi być członkiem ZP). I nagle nóż w plecy, jak to później nazwał, wbija mu partyjny kolega, równocześnie prezes Związku Podhalan, Andrzej Gąsienica-Makowski. Jego grupa poparła utworzony tylko do wyborów prawicowy Klub im. hr. Zamoyskiego. A w nim pierwsze skrzypce gra sprzedawca okularów przeciwsłonecznych na Krupówkach (na razie, bo wkrótce pół Krupówek będzie należało do niego), Adam Bachleda-Curuś. Oba ugrupowania, ale bez aktualnego burmistrza, spotykają się na posiadzie w Białej Izbie Związku Podhalan. Gdy dobija do nich trochę spóźniony Księdzulorz, dowiaduje się, że burmistrzem będzie Curuś, a starostą Gąsienica-Makowski.
Curuś nie kryje się z tym, że jest bogaty. Gdy wprowadzali go na urząd burmistrza, dostał prezent symbol – dwie drewniane łyżki do jedzenia ze wspólnej michy, jak to niegdyś u górali bywało. Większą miał karmić miasto, mniejszą swoją rodzinę. Odpowiedział, że tej małej mu nie trzeba.
Biznesmeni uważają go za swego męża opatrznościowego. Dlatego apel Byrcyna o porozumienie się („przeca my siyćka som górale”) trafia jak kulą w płot.
Starosta Andrzej Gąsienica-Makowski wie, co jest najskuteczniejszym lepem na jego ziomków – obietnica oddania tatrzańskich hal. Ogłasza w telewizji, że odwołanie dyrektora TPN byłoby najwspanialszym prezentem milenijnym dla Zakopanego. A nawet dla całego kraju. Wszystko załatwi się w Warszawie, u min. Tokarczuka, ale nie zaszkodzi też poprosić Instancję Najwyższą. Całe Zakopane mówi, że Księdzulorz z Makowskim modlili się do słynącego z cudów świętego obrazu w kościółku na Wiktorówkach, żeby Byrcynowi „uschły rynce”. A gdy już udało się uwalić wroga z parku, dwa autokary ze starostwa i urzędu miasta z wystrojonymi góralami i orkiestrą pojechały do ministerstwa dziękować i wręczać prezenty.
„Byliśmy oburzeni”, dziś jeszcze oceniają Maria i Józef Krzeptowscy-Jasinkowie.

Pod Wielką Krokwią

Rozkręca się spirala ze swojszczyzną. Rok 1996. W Ludźmierzu odbywa się Zjazd Podhalan. Nowym prezesem zostaje poseł Andrzej Gąsienica-Makowski. „Trza sie jednocyć, co by się kto nie zatracił. Niech se przypatrzy świat, kie ślebodny cłek jest godny”, mówi do zgromadzonych. Oklaski. Gąsienica-Makowski obiecuje być nie tylko „rzetelnym bacom na kulturalnej niwie”, ale i popytać (poprosić) do roboty w związku przedstawicieli świata nauki i biznesu. Krzeptowscy ze zdumieniem zauważają, że nawet cepry, które chcą zarobić na Krupówkach, paradują w góralskich strojach.
Eksplozja tej mody nastąpi w 1997 r., gdy przystojny burmistrz Adam Bachleda-Curuś, ubrany w cuchę i portki, z ciupagą i kapeluszem w ręku złoży pod Wielką Krokwią hołd papieżowi. Cała Polska płacze ze wzruszenia.
Na kolejnym wyborczym Zjeździe Podhalan w Ludźmierzu, w roku 2002, w wyścigu do funkcji prezesa zarządu głównego startują już naukowcy, urodzeni na tej skalistej ziemi. Profesor UJ Stanisław Chodorowicz, rektor Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu, przemawia oczywiście gwarą: „Moi Ostomili. Momy talenta. Som powinności. Trza wóli, by się za pasy brac. Ku temy nie dajmy się nukac”. Popiera go Krzeptowski-Jasinek, choć nie może dostać się do mikrofonu, okupowanego przez Makowskiego. Starosta mówi tylko do Krzeptowskiego, ale głos niesie daleko: „Między nami, draniu, wszystko skończone.
Chodorowicz przegrał.

Syćka godają po cichu

Gdy zaczyna się wielka gra o pieniądze, nie ma już czasu na posiady, choć troska o regionalną kulturę jest zapisana na pierwszym miejscu w statucie Związku Podhalan. Teraz w jego siedzibie odbywają się biznesowe rozmowy prominentnych władz. Maluczkim, miłośnikom folkloru nic do tego. Pierwszym sygnałem jest wyrzucenie nocą spod poczty straganów członków Związku Podhalan. Wizytówki Zakopanego, żywego folkloru. Od początku przewodniczącą kiermaszu była Maria Gruszka.
To inicjatywa burmistrza Makowskiego; trzeba było pozbyć się konkurencji, oczyścić pole dla kolegi Adama Bachledy-Curusia, który wtedy budował bez zezwolenia swe słynne sukiennice na Krupówkach. (Po wielu latach przewlekanego procesu, przerzucania akt z Nowego Targu do Kielc wina Curusia została udowodniona).
Gruszkowa, zadziorna góralka, krzywdy nie daruje. Wkrótce założy Stowarzyszenie Obrony Praw Obywateli Powiatu Tatrzańskiego, nie tylko będzie się dobijała sprawiedliwości w swojej sprawie, ale i rejestrowała sprawy górali skrzywdzonych przez urzędników na całym Podhalu. Jej skoroszyty zaczną puchnąć.
Burmistrz Bachleda-Curuś kupuje za przysłowiową czapkę gruszek ogromną działkę nieopodal Wielkiej Krokwi. Sprzedawcą jest właściciel nielegalnie wybudowanej w Zakopanem karczmy, któremu groziła rozbiórka budynku. Dzieją się dziwne rzeczy z wykupywaniem działek o nieuporządkowanej hipotece. „Jęczą gwałcone księgi wieczyste”, dogaduje radnym Maria Gruszkowa. W magistracie pracuje urzędniczka, którą nazywają dyspozycyjną księgą Curusia. „Kiedyś pobiły ją baby w kościele w Poroninie”, opowiada pani Maria.
Wymierzenie w kufę (twarz) przychodzi góralom łatwiej niż złożenie skargi na urzędnika. Ludzie boją się władzy, bo widzą, że wszystko może i jest bezkarna w nabijaniu kabzy. Szukają pomocy u Gruszkowej, ale w obawie przed podsłuchem nie telefonują do niej, tylko na ulicy wrzucają jej karteczki do kieszeni.
A Maria Gruszka ma język niewyparzony. Idzie na sesję radnych i mówi z galerii to, co wie o przekrętach władzy. Wyrzucają ją drzwiami, wchodzi oknem. Pisze do prokuratury. Nie da się jej poskromić różnymi przykrościami, np. odebraniem legitymacji członka Związku Podhalan za rzekome niepłacenie składek. Pech zakopiańskich samorządowców w konflikcie z Gruszkową polega na tym, że ona ma odwagę powiedzieć głośno to, co syćka godają po cichu. Więc prości górale mają ją za swoją królową. I klaszczą w ukryciu, gdy się publicznie odzywa. A mówi ostro, po nazwiskach wymienia tych „pachołków, co zrobią wsytko za kawalecek jakiegos łupa, coby się dostać do koryta”. Najbardziej dopieka jej to, że przekupnymi urzędnikami są wykształcone dzieci górali.
To dzięki takiej ludowej kontroli wyszło na jaw, że Adam Bachleda-Curuś potajemnie złożył w Urzędzie Patentowym wniosek o zastrzeżenie znaku towarowego „oscypek”. Sprawa wydała się dwa lata później, ale burmistrz musiał złożyć rezygnację z urzędu. Człowiek, którego zdjęcie z hołdu składanego papieżowi wisi w prawie każdej paradnej izbie na Podhalu, odszedł w niesławie.
Jakiś czas potem zniknęła jego rzeźba sprzed sanktuarium, skąd taki piękny widok na Giewont. „Tutok było tak – opowiada Maria Gruszkowa. – Przed kościołem stała taka okropnie duża rzeźba Curusia, on był na niej był winksy jako je naturalny. Wlozłeś do kościoła, przed głównymi dźwierzami napisane na wse wieki: burmistrz Adam Bachleda-Curuś, niby ten sławny obywatel Zakopanego. Zaroz za dźwierzami, gdzie je wodo świncono, Curuś na obrazku jako cyto hołd. Wlozłeś dalej – na oknie Curuś. Ze skiełek. Idymy do pana Jezusa do komunii świentyj, tamo juz Curuś zywy ceko w prezbiterium w ławce, ka ksiądz siedzi. W tym wielgim sanktuarium ni widać było matki Boskiej, ino Curusia”.
I jeszcze musieli mu śpiewać w wigilię na pasterce sto lat, bo to Adama, jego imieniny. A wszystko to z inicjatywy księdza proboszcza.
Więc wierni po cichu uznali, że to jest bardzo brzyćko sprawa. I w nocy ogromna rzeźba zniknęła. Ani jeden pies nie zaszczekał.

131 gałązek Gąsieniców

Górale – naród uparty i pamiętliwy. „My się tu znomy, syćka o syćkich syćko wiedzom”, zauważa Maria Gruszka. Wyrzekli się jednego prominenta Curusia, bo chciał ich wyonacyć, rejestrując po cichu prawa do oscypka, teraz patrzą na ręce staroście Makowskiemu. I nie podoba im się, że w położonej tuż przy Krupówkach kamienicy związku, kupionej przed wojną ze składek członków, prowadzi restaurację (zarejestrowaną na żonę) zięć Makowskiego, Krzysztof Król-Łęgowski, zatrudniony w starostwie na etacie kierownika promocji. Nie wiadomo, jaki płaci czynsz, czy w ogóle płaci, bo finanse związku są dla zwykłego członka właściwie nie do poznania.
Władza samorządowa i władze związku to supeł nie do rozplątania. Henryk Krzeptowski-Bohac, prezes oddziału ZP Zakopane, jest równocześnie przewodniczącym rady miasta. Nie ma specjalnego wykształcenia – prowadzi warsztat stolarski. Na mieście mówi się, że choć ma władzę, posłusznie wykonuje wszystko, co każe mu Makowski. W rozmowie z reporterem wykręca się okrągłymi zdaniami, najchętniej o pielęgnowaniu przez związek rodzimego folkloru. Przed trudniejszymi pytaniami robi uniki.
Dlatego gdy na ostatnim zjeździe Związku Podhalan, latem br., raz po raz ktoś z prominentów rzucał myśl, aby przekształcić się w partię na czas przyszłych wyborów parlamentarnych i samorządowych, tzw. doły postanowiły odciąć się od tej organizacji. Wśród zbuntowanych są Maria i Józef Krzeptowscy-Jasinkowie. „Trzeba reaktywować Związek Górali”, mówi Krzeptowski. Ale rozwiązanie ZP jest trudne, bo jego honorowym członkiem został papież. Mimo to – upiera się Krzeptowski-Jasinek – związek w tej konfiguracji nie ma dziś racji bytu. W ostatnich wyborach samorządowych nazbyt czytelne stały się manipulacje obecnych działaczy. Związek przeforsował swoich kandydatów, bo stworzył Jedność Tatrzańską; obowiązywała dyscyplina w głosowaniu. Ale teraz ta Jedność nie ma ani przewagi, ani zaplecza politycznego w radzie miasta. Poza przewodniczącym Henrykiem Krzeptowskim-Bohacem. „To z tej rodziny – dodaje Józef Krzeptowski-Jasinek – która się za Niemców zhańbiła Wackiem, współtwórcą Goralenvolku”.
Nie da się rządzić Podhalem, nie znając tutejszych układów rodowych. Albo je lekceważąc. Od wieków wiadomo, że niektóre rody, takie jak Nędze-Kubińce czy Pitonie, lubiły politykować, a inne, jak Krzeptowscy, trzymali się z daleka. „Mnie dziadek – wspomina pan Józef – przestrzegał: nie pchaj się do polityki, bo tam wszyscy kradną”.
Prawdziwy góral jest pamiętliwy do śmierci, choćby nie wiadomo jakie zdobył wykształcenie. Pan Józef – z zawodu inżynier, absolwent dwóch uczelni – do końca życia będzie pamiętać, że siostra Kubińców, wicestarościna w latach 50., nie chciała mu dać skierowania na studia, choć zdał egzamin na politechnikę. „Ta Pitońka o mało nie złamała mi życia. Wsiadła na mnie z krzykiem, że absolwentowi szkoły prowadzonej przez misjonarzy skierowania nie da”.Krzeptowscy-Jasinkowie wykonali dla Związku Podhalan gigantyczną pracę – wydali genealogię Gąsieniców, najbardziej plennego rodu gazdowskiego pod Tatrami. Związek, choć ma w statucie działalność wydawniczą i kultywowanie tradycji, nie tylko nie pomógł autorom, ale jeszcze rzucał im kłody pod nogi. Krzeptowscy sobie poradzili. Żeby zdobyć pieniądze, on mimo wieku emerytalnego wrócił do budowy mostów, ona wykonała całą robotę sekretarza wydawnictwa.
Nie miejsce tu na opisywanie, ile się namarzli w zatęchłych archiwach, ile nabłądzili w poszukiwaniu tych 131 gałązek Gąsieniców. „Człowieka łatwo jest zgubić – mówi pan Józef. – Chwila nieuwagi, opuszczony akapit i już go nie ma. I tak całe pokolenie może się zawieruszyć”.
A gdy po 11 latach starań książka wyszła, zorganizowali rodzinny zjazd Gąsieniców. 500 krewniaków uklękło w czasie podniesienia na mszy na hali Gąsienicowej. Kazanie wygłosił ksiądz Krzeptowski, który mieszka od lat na Śląsku i nawet mówi tamtejszą gwarą. Ale odezwał się w nim duch pradziadów. Nagle w czasie kazania zaczął śpiewać: „Ej, krzyzu na Giewoncie, nie zabocym (nie zapomnę) ja cie, jak umieral byde, to se spojze na cie”.
Obliczono, że na świecie żyje około 5 tys. osób noszących to nazwisko ze 140 przydomkami. Główne gałęzie rodu to: Gąsienice-Bednarze, Sobczaki, Samki, Walczaki i Krzeptowscy. Niektórzy mieli kilka przydomków. Rekord pobił Wojciech Gąsienica-Gładczan-Jędrzejczyk-Krawiec-Pazdór.
Józef Krzeptowski-Jasinek jest ulokowany na gałęzi nr 47, która zaczyna się w roku 1530 na Piotrze Gąsienicy, a kończy w roku 1929 właśnie na Józefie, praprawnuku Sabały. To sławny bajarz zgubił Gąsienicę z nazwiska. Podobnie jak Walczaki.
„Dlaczego? – zastanawia się Maria Krzeptowska-Jasinek. – U Gąsieniców-Walczaków było sporo ożenków z paniami, które były nie stąd. I one wstydziły się nazwiska Gąsienice. Już wolały przydomek, byle dobrze brzmiący”. Pan Józef dodaje ze śmiechem: „Nie tak jak u Karpieli-Hujawek”.
Ta książka ich zespoliła. Doszukali się cech wspólnych – uzdolnień artystycznych, zwłaszcza w muzykowaniu. Ale i w bajaniu. Panią Marię ujęło niesamowite przywiązanie do rodzinnej ziemi. Nawet w latach, gdy na Podhalu było bardzo źle i wielu emigrowało za wielką wodę, Gąsienicowie strzegli swoich mórg i dzięki temu mieli co przekazać następnemu pokoleniu. Które już, niestety, jest inne. Sprzedaje wszystko.
Krzeptowska-Jasinek smuci się: „Przyjdzie taka chwila, że po Gąsienicach zostanie tylko ta książka. W prywatnych bibliotekach, bo ani Związek Podhalan, ani miejscowe władze nie są tą pracą zainteresowane”.
Dlatego trzeba zaczynać budowanie ram organizacyjnych dla swojszczyzny-góralszczyzny od początku. Bez przebierańców.

Wydanie: 2004, 44/2004

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy