Dwa całusy od Pana Boga

Dwa całusy od Pana Boga

Ktoś powinien pomóc im wyrwać się stąd – mówi o utalentowanych bliźniakach ze Świdrów malarz Wiaczesław Janowicz

Z asfaltu skręca się w Gąskach przy znaku „Świdry 5” w polną drogę. Potem las, który tworzy ciemnozielony tunel. Po kilku kilometrach w gąszczu drzew prześwituje czerwony dach. Trzeba jeszcze trochę pobłądzić, żeby znaleźć ścieżkę do gospodarstwa Teresy Suskiej. Gliniana chałupka świeżo bielona wapnem, skromne obejście. 11 hektarów łąk, zagon ziemniaków, trochę lasu i kawał bagna, co został jeszcze po Niemcach, którzy szukali tu torfu. Krowa, kilkanaście kur. Oto cały majątek pani Teresy. No i dzieci: Ula, Karol i dwaj bliźniacy, których zna cała okolica.
W domu intensywnie pachną kiszone ogórki w słoikach ustawionych na kredensie wieczkami do dołu, a fioletowe lilie na piecu mieszają się swoją mdłą nutą z kiszonką.
– Dla pani to pewnie sielanka – wzrusza ramionami Paweł, który właśnie przyjechał z Ełku, gdzie składał papiery do medyka. Jak się uda, będzie się tam uczył z Marcinem. Marcin robi właśnie dach u sąsiada. Obydwaj w maju zdali maturę w ełckim technikum budowlanym. – Medyk to twoje marzenie? – To państwowe studium, więc kosztowałyby tylko dojazdy. My chcieliśmy na architekturę. Ale rysowanie jest widocznie dla innych – ucina rozmowę o marzeniach Paweł.
Jednojajowe bliźniaki – Paweł i Marcin Suscy – mają ten sam talent. Po kim? Nikt nie wie. Zawsze „to” mieli. Ludzie w wiosce mówią, że Pan Bóg pocałował każdego w czoło tak mocno, żeby równo podzielić jedną miłość na dwóch. Ciągle coś tam rysowali na płotach, w zeszytach, potem na prawdziwych dużych arkuszach. A kiedy się zaczęło? Od dzieciaka bawili się w komiksy. Czytali „Tytusy” i ścigali się, kto ładniej przerysuje. Kiedyś mama uszyła dwa szmaciane diabełki. Zrobili z nich bohaterów swoich własnych
historyjek. Jeden wymyślał przygodę, a gdy się zmęczył, przychodził drugi, czytał i ciągnął dalej. Zeszytów zarysowali mnóstwo. Jak Paweł coś stworzył, to Marcin chciał lepiej. A kiedy pan w szkole kazał namalować nożyczki, chłopcy dziwili się, że dzieci widzą tylko schemat. Przecież metal wcale nie jest szary, błyszczy kilkoma barwami. No i wszystko jest w przestrzeni, a nie takie płaskie. Czasem namalowali od niechcenia plakat i okazywało się, że był do szkolnej nagrody.
Pani Teresa rozkłada na ceracie zdjęte ze ścian kartonowe obrazki. – To „słoniki” z mojego pokoju – objaśnia jeden z nich Paweł.
– Pewnego dnia przez czerwono-zielone zasłonki zaświeciło słońce i zobaczyłem, że proste kolory na tle firany wyglądają zupełnie inaczej. A ten koń na biegunach w ołówku powstał, gdy ćwiczyłem kreskę.
Na innej kartce oparty o ścianę domu stary rower. – Tematy są nieważne, liczy się kontur. Człowiek siądzie, zamyśli się i pomysł przychodzi znikąd – tłumaczy Paweł. Lubi malować przedmioty, bo tam światło i cień grają najładniej. Ludzie też są ciekawym obiektem. Zwłaszcza twarz, z jej zagięciami, które dobrze wychodzą w węglu.
– A to robotki Marcina – matka przynosi wielki blejtram, z którego spogląda kobieta, a nad nią znaczek Alfy Romeo. Sąsiad zbił ze sztachetek stelaż, a chłopcy rozciągnęli na nim stare prześcieradło.
Obrazki rozdają po wsi. Jeśli się komuś podoba, dlaczego nie dać. Malują tym, co jest pod ręką. Zwykle węglem. Na pastele rzadko uda się odłożyć. A i wtedy trzeba je oszczędzać.

Oszukać świdrowską nudę

Idziemy przez las do Marcina, który niedługo skończy na dziś fuchę. Końskie muchy przeszkadzają w rozmowie, tępo bzycząc nad uchem. – One tak zawsze przed burzą – tłumaczy Paweł. – To jeszcze nic. Gorzej tu jest zimą. Człowiek wstaje i nie wie, czy rower pójdzie po lodzie. Jak nie nawieje, można zdjąć nogi z pedałów, nabrać rozpędu i koła same się toczą. Jak zasypie, pięć kilometrów smaruje się na piechotę polną drogą, która wypada na ulicę w Chełchach. Do Gąsek jest trzy kilometry mniej, ale z Chełch autobus kosztuje tylko złotówkę. Najlepiej wykupić „dekadówkę” (bilet na 10 dni), wtedy oszczędza się na dniach świątecznych.
Mijamy łąkę Suskich. Trawę dla krowy żywicielki chodzą kosić wszyscy – synowie i matka. Pod piec też jest, dzięki Bogu, co podłożyć, bo mają kawałek lasu. Latem rąbią drzewa, ile się da, póki suche. Jak nie wystarczy, zimą trzeba zbierać mokre. Paweł lubi tak pochodzić po lesie. Las zawsze kojarzy się z pierogami z grzybami, które matka robi na święta. A jak byli mali, wiadrami zbierali tu poziomki, żeby odłożyć na zeszyty.
Kiedyś na kolonii Świdry było z 250 domów. Dziś jest kilkanaście. Ale w Świdrach nie ma ludzi, z którymi można się duszą spowinowacić. Pokazując palcem wystające gdzieniegdzie zza lasu dachy, Paweł opowiada o sąsiadach:
– Tam, gdzie tak dużo krów się pasie, jest sporo dzieci. Ledwo skończyły zawodówkę i po nauce. Nikt w Świdrach o nią nie dba.
Skąd w chłopakach wzięło się myślenie inne niż świdrowskie, nie wiedzą. Może po matce, która nigdy nie mówiła jak tutejsi, Kurpsie: chodźta, zróbta, weźta. A może po ojcu, góralu z Nowosądeckiego. Kochał gołębie i hodował huculskie ogiery. Często gdzieś znikał. Może też coś mu grało w duszy, tylko nie wiedział, jak to nazwać? Gdy zaczął chorować, wyprzedawali konie po kolei…
Bliźniaki lubią ludzi, którzy mają „coś”. Nie wiedzą, co to jest, ale „to” nietrudno wyczuć. Paweł na przykład ma takie dziwne zwyczaje. Jak jest plama na ulicy, musi ją nadepnąć. Czasem biegnie do lasu dotknąć ulubione drzewo. Często śni mu się sen, który trudno opisać: – Coś pulsuje. Najpierw jest małe, a potem rośnie, rośnie… Czy to ma coś wspólnego z talentem? Paweł nie wie. – Odróżniam kształt i kolor. To wszystko. Poza tym jestem zwyczajny.
Na drewnianym dachu, po którym skacze Marcin, słońce tak piecze, że nie można wytrzymać. Chłopak ociera pot z czoła. Dziś kolej Marcina, Paweł będzie pracował później. Obaj muszą dorobić. To ścianę komuś pomalują, to zreperują sufit. Latem zarabiają na ubrania, które kupują raz w roku. Potem należy tak je nosić, żeby wytrzymały. Czasem wystarczy jeszcze na arkusze. Ale na obraz z prawdziwego zdarzenia już nie. Za dużo pochłania: płótno, farby, podkład, mieszadełka, pędzle, rozpuszczalniki. Na studniówkowe garnitury odłożyli w tamte wakacje. Paweł za 100 zł odkupił od kolegi prawie nowy. Marcin też wykombinował po promocyjnej cenie. Ale musieli obyć się bez balu. Kosztował 250 zł od osoby. – Wynajęta sala, kelnerzy. Może gdyby nie było nas dwóch… – tłumaczą sobie. Potem pożyczyli od kolegów kasetę i tydzień słuchali, ile się owej nocy działo: – Zżyła się klasa. Co tu mówić, bez pieniędzy człowiek zawsze na uboczu. W szkole najbardziej odczuwało się, że ktoś ma więcej, gdy były składki. Dla innych „pyk” i już. Wtedy czasem przemknęła przez myśli zazdrość, że człowiek nie jest z miasta. W kinie byli pięć razy w życiu. Ze szkołą. – Jak musisz się zastanowić, czy do kina, czy na pędzelek, wiadomo, co wybierzesz. A nas jest przecież dwóch – powtarza Paweł takim tonem, jakby miał żal do losu, że bliźniaki to obciążenie. Najbardziej lubią filmy, które pokazują, że w życiu jest magia. Z książek utkwił im Baczyński i „Ballady i romanse”. Ale czy sami wierzą w cuda? – A pani wierzy?
Choć czasem cuda Suskim się zdarzały. Najszczęśliwszy dzień w życiu Pawła to ten, gdy wygrał „Krzyżówkę trzynastolatków”. Dziewczyny kuły jak szalone, a wygrał on. Dlaczego? – Widocznie dużo rzeczy w głowie zostaje. Wszystko samo jakoś człowiekowi wchodzi – mówi skromnie. Dostał rower i 20 pudełek puzzli. Pamięta, jak w nocy wracał autokarem z Wrocławia do Ełku i przytulając się do zimnej szyby, żeby nikt nie widział, płakał z żalu, że wygrał. Okazało się, że trzeba zapłacić 10% podatku od nagród. „I co teraz mama zrobi”, myślał, wioząc do domu nowiutki rower. Ciocia pożyczyła pieniądze. A gdy remontowali plebanię w Suwałkach, ksiądz podarował im antenę satelitarną, bo zamieniał ją na nowoczesny sprzęt. To takie miłe chwile w życiu Suskich. – Czy to panią nie dziwi, że one zawsze mają związek z pieniędzmi? – zamyślają się.
W drodze do domu Paweł zauważył zarośniętą studnię:
– Szkoda, że do rysowania mam tylko węgiel. On nie wydobędzie tego grzyba. Farbą można wszystko stworzyć. Nawet refleks światła na szklance. Jak? Normalnie. Kolor tła, które przechodzi przez szkło, miesza się z białym.
Właśnie o to chodzi w rysowaniu, że zajmuje dużo czasu. Wtedy dwie, trzy godziny nie myślisz o niczym. A potem długo patrzysz na to, co zrobiłeś, i wyszukujesz błędy: a to za nisko ręka, za wysoko oczy, czyli kolejna godzina. Rysowanie pomaga czasowi upływać.

Widok z dachu

Na kolację jajka w majonezie własnej roboty i chleb prosto z pieca. Chłopcy oglądają ręce przed posiłkiem. Paweł dziś zaciął się piłką, a Marcinowi tak pod rękawicami dłonie się zabarwiły, że nie sposób odmyć. Głośno tyka złocony zegar nad kominem, który jeden z nich wygrał na zawodach sportowych. Pani Teresa w granatowej sukience z bistoru siedzi przy piecu.
– Złoszczą się czasem – mówi szeptem. – Chcieli iść do ogólniaka, ale potem zdecydowali, że technikum. To zawsze jest jakiś zawód. Teraz robią dachy. Chcą się dalej uczyć, ale nie rozczulają się nad sobą. Ostatnio wymyślili tego medyka.
Oglądamy tegoroczne świadectwa maturalne. Obaj jakby konkurowali ze sobą. Idą „dobrymi” rząd w rząd. Na zakończeniu roku tylko się przysłuchiwali, kto gdzie złożył papiery. Nawet największe głąby idą dalej. Ich nie bardzo było stać nawet na wpisowe. Gdyby chodziło o tereny popegeerowskie, byłaby szansa na pomoc. Ale rolnik już nie podlega pod gminne kryteria.
Do Świdrów dwa razy w tygodniu przyjeżdża żuk z podstawowym towarem. Ale pani Teresie niewiele potrzeba. Kiedyś dopłacali jej z opieki społecznej. Pewnego razu przeczytała w uzasadnieniu: „nieudolność w wychowywaniu dzieci”. Urzędnik tłumaczył, że każdy, kto zwraca się do opieki, jest nieudolny. Przestała korzystać. Zresztą już tyle lat gospodaruje skromną rentą po zmarłym mężu, że nauczyła się dzielić 500 zł na wszystkich.

Chmurka czarnej dziury

Domowa biblioteczka Suskich jest uboga. Zbigniew Nienacki, Edmund Niziurski, Alfred Szklarski. To głównie nagrody na koniec roku szkolnego. Podręczniki do malarstwa wypożyczali ze szkolnej biblioteki tylko na jedną noc, bo nie były na wynos. Marcin kocha Jana Matejkę, a z rysowników Szymona Kobylińskiego: – Obaj mają taką szybką, wyraźną kreskę. A Kobyliński w telewizji robił tylko ciach, prach i jakby wydobywał to, co już istniało na kartce.
Paweł lubi nastroje Malczewskiego.
Teraz jest lepiej niż wtedy, gdy żył ojciec. – Gdyby nie renta po nim, nawet technikum byśmy nie skończyli.
Są zadziorni. – Nie chcemy, by nas odbierano jak Janków Muzykantów. Takich ludzi jak my jest tysiące. Nie każdy musi się sprzedać. A możliwości mamy. Chociażby takie, że możemy przenieść na kartkę, co chcemy, i potem patrzeć na to. Malowanie na pewno nie jest sposobem na życie. Komin komuś poprawić, to jest konkret – uśmiecha się Marcin.
– Oni mają w łapie ogień – mówi mieszkający obok pan Wiaczesław, syn pisarza Sokrata Janowicza, który też ma smykałkę do pędzla. Kupił w Świdrach starą szkołę i zatrudnia bliźniaków przy remoncie. – Ale to za mało – dodaje bywały w świecie sąsiad. Ktoś powinien pomóc im wyrwać się stąd.
– Jakbym namalował tę przyszłość? – zamyśla się Marcin.
– Byłaby to ściana. I nic więcej. Może jeszcze chmurka czarnej dziury, żeby ktoś zobaczył na obrazku, co człowiek czuje w Świdrach.

Wydanie: 2002, 37/2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy