Dziedzictwo świętego

Dziedzictwo świętego

Niewygodna prawda o pontyfikacie Jana Pawła II

Jan Paweł II nie jest już w Polsce wyjęty spod krytyki. Ale kontestuje się głównie jego filozofię (że nieoryginalna bądź niedopracowana) oraz stosunek do seksualności (że antykobiecy i homofobiczny). Oczywiście to krytyka powierzchowna i trudno nie przyznać racji prof. Karolowi Tarnowskiemu, który w wywiadzie w „Gazecie Wyborczej” (1-2 sierpnia 2015 r.) radzi wrócić do papieskich encyklik i „myśleć trochę”. Niestety, tym, co Jan Paweł II pozostawił przeciętnemu polskiemu wiernemu, nie są encykliki, których się nie czyta, etyka seksualna, której się nie przestrzega, ani dialog międzyreligijny, który w kraju jednolicie katolickim nie jest interesujący, ale przede wszystkim pielgrzymki do ojczyzny i słowa wtedy wypowiadane, a także ogólne wskazówki płynące do Polski z Watykanu. A tutaj sygnały, które powinny niepokoić, pojawiały się od początku pontyfikatu. Tyle że byliśmy na nie głusi.

Polak katolik

Adresatem papieskich pielgrzymek był zarówno Lud Boży, jak i ogół Polaków, a więc i katolicy, i ludzie pozostający poza Kościołem. Jednak dysproporcja między obiema grupami spowodowała, że przeżywanie polskości stało się odtąd możliwe – silniej niż kiedykolwiek w przeszłości – tylko w związku z religią katolicką obrządku rzymskiego. Co z tego, że Jan Paweł II był przez wiele lat najbardziej chyba ekumenicznym papieżem w dziejach, że mówił o „dwóch płucach Europy”, dialogował z żydami i organizował w Asyżu wieloreligijne spotkania modlitewne? Co z tego, że ten Polak urodzony w kamienicy żydowskiej, wychowany w przedwojennym państwie wielu narodów, religii i kultur, oczytany w polskiej literaturze, zwłaszcza romantycznej, nadawał polskiemu doświadczeniu wymiar uniwersalny i zdawał się uznawać zbitkę Polak katolik za niezgodną z polską tradycją? W powojennej Polsce jednego narodu, jednej religii i jednego obrządku cała ta wielobarwność polskiego dziedzictwa, raz już zdeptana przez komunistów, została – na przekór komunistom – ubrana w szaty już tylko rzymskokatolickie, a po roku 1978 dodatkowo przytłoczona najwyższą kościelną godnością i niezwykłą osobowością polskiego papieża. A warto zauważyć i to, że deklaracje ekumenizmu, odwołania do chrześcijańskiej Słowiańszczyzny, encykliki Slavorum apostoli czy Redemptoris Mater bądź list apostolski Euntes in mundum pojawiały się głównie w pierwszym dziesięcioleciu pontyfikatu. Potem nastąpił odwrót i – w roku 2000 – deklaracja Dominus Iesus. Wróciła surowa ortodoksja.

Na rezultaty nie trzeba było czekać. Dzisiejszy przekaz polskich mediów i szkoły mówi już niemal wyłącznie o przeszłości katolickiej. To, co niekatolickie, jest spychane w niebyt, marginalizowane, instrumentalizowane i zamazywane, a rolę katolicyzmu w Polsce ukazuje się wyłącznie afirmatywnie. Pamiętam, jak przed paru laty na pewnej konferencji burmistrz Łaska, mówiąc o historii swojego miasta, nieustannie wracał do jednej tylko postaci, XVI-wiecznego prymasa Jana Łaskiego. A przecież w tym samym stuleciu żył inny Jan Łaski, reformator religijny, o ileż bardziej znany w Europie od polskiego prymasa. Czyżby więc tradycja miasta Łask nie obejmowała ludzi spoza Kościoła katolickiego? A czy – pytajmy dalej – w takim mieście jak Pińczów coś poza gmachem drukarni ariańskiej przypomina o promieniującym na cały kraj ośrodku reformacji? I czy obecny wygląd Przemyśla, Chełma lub Drohiczyna jest w stanie uświadomić przeszłość inną od katolicyzmu?

Dziś uroczystości publiczne w Polsce nie mogą się obyć bez oprawy katolickiej – niemal każda zaczyna się mszą. Co mają wtedy robić, gdzie się udać ludzie pozostający poza Kościołem? Czy Rzeczpospolita stanowi rzeczywiście wspólnotę obywateli? Jerzy Buzek jest luteraninem, ale jako premier zdecydował się nie eksponować swojej wiary i nawet mówił o papieżu Ojciec Święty. Zgrzeszył małością, zgoda, lecz przecież robił to w trosce o polską wspólnotę, która – jak po raz kolejny było widać – nie mogła być inna niż katolicka. Tak oto dziedzictwo Rzeczypospolitej Wielu Narodów jest dziś niszczone przez polski Kościół oraz gorliwie mu sekundujące polskie samorządy i polskie państwo. A to nam zrobił – przynajmniej w znacznej mierze – Jan Paweł II. Choćby mimowolnie.

Ale jego wpływ był nie tylko bierny. O ile bowiem jego homilie wygłaszane w PRL upominały się o wolność Kościoła, narodu i jednostki, to po roku 1989, gdy wszystkie te wolności stały się faktem, wolność jednostki zaczęła już być podejrzana. Papieska pielgrzymka w roku 1991, zamiast stać się katechezą wolności, okazała się surową lekcją Dekalogu. Czy można się dziwić, że w wielu późniejszych wypowiedziach ludzi polskiego Kościoła liberalizm, ta „dyktatura wolności”, został zrównany z bezbożnictwem i komunizmem? Jedyną wolnością, o jaką po 1989 r. zabiegał polski Kościół, była przecież jego własna. Można rzec nawet, że w myśleniu ludzi Kościoła wszystkie wolności zaczęły się zbiegać w tej jedynej, bo tylko ona była „prawdziwa”, tylko ona była sprawdzianem dla pozostałych. Trudno nie widzieć udziału papieża w tym zwrocie, zwłaszcza gdy się uwzględni jego postawę centralistyczną oraz szczególne więzi łączące go z ojczyzną i jej Episkopatem.

Byliśmy głusi

Warto spojrzeć na minione ćwierćwiecze i drogę, którą przebyliśmy. Łabędzim śpiewem PRL (antyreligijnej w założeniach) były ustawy wyznaniowe przyjęte 17 maja 1989 r. przez ówczesny Sejm. Powoływały one Komisję Majątkową i przyznawały Kościołowi osobowość prawną. Był to przełom, skądinąd dokonany z woli gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Ale gdy wkrótce potem PRL przestała istnieć, zawisło w powietrzu pytanie: skoro Polska wasalna ofiarowała Kościołowi tak wiele, ile powinna dać niepodległa III Rzeczpospolita? Zapewne dlatego polscy biskupi rozpoczęli śrubowanie żądań – już 2 maja 1990 r. zażądali powrotu religii do szkół. Postulat był słuszny (taki powrót miał miejsce nawet w PRL, po październiku 1956 r.), ale do jego realizacji konieczne było przyjęcie przez Sejm nowej ustawy oświatowej, zastępującej ustawę wciąż obowiązującą, pochodzącą z roku 1961 r.

Czemu biskupi nie chcieli poczekać? Czego mogli się obawiać? Wszak wszystkie partie polityczne, cała scena polityczna, były im przychylne. Paromiesięczna zwłoka nie spowodowałaby tragedii. Czy zresztą jakieś zło przyniosła kilkudziesięcioletnia katecheza przy parafiach? Episkopat jednak kontynuował naciski i w sprawie religii w szkołach ogłosił nawet (16 czerwca 1990 r.) specjalny list pasterski. Czyżby treści listu i całej linii postępowania nie uzgadniał z papieżem? Czyżby papież, tak bardzo żyjący sprawami polskimi, kwestią tak dla Kościoła ważną się nie interesował? Rząd Tadeusza Mazowieckiego musiał zdawać sobie sprawę z tych uwarunkowań, toteż z początkiem sierpnia 1990 r. wydał instrukcję wprowadzającą religię w szkołach już od 1 września tego roku. Było to złamanie charakteru III Rzeczypospolitej, uznającej się wszak (w noweli konstytucyjnej z 29 grudnia 1989 r.) za „państwo prawa”. Innymi słowy, już na początku istnienia tego państwa przetrącono mu kręgosłup. A skargę złożoną przez rzecznika praw obywatelskich, prof. Ewę Łętowską, Trybunał Konstytucyjny 30 stycznia 1991 r. oddalił.

Tak oto w latach 1989-1991 obie formy polskiej państwowości – PRL i RP – przyjęły rozwiązania naruszające porządek prawny. Pierwsza – przez powołanie Komisji Majątkowej, organu, od którego decyzji nie przewidziano procedury odwoławczej. Druga – przez postawienie ministerialnego okólnika ponad ustawą. W tym drugim przypadku państwo abdykowało ze swoich uprawnień – władze oświatowe wyrzekły się jakiegokolwiek wpływu na naukę religii (stan ten trwa do dzisiaj). Nasuwają się więc kolejne pytania: czy wszystkie te działania odbywały się wbrew polskiemu papieżowi? Czy Kościół (i jego głowa) nie testował już wtedy odporności państwa świeckiego?

Na to też byliśmy głusi. I – mówiąc Marcinem Królem – byliśmy głupi. A przecież w pustą przestrzeń powstałą po komunizmie Kościół wchodził nie tylko jako „rządca dusz” milionowej Solidarności, ale również jako instytucja od państwa niezależna, autonomiczna, z wyłączonymi bądź ograniczonymi obowiązkami obywatelskimi. Wolność dla Kościoła zmieniała się w przywileje dla Kościoła, podczas gdy państwo, wyzbywając się swoich prerogatyw, ustępowało na każdym kroku i raz za razem okazywało słabość. Złamanie prawa z roku 1990 okazało się przy tym zaraźliwe. W roku 1993 w taki właśnie sposób przyjęto konkordat (podczas gdy Sejm był rozwiązany i nie miał kto za tym głosować). W roku 1997 w taki sposób zawieszono krzyż w sali sejmowej (bez zgody organów Sejmu, pod osłoną nocy). W obu tych i wielu innych przypadkach działano metodą faktów dokonanych. I nikt już potem nie ośmielał się tego naruszać. Natomiast zarysowana w przywołanym orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego postawa raczej „dawania świadectwa” niż wierności prawu zaowocowała pokusą stanowienia prawa nieprzejrzystego, podatnego na dowolną interpretację, tak jak w ustawie z 29 grudnia 1992 r. o radiu i telewizji, gdzie zobowiązano się „respektować chrześcijański system wartości”. Papież, który miał w ręku wszystkie instrumenty, by powstrzymać tę nakręcającą się spiralę, nigdy nie przestrzegł przed konsekwencjami.

Dziś zbieramy tego owoce. Episkopat już nie tylko strzeże monopolu nauczania religii w państwowych szkołach, ale i domaga się stopnia z „niepaństwowej” religii na państwowym świadectwie maturalnym. A bp Marek Mendyk, przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego, wzywa, by w każdym już pomieszczeniu każdej polskiej szkoły wisiał krzyż. Czy odchodzi się w ten sposób od wskazań Jana Pawła II, czy raczej wskazania te się realizuje? Dochodzi do tego kwestia kościelnych rewindykacji. Prof. Andrzej Leon Sowa pisze, że „z danych samego Kościoła wynika, że od 1989 r. »odzyskał« on 160 tys. ha, podczas gdy w 1949 r. posiadał od 85 do 120 tys. ha gruntów rolnych”. A przecież także przed pokusą dóbr materialnych Jan Paweł II nie przestrzegł po roku 1989 ani razu. Przestrzegał przed nią tylko w roku 1987, jeszcze w PRL.

Skręt w prawo

Wspomniałem już o dokonanym w kolejnych dekadach pontyfikatu odwrocie od ekumenizmu. Ale już wcześniej, zaraz po roku 1989, zaszło w papieskim nauczaniu znamienne przesunięcie akcentów. 3 czerwca 1991 r. w Lubaczowie Jan Paweł II mówił: „Postulat, ażeby do życia społecznego i państwowego w żaden sposób nie dopuszczać wymiaru świętości, jest postulatem ateizowania państwa i życia społecznego”. Nieco wcześniej, w encyklice Centesimus annus z tego roku, napisał: „Demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Można się zastanawiać, w jaki sposób „wymiar świętości” może być obecny w życiu publicznym i jak demokracja (ustrój dla wszystkich) ma szerzyć wartości (wyznawane przez jakąś grupę). Skoro zaś szerzenia wartości i świętości nikt w demokracji nie zabrania, upominanie się o to musiało być rozumiane jako wezwanie do użycia brachium saeculare (ramienia władzy świeckiej). Rzecz w tym, że taką pomoc Sobór Watykański II wykluczał.

Nie wydaje się jednak, by – wbrew rozpowszechnionym opiniom – Karol Wojtyła był „dziecięciem” Soboru. Owszem, uczestniczył w jego pracach, ale czy nie był jednym z jego hamulcowych? Wszak naturalnym środowiskiem formacyjnym młodego (38 lat w chwili nominacji) biskupa był kierowany przez prymasa Stefana Wyszyńskiego polski Episkopat. A Episkopat ten z olbrzymią ostrożnością przyjmował soborowe nowości i nowinki. W dodatku Prymas Tysiąclecia stawiał raczej na religijność masową, ludową, obrzędową i bezrefleksyjną. Intelektualista Wojtyła był przez dziesięciolecia związany z niechętnym takiej religijności „Tygodnikiem Powszechnym”, jednak podczas papieskich pielgrzymek okazało się nagle, że właśnie ona jest głowie Kościoła najbliższa.

Można to było zrozumieć. Po latach wymuszonego przez komunistów religijnego postu religijność ostentacyjna i masowa była tym, co przyniosło wymierny sukces Kościoła i o co warto i trzeba było nadal zabiegać. Równocześnie trauma komunistyczna rodziła wrogość do wszelkich odcieni „lewicowości”, a więc i do teologii wyzwolenia, do religijnych nowinek i rozmaitego progresizmu. Skoro zaś nie trzeba już było rywalizować z komunizmem na gruncie „radykalizmu Ewangelii”, można było ten gorset odrzucić, wrócić w wygodne koleiny postaw chadeckich, nacjonalistycznych, konserwatywnych i prawicowych. Było zdumiewające, ale też jakoś zrozumiałe, że wyrazicielem tych tendencji stał się po roku 1989 Jan Paweł II. Zwłaszcza że od samego początku pontyfikatu dyscyplinował on Kościół po soborowym rozchwianiu, poskramiał niezależnych teologów.

Dlatego nieprzypadkowe było uznanie, jakie okazywał Opus Dei oraz jego założycielowi, Josemarii Escrivie de Balaguerowi, przez niego właśnie beatyfikowanemu w 1992 r. i kanonizowanemu w 2002 r. W Polsce równie nieprzypadkowe było papieskie poparcie dla Radia Maryja. Wielu polskich hierarchów (prymas Józef Glemp, bp Tadeusz Pieronek) miało wobec tego radia zastrzeżenia, powołano nawet Zespół do spraw Duszpasterskiej Troski o Radio Maryja. Papież poglądów takich nigdy nie wyrażał, przeciwnie, cieszył się, że „Matka Boska mówi przez radio”. W toruńskim kościele Maryi Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i św. Jana Pawła II wyryto więc jego słowa: „Ja Panu Bogu codziennie dziękuję, że jest w Polsce takie radio, które nazywa się Radio Maryja”.

Co znamienne, podobnego uznania nie doczekał się od Jana Pawła II „Tygodnik Powszechny”. Choć – powtórzę – było to pismo, w którym publikował on od dziesięcioleci. Więcej, w miejsce uznania pojawiła się krytyka. I nie myślę tu nawet o papieskim liście z roku 1995, ale o wcześniejszych działaniach kard. Franciszka Macharskiego, odwołującego w 1991 r. asystenta kościelnego pisma bądź wzywającego w 1992 r. całą redakcję na dywanik, by umożliwić arcybiskupowi poznańskiemu Jerzemu Strobie brutalny atak na Jerzego Turowicza. Czy to wszystko nie było uzgadniane z papieżem? Odbywało się bez jego inspiracji, bez jego wiedzy?

„»Tygodnik Powszechny« to już z obowiązku czytuję”, powiedział mi Jan Paweł II w roku 1985, gdy mu się prezentowałem w Watykanie. Jak pisał we wspomnianym liście z 1995 r., Kościół „nie czuł się dosyć miłowany” w „Tygodniku”. To zaangażowanie, w którym przywiązanie mieszało się z zawodem, stało się sygnałem do wyrzeczenia się przez polski Kościół „Tygodnika”, służącego mu przez całe półwiecze i dialogującego ze światem. Kościół postawił na pisma popularne, zamknięte, ortodoksyjne, konfesyjne i dewocyjne, nieprzekonujące do wiary nikogo poza dawno przekonanymi. Nawet PAX-owskie „Słowo Powszechne”, przemianowane na „Słowo – Dziennik Katolicki”, okazało się mu bliższe niż „Tygodnik”. W tej sprawie papież również milczał.

Czyste sumienie

Polscy katolicy, poróżnieni politycznie, byli jednak zgodni w uznaniu, że prawo państwowe nie powinno zezwalać na aborcję „na życzenie”. Ale skoro katolikowi nikt nie nakazywał przerywania ciąży, postawa taka musiała być rozumiana jako nacisk ludzi wierzących, jako narzucanie przez Kościół własnych norm ludziom ich niepodzielającym. Żeby tylko na tym się skończyło… Już z początkiem lat 90. pojawiły się ataki księży na katolickich parlamentarzystów, którzy starając się realizować wskazania Kościoła, tworzyli prawo obowiązujące wszystkich. Ataki te uspokoiła w 1995 r. encyklika Evangelium vitae, w której można było przeczytać: „Jeśli nie byłoby możliwe odrzucenie lub całkowite zniesienie ustawy o przerywaniu ciąży, parlamentarzysta, którego osobisty absolutny sprzeciw wobec przerywania ciąży byłby jasny i znany wszystkim, postąpiłby słusznie, udzielając swego poparcia propozycjom, których celem jest ograniczenie szkodliwości takiej ustawy”. A przecież te słowa miały charakter wyłącznie taktyczny – zawierała się w nich pochwała owego „absolutnego sprzeciwu”. Toteż 20 lat po przyjęciu 7 stycznia 1993 r. Ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży abp Józef Michalik zapowiedział („Rzeczpospolita”, 29-30 maja 2013 r.): „Teraz musimy dążyć do doskonalenia tego prawa. Nie można np. dyskwalifikować poczętego dziecka, które jest chore. Ja myślę, że Polska i świat dojrzeją do tego, że zabijanie dziecka tylko z tego powodu, iż jest chore, jest po prostu złe i niegodne”.

Mniejsza już o eufemizm „dziecko chore”, abp Michalik zdawał się mówić, że choć „tamten kompromis jest słuszny”, dla ludzi Kościoła nic nie znaczy, tu zasada pacta sunt servanda nie obowiązuje. Więcej, „tamten kompromis” był już w momencie zawarcia „kontestowany przez ludzi wrażliwego sumienia”. Ciekawe – to wrażliwe katolickie sumienie nie odzywało się w sprawie aborcji dokonywanych nielegalnie lub poza Polską. Tylko „chrześcijanin bez Boga” Jacek Kuroń pytał, czy w kampanii antyaborcyjnej chodzi o to, by rozwiązać problem, czy o uspokojenie swojego sumienia.

I to jest sprawa kluczowa. W roku 2014 prof. Bogdan Chazan odmówił dokonania aborcji płodu niezdolnego do samodzielnego życia. Powoływał się na klauzulę sumienia, lecz działał jako dyrektor szpitala, a ten nie ma sumienia zbiorowego. Czy mógł skierować pacjentkę do innego szpitala? Dla niego byłby to „współudział” w aborcji. Zastanawiające, że poparcia takiej argumentacji udzielił Trybunał Konstytucyjny – 7 października 2015 r. uznał, choć w trybie dalekim od jednomyślności, że obowiązek wskazania innego lekarza gotowego wykonać dany zabieg byłby sprzeczny z konstytucją.

Tak czy inaczej, nie sposób uciec przed skojarzeniem. Swego czasu wystarczył przecież cień szansy na liberalizację polskiej ustawy antyaborcyjnej, by 1 września 1996 r. Jan Paweł II zareagował słowami: „Naród, który zabija własne dzieci, staje się narodem bez przyszłości”. Złośliwy mógłby rzec: naród jest wtedy bez przyszłości, gdy zabija w kraju w świetle prawa, natomiast nie jest bez przyszłości, gdy zabija za granicą lub w ginekologicznym podziemiu… Ale i w tych sprawach – najbardziej skomplikowanych, nabolałych – polski papież milczał.

Zakazał natomiast niemieckim poradniom katolickim wydawania kobietom w ciąży zaświadczeń o odbyciu konsultacji – bo zaświadczenia takie mogłyby być wykorzystane do aborcji. Fakt, do takiego celu często służyły. Lecz przecież właśnie poradnie katolickie potrafiły nieraz odwieść kobietę od tego kroku, ich zasługą było więc ocalenie wymiernej liczby istnień ludzkich. Ale to nie było ważne – ważny był współudział. Bo liczyło się tylko czyste katolickie sumienie. A dla czystości sumienia katolik Wojtylański poświęci wszystko. 5 marca 2014 r. dr Wanda Półtawska, osobista przyjaciółka zmarłego papieża, opublikowała Deklarację wiary lekarzy katolickich. Po dwóch miesiącach deklaracja ta, wyryta na dwóch kamiennych tablicach, została złożona na Jasnej Górze jako dar wotywny za kanonizację Jana Pawła II. Prawo boże zostało tu postawione ponad prawem stanowionym. Zaraz potem pojawiły się kolejne projekty, np. Deklaracji sumienia nauczycieli. Wszystkie spotykały się z życzliwością polskich biskupów – deklarację lekarzy uznali oni za „odważny gest”. Czyli sumienie ponad prawem? W destrukcji państwa świeckiego na Episkopat Polski i nauki Jana Pawła II do dziś można liczyć. Ostatni list Episkopatu w sprawie aborcji dowodzi tego z przeraźliwą jasnością.

Destrukcja państwa

22 maja 1995 r. w homilii w Skoczowie polski papież mówił: „Pod hasłami tolerancji w życiu publicznym i w środkach masowego przekazu szerzy się nieraz wielka, może coraz większa, nietolerancja. Odczuwają to boleśnie ludzie wierzący. Zauważa się tendencję do spychania ich na margines życia społecznego, ośmiesza się i wyszydza to, co dla nich stanowi nieraz największą świętość”. Ta papieska diagnoza była na tyle bulwersująca, że nie podzielało jej wtedy aż 73% polskiego społeczeństwa. Jednak nawet gdyby była prawdziwa, wnioski musiałyby być niepokojące. Czy bowiem państwo powinno zakazać wyrażania przez obywateli ich myśli? Powinno wprowadzić cenzurę? W istocie poglądy takie nie były obce polskim kręgom kościelnym – w tygodniku „Niedziela” oczekiwano w roku 1993 na „zdrową, humanitarną i patriotyczną cenzurę”.

Teza o dyskryminowaniu katolików wytrzymała próbę czasu. Apel Prezydium Konferencji Episkopatu Polski z 31 marca 2015 r. głosi, że „przekonania katolików są dziś spychane na margines dyskusji społecznych jako anachroniczne. Katolikom niemal nie wolno publicznie przeciwstawiać się głoszeniu prawa do decydowania o rodzicielstwie”.

6 czerwca 1997 r. w Zakopanem Jan Paweł II wzywał: „Brońcie krzyża, nie pozwólcie, aby imię Boże było znieważane”. Skoro jednak w III RP nikt krzyżowi nie zagrażał, zaczęto krzyża bronić na wszelki wypadek. W roku 1998 Kazimierz Świtoń bronił krzyża na żwirowisku w Auschwitz. W roku 2010 broniono krzyża w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu. Krzyż przestał więc być przedmiotem kultu – stał się maczugą do okładania przeciwnika. Arcybiskup Warszawy, wzorem papieża Polaka, w tej sprawie również milczał. Tym bardziej zasadne jest pytanie, co właściwie było celem tej „krzyżowej” walki. Czy aby nie zniszczenie świeckiego państwa?

Już w roku 1997, w debacie nad projektem konstytucji abp Michalik wołał: „Nie można milczeć, kiedy się detronizuje Boga (…). Nie! Nigdy! Najwyższym prawem w Polsce i na całym świecie – w każdym uczciwym narodzie – jest prawo Boże”. 31 lipca 2014 r. abp Stanisław Gądecki oświadcza zaś: „Państwo (…) nigdy nie jest bezstronne. Musi bowiem oprzeć się na określonym światopoglądzie. W naszym kręgu kulturowym, w tym zwłaszcza w Polsce, najczęściej ma do wyboru albo światopogląd materialistyczny (ateistyczny), albo światopogląd oparty na chrześcijaństwie. Innej możliwości w praktyce nie ma. (…) Prawodawca (…) musi jednak zawsze stanąć po stronie określonych poglądów”. I dlatego – twierdził Gądecki nieco wcześniej, 3 maja 2014 r., w kazaniu na Jasnej Górze – „Kościół, jeśli jest autentyczny, powinien być duszą państwa”. Od słów przeszedł natychmiast do czynów i sprzeciwiając się spektaklowi „Golgota Picnic”, powiedział 17 czerwca 2014 r.: „Jedyną formą, która by ucięła sprawę i zamknęła ten spektakl, jest ogólnopolski protest, który by zagroził zamieszkami”. Czyli wezwał do łamania porządku publicznego. Kropkę nad i postawił hołubiony przez biskupów o. Tadeusz Rydzyk – 22 października 2014 r. oświadczył: „Mnie jako katolika prawo nie obowiązuje”.

Potęga katolicyzmu zagraża więc zarówno polskiej różnorodności i tolerancji, jak też polskiemu państwu i prawu. „Realizacja postulatów hierarchii katolickiej – pisał przed paru laty prof. Michał Pietrzak – następowała przeważnie wbrew obowiązującym przepisom ustawodawstwa wyznaniowego i z naruszeniem zasady państwa prawnego, nie przez zmianę konstytucji i ustaw, ale przez rozporządzenia i okólniki oraz decyzje administracyjne, a także za pomocą metody faktów dokonanych”. Czy więc można się dziwić, że takie metody PiS stosuje do dziś i doprowadza je do perfekcji? Wszystko to – pisał prof. Pietrzak – pozostaje „w sprzeczności ze świeckim, neutralnym w sprawach religii i przekonań charakterem państwa”. I dodawał: „Naruszenie zasady równouprawnienia wyznań wyrażało się w przyznawaniu określonych uprawnień wyłącznie Kościołowi katolickiemu”. Najgorsze zaś jest to, że „w tej ogólnej tendencji odchodzenia od konstytucyjnego modelu państwa świeckiego uczestniczą także sądy, w tym również Trybunał Konstytucyjny” („Polityka wyznaniowa III Rzeczypospolitej w latach 1990-2001 (próba diagnozy)”, „Acta Universitatis Wratislaviensis. Prawo”, CCCXI, Wrocław 2010). Nieprzypadkowo Wojciech Sadurski ukuł („Gazeta Wyborcza”, 7 grudnia 2009 r.) termin „miętkość trybunalska”.

Problemy poruszane przez prawników widzieli też publicyści. W „Polityce” 26 września 2009 r. Mariusz Janicki i Wiesław Władyka przypominali „zakamuflowane próby finansowania z budżetu Świątyni Opatrzności Bożej, sejmową propozycję intronizacji Chrystusa Króla, apel biskupów z 1994 r. do twórców nowej konstytucji, aby ustawa zasadnicza gwarantowała prawo do życia od poczęcia, ostrzeżenia najwyższych hierarchów, jeszcze pod koniec lat 90., że wstąpienie Polski do UE grozi utratą suwerenności”. Również w tym tygodniku Krzysztof Burnetko podawał 29 marca 2008 r. przykłady łagodniejszego traktowania osób duchownych przez sądy. Bo też równość wobec prawa stała się w III RP fikcją – znów, jak w PRL, są równi i równiejsi. Niestety, zagrożeń dla polskiego ładu demokratycznego powodowanych przez dzisiejszy Kościół nigdy nie dostrzegł Trybunał Konstytucyjny. Ten sam, który dziś przedziwnym obrotem spraw stał się ostatnim szańcem, ostatnią redutą w obronie prawa i demokracji.

W każdym razie gdy patrzymy obecnie na postawę Kościoła wobec własnego państwa, przypomina się XIX-wieczna taktyka społeczeństwa wobec państwa zaborczego: brać i nie kwitować. Bo chyba tak właśnie się działo – III RP była w opinii Kościoła państwem do zniszczenia, na jej miejscu trzeba było wznieść państwo nowe, katolickie. Nie dziwi więc ani entuzjazm biskupów dla prezydentury Andrzeja Dudy, ani kwestionowanie przez abp. Andrzeja Dzięgę prawa Bronisława Komorowskiego do przystępowania do komunii. Prezydent Rzeczypospolitej ma być (mówiąc słowami prof. Jana Woleńskiego) „pierwszym baldachimowym”. Państwu polskiemu powinno to wystarczać.

Destrukcja wiary

Ale nie tylko do styku Kościół-państwo ogranicza się dziedzictwo najmłodszego polskiego świętego. Jakkolwiek to zabrzmi, wydaje się ono niepokojące także dla samego katolicyzmu. Zbyt wiele tu znaków zapytania, zbyt wiele niezgodności słów z czynami. Wszak konserwatywny Jan Paweł II okazywał się zdumiewającym liberałem, gdy szło o skandale seksualne w Kościele. Owszem, nie sposób go winić za nominacje biskupów Juliusza Paetza i Józefa Wesołowskiego, wszak dopiero przyszłość miała pokazać, że były to pomyłki. Czy jednak mógł nie wiedzieć o tym, co działo się w Irlandii i USA? Czy za „przewodnika i wzór dla młodych” musiał uznać akurat założyciela zgromadzenia Legion Chrystusa, zdegenerowanego maniaka seksualnego Marciala Maciela Degollado? Przecież doniesienia o jego wyczynach docierały do Watykanu. Wszystko też wskazuje, że to Jan Paweł II wstrzymywał postępowanie wobec arcybiskupa Wiednia Hansa Hermanna Groëra. Wyczyszczenia tej sprawy domagał się bezskutecznie kard. Joseph Ratzinger i dopiero on – już jako Benedykt XVI – zaczął działać.

Taką postawę polskiego papieża można również tłumaczyć traumą komunistyczną. Karol Wojtyła, który w młodości był świadkiem intryg UB i SB, także potem do wszelkich oskarżeń wobec kleru zdawał się przykładać miarę podobną. Czyli wiedział, ale nie wierzył. Albo wiedział, ale uważał, że sprawy nie powinno się ujawniać, bo więcej z tego szkody niż pożytku. Czy jednak można się dziwić, że w roku 2001, a więc jeszcze w czasach JPII, abp Michalik bronił do końca Michała M., proboszcza z Tylawy, wcześniej przez kilkanaście lat molestującego dziewczynki? Postawa ta była u tego hierarchy tak silna, że jeszcze wiele lat później (w roku 2013) mówił, że dziecko samo „lgnie i szuka”, wodzi duchownego na pokuszenie. Gdy zaś usiłował potem tłumaczyć swoją „niezręczność”, tym bardziej przekonywał, że powiedział dokładnie to, co myśli.

W takiej atmosferze niejasności i niedopowiedzeń powstają od lat pomniki Jana Pawła II. Powszechnie się twierdzi, że dzisiejszy święty ich nie chciał – Katarzyna Kolenda-Zaleska pisała nawet, że był on ich „największym przeciwnikiem” („Gazeta Wyborcza”, 7 października 2014 r.). Nieprawda, gdyby nie chciał, toby ich zakazał. Tak w sprawie swoich pomników postąpił papież Franciszek. Tymczasem Jan Paweł II nie tylko niczego nie zakazał, ale nawet swój pierwszy pomnik, dłuta Włoszki Jole Sensi Croci, wziął ze sobą w roku 1979 na pierwszą pielgrzymkę do Polski – i w Polsce go pozostawił. Ten gest nie minął bez następstw.

Komu jak komu, ale wierzącemu katolikowi papieskie wizerunki powinny jednak sprawiać problem, przynajmniej te w świątyniach. W moim kościele parafialnym po obu stronach ołtarza wiszą dwa równej wielkości obrazy: jeden przedstawia Jezusa Chrystusa, drugi – Jana Pawła II. Tak było zresztą jeszcze przed kanonizacją, nawet przed beatyfikacją – wszak santo subito! Czy nikt się nie zastanawia, że w ten sposób następuje faktyczna deifikacja? Nikt nie zdobędzie się na refleksję, że nawet święci ewangeliści i święci apostołowie nie byli nigdy obiektem takiego kultu? Czy nie ma racji Stanisław Obirek, twierdząc, że Jan Paweł II stał się „złotym cielcem polskiego Kościoła”?

Jeżeli więc mówię o papieskim dziedzictwie niepokojącym dla katolicyzmu, to dlatego, że – mimo pielgrzymki z roku 1991 – ponownie zasadne stało się w Polsce pytanie o Dekalog. W tym o przestrzeganie przykazania pierwszego, najważniejszego: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną”. Polscy biskupi niemal już nie mówią o wierności Chrystusowi – mówią o wierności Janowi Pawłowi II. A przecież nie chodzi tylko o pierwsze przykazanie. Gdy swego czasu prymas Glemp chwalił jako „krok we właściwym kierunku” wykradzenie katalogu z Instytutu Pamięci Narodowej, dokonywał jakby unieważnienia siódmego przykazania. Gdy przed rokiem bp Mendyk, krytykując nowy elementarz, podawał fakty, których nie ma, dokonywał jakby unieważnienia ósmego przykazania. Akurat zresztą z tym przykazaniem nasz Kościół ma kłopot szczególny, wystarczy wspomnieć rozliczne, sprzeczne z wiedzą medyczną manipulacje i kłamstwa w sprawie aborcji (zwracał na nie uwagę prof. Romuald Dębski) bądź wypowiedź ks. prof. Franciszka Longchamps de Bériera, jakoby dzieci z in vitro miały „bruzdę dotykową”. Nawet nieżyjący już abp Józef Życiński w swoim okresie rozrachunkowym, którego symbolem był „Bruderszaft z Kainem”, oczernił kiedyś Stanisława Stommę („Życie”, 28-29 czerwca 1997 r.) i nigdy za to nie przeprosił, ani publicznie, ani prywatnie. A czy walka z in vitro nie idzie na przekór przykazaniu najwcześniejszemu i najpierwotniejszemu, temu skierowanemu do pierwszych rodziców, „Rośnijcie i rozmnażajcie się”?

Jeszcze gorzej wygląda u naszych biskupów realizacja Ewangelii. „Żem jest cichy i pokornego serca”, „A ja wam powiadam, żebyście się nie sprzeciwiali złemu”, „Miłujcie nieprzyjacioły wasze”, „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”, „Oddajcież tedy, co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest Bożego, Bogu”, „Błogosławieni pokój czyniący”… Czy wśród polskich biskupów potrafilibyśmy wskazać choć jednego, który choć jednemu z tych wezwań byłby posłuszny? Naturalnie w czynach, nie w słowach, bo przecież „nie każdy, który Mi mówi: »Panie, Panie!«, wejdzie do królestwa niebieskiego”…

Ileż to razy przypominałem sobie werset „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie”, gdy patrzyłem na kard. Kazimierza Nycza – czy tak trudno było mu wziąć udział w pogrzebie prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego bądź w mszy za kończącego kadencję prezydenta Bronisława Komorowskiego? Ile razy przypominałem sobie ewangeliczne „ptaki niebieskie, iż nie sieją ani żną, a Ojciec wasz niebieski żywi je”, gdy słyszałem o hodowli danieli abp. Sławoja Leszka Głódzia. Ile razy wspominałem frazę „celnicy i wszetecznice uprzedzą was do Królestwa Bożego”, gdy czytałem słowa biskupa włocławskiego Wiesława Meringa: „Jako biskup nie mogę klękać przed każdym, kto wyznaje skrajnie antychrześcijańskie poglądy. Nie będę klękał przed Nergalem, Magdaleną Środą czy Janem Hartmanem. Nie czuję z nimi żadnej wspólnoty” („Tygodnik Powszechny”, 27 listopada 2011 r.).

Bp Mering jest entuzjastą PiS i może dlatego jego świadectwo okazuje się tak wyraziste. Bo mniejsza już o to, że powyższa wypowiedź przynajmniej w części jest pomówieniem, kolejnym przykładem, jak biskup Kościoła daje fałszywe świadectwo. Mniejsza, że w innym wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” (14 kwietnia 2013 r.) Mering zaklina się słowami „na Allacha” (sic!) – sądzi zapewne, że jest dowcipny. Mniejsza nawet, że we wrześniu 2012 r. pisał on, że list prezydenta Komorowskiego jest „powtórzeniem bałamuctw, które szerzy Pan Dworak i Ska; rozumiem jednak, że Pan Prezydent nie chce włączyć się w sprawę. Innych skojarzeń nie dopuszczam, by nie stracić resztek zaufania do władzy, której Pan Prezydent jest symbolem”. Czy któryś z biskupów przedwojennych zwróciłby się w ten sposób do prezydenta Mościckiego? I czy można znaleźć lepszy przykład świeckich, w istocie antypaństwowych, uroszczeń Kościoła?

Najciekawsza jest odpowiedź, jakiej Mering udziela na pytanie, czy ksiądz „nie ma zostawić stada i szukać tej jednej owcy?”. Oto ona: „Nie brałbym tego dosłownie, podobnie jak wielu innych przypowieści Chrystusa”. Biskup Kościoła katolickiego wzywający, by Jezusa nie traktować poważnie – to wyznanie godne apostaty. Czy podobnie niepoważnie traktowałby hierarcha Jana Pawła II?

Wojna religijna

Oczywiście polskiemu papieżowi nie można było zarzucić niepoważnego stosunku do Ewangelii. I trudno nie widzieć, jak bardzo był to człowiek inteligentny, dowcipny, umiejący zachować dystans do własnej osoby, nawet ironiczny wobec siebie. Że tego nasi biskupi raczej nie próbują, to może chwała Bogu. Ale przecież najgłębszą różnicą jest po prostu wiara, namacalne odczucie transcendencji, swoisty mistycyzm, na który u Wojtyły zwracał kiedyś uwagę kard. Jean-Marie Lustiger.

Był też Jan Paweł II polskim patriotą. Nie tylko dlatego, że odczuwał ciśnienie polskiej tradycji – nawet tej, która nie była katolicka. Także dlatego, że należąc do „pokolenia Kolumbów”, przeżywając w najwcześniejszej młodości dwie okupacje, znaczenie państwa dla narodu i Kościoła doceniał i rozumiał. Nieprzypadkowo (a wbrew naszym biskupom, którzy dopiero wtedy zmienili zdanie) udzielił wsparcia polskiemu akcesowi do Unii Europejskiej (choć na pewno towarzyszyło mu też marzenie, by „katolicka Polska” ewangelizowała „laicką Europę”). Nieprzypadkowo dwa lata później w polskim parlamencie składał „dzięki Panu historii za obecny kształt polskich przemian”, chociaż ów „kształt”, nie miejmy złudzeń, zaspokajał też świeckie interesy jego Kościoła. W pogoni za państwem realizującym naukę katolicką Jan Paweł II umiał jednak gdzieś się zatrzymać. Nasi biskupi, którym sukcesy zawróciły w głowie, tego już nie potrafią. I wreszcie Jan Paweł II nigdy nie posługiwał się mową pogardy, nienawiści i wykluczenia. Nasz Episkopat robi to codziennie.

A przecież kontynuuje to, co on zaczął. Nic dziwnego – wyszedł spod jego ręki. Abp Michalik, były przewodniczący Episkopatu, od niego właśnie otrzymał w roku 1986 sakrę biskupią. W roku 1991 mówił, że „katolik ma obowiązek głosować na katolika, chrześcijanin na chrześcijanina, muzułmanin na muzułmanina, żyd na żyda”, po czym w 1993 r. został wyświęcony na arcybiskupa. Znana jest szczególnie bliska więź łącząca go z polskim papieżem. Metropolita krakowski Stanisław Dziwisz, wsławiony wawelskim pochówkiem prezydenta Kaczyńskiego, spędził u boku Karola Wojtyły prawie 40 lat. Sławoj Leszek Głódź otrzymał od Jana Pawła II sakrę biskupią w roku 1991, Kazimierz Nycz – w roku 1992, Antoni Dydycz – w 1994, Andrzej Dzięga – w 2002, Wiesław Mering – w 2003, Ignacy Dec – w 2004, Henryk Hoser – w styczniu 2005 r. Obecny przewodniczący Episkopatu, abp Gądecki, został biskupem w roku 1992, rządy w archidiecezji poznańskiej objął w roku 2002. Wspomniani już Paetz i Wesołowski zostali wyświęceni na biskupów odpowiednio w latach 1983 i 2000. Stanisław Nagy, rówieśnik papieża i jedna z najbliższych mu osób, został arcybiskupem i kardynałem w roku 2003; jego surowy fanatyzm, uwidoczniony w homilii wygłoszonej wkrótce potem na krakowskiej Skałce, wraz z trwałym entuzjazmem dla Radia Maryja, na tyle go wyróżnił nawet na tle Episkopatu Polski, że hierarcha ten został natychmiast „schowany” i później już publicznie się nie wypowiadał. Czyżby Jan Paweł II nie znał poglądów tych, których nominował, przesądzając na długie lata o charakterze polskiego Episkopatu? I czyżby to nie on kształtował ich postawy?

Dziś gołym okiem widać, że wszystko, o co i z czym walczy polski Kościół, wszystko, co odrzuca i co piętnuje – to albo tylko jedna dziedzina (seks i ginekologia), albo sprawy drugorzędne (słanie łóżka), albo doraźna polityka (Pan Jezus zapisany do PiS), albo wreszcie – bagatela! – kwestie wątpliwe moralnie, tak dobrze widoczne w podejściu do problemu aborcji. Polski Kościół stał się swoistą superpartią, chciwą na dobra materialne, godzącą w świeckie państwo i demokrację, odgradzającą Polskę zarówno od współczesności, jak i od tradycji, wprowadzającą klimat wojny religijnej oraz – co szczególnie zaskakujące – oddalającą nas od Chrystusa. Czy takie właśnie dziedzictwo pozostawił św. Jan Paweł II?

Twarz Kościoła

„Czyją twarz ma polski Kościół?”, pytał niegdyś o. Ludwik Wiśniewski w liście do nuncjusza papieskiego. „Kościół polski ma twarz Chrystusa”, odpowiedział mu abp Michalik. Tak właśnie rozmawiamy dziś w Polsce – i tak rozmawiamy w Kościele. A przecież pytania pozostają. Im bardziej zaś są lekceważone, tym dramatyczniejsze się stają. Dziś bowiem nie mogą one już dotyczyć obecnej praktyki duszpasterskiej – muszą sięgać do korzeni, a więc najpierw do pontyfikatu polskiego papieża. Muszą analizować jego codzienne nauczanie, w tym przesłanie, które zdawał się formułować wobec własnego narodu. Muszą ustalić, ile w tym nauczaniu było otwarcia, a ile zamknięcia, bo nawet gdy polski Kościół dialoguje obecnie z Rosyjską Cerkwią Prawosławną, dominują w tym względy raczej pozaekumeniczne: sprzeciw wobec „zepsutej” kultury Zachodu, owej „cywilizacji śmierci”, o której tyle mówił Jan Paweł II. Muszą też te pytania dotyczyć dziedzictwa zakończonego przed półwieczem soboru. A na koniec muszą objąć istotę katolicyzmu. A przynajmniej polskiego katolicyzmu.

Czy bowiem nasza wiara jest w stanie odsłonić przyjazne, ludzkie oblicze jedynie wtedy, gdy sama jest w opresji? Czy tylko groza ateizacji może być pożywką dla katolickiej otwartości? Czy ludzie, którzy przyszli do Kościoła z tylu różnych środowisk i których później Kościół odepchnął, będą w stanie wrócić i raz jeszcze mu uwierzyć? Czy prezentowana od lat „ewangelizacja konfrontacyjna” ma szanse powodzenia? Czy w dystansowaniu się od pontyfikatu Franciszka, w polskiej krytyce liberalnych hierarchów Zachodu, w polskich oskarżeniach, z którymi spotkał się synod na rzecz rodziny, w kuluarowej groźbie opuszczenia przez nasz Episkopat Konferencji Biskupów Unii Europejskiej nie widać znamion polskiej schizmy? Czy więc w polskim Kościele nie otwarły się przypadkiem „bramy piekielne”?

Po 11 latach od śmierci polskiego papieża przyszedł czas na poważną rozmowę. Pozostaje pytanie, czy jesteśmy na nią gotowi.

Wydanie: 2016, 48/2016

Kategorie: Opinie

Komentarze

  1. Jacek Nadzin
    Jacek Nadzin 28 listopada, 2016, 05:07

    Polski Papież, Jan Paweł II był, przede wszystkim antykomunista i człowiekiem przeciwnym jakimkolwiek reformom społecznym. W Poludniowej Ameryce ” gonił” księży reformatorów i społecznikow. Nie był także żadnym wielkim filozofem. Sympatyczny facet i to wszystko. Solidarność wchodząc w układy z Kościołem, podobnie jak wszystkie polskie ekipy rządowe po 1989 roku wydały kraj pod opiekę ciemnoty średniowiecznej.

    Odpowiedz na ten komentarz
    • M.W.Szczepanek
      M.W.Szczepanek 28 listopada, 2016, 10:36

      @Jacek Nadzin: Brawo! Krótko, a jakże trafnie.

      Odpowiedz na ten komentarz
    • Radoslaw
      Radoslaw 28 listopada, 2016, 20:05

      JPII – rzekomy obronca ucisnionych, w Ameryce Lacinskiej potepial teologie wyzwolenia, bo byla „marksistowska”, na co jeden z tamtejszych duchownych odpowiedzial mu „My tu nie mamy problemu z marksizmem, my tu mamy problem z kapitalizmem”.
      A chodzilo po prostu o to, ze postepowi duchowni stanowili zagrozenie dla amerykanskich korporacji, eksploatujacych brutalnie ten region. Tak, jak zagrozenie stanowil ktorys prezydent (bodaj Gwatemali), ktory chcial korporacje opodatkowac, zeby sfinansowac programy socjalne dla obywateli. No to CIA zrobila „spontaniczna rewolucje przeciwko tyranowi” i w palacu zasiadl juz prezydent „demokratycznie wybrany” przez Departament Stanu.
      JPII musial cos zrobic dla Reagan’a za jego poparcie dla watykanskich planow w Polsce.
      Polecam artykul Carla Bernsteina z magazynu Time: „The Holy Alliance”. Sam tytul mowi wiele.

      Odpowiedz na ten komentarz
  2. Władysław Łączkowski
    Władysław Łączkowski 31 grudnia, 2016, 13:40

    Od dawna twierdze, ze najwiekszym nieszczesciem Polski w XX wieku, byl Wojtyla na stolcu papieza. Sredniowiecze mentalne, rydzykowe mohery i caly pisland w XXI wieku to jego zasluga. Ot slynne pokolenie JPII. Amen

    Odpowiedz na ten komentarz
  3. Anonim
    Anonim 7 czerwca, 2017, 21:37

    WSKAZANE JEST WSPOMNIEC , CO KOSCIOL KATOLICKI,ZA PONTYFIKATU JPII,WYCZYNIAL W AFRYCE !

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy