Halny ją zahartował

Halny ją zahartował

Grażyna Staniszewska dla Jacka Kuronia była w Sejmie jak latarnia morska

Fotograf, który robił jej zdjęcie na plakat wyborczy w ostatniej kampanii, nie był zadowolony: – Pani wychodzi mi za bardzo rozanielona, przydałoby się trochę energii, drapieżności w wyrazie twarzy, proszę pomyśleć o swoich wrogach. – Ale ja nie mam wrogów – usprawiedliwiała się.
Fotograf spasował, a Grażyna Staniszewska i tak dostała się na Wiejską, tym razem do Senatu. W parlamencie jest nieprzerwanie od 15 lat, niezmiennie wierna swej jedynej partii w życiu – Unii Wolności. Na Wiejskiej taką konsekwencję można przypisać jeszcze tylko Oldze Krzyżanowskiej.
Inauguracja Sejmu kontraktowego w sierpniu 1989 r. My, sprawozdawcy parlamentarni, stoimy na piętrze przy balustradzie głównych schodów; na dole, koło sali kolumnowej, kłębi się tłum nowo wybranych posłów. Nawet z takiej odległości łatwo odróżnić, kto z jakiego obozu. Postkomuniści, jak ich nazywano, wbici w garnitury i garsonki. Ci, którzy weszli do Sejmu z rekomendacji Wałęsy (to Wajda wpadł na pomysł, aby solidarnościowcy robili sobie plakatowe zdjęcie z Lechem), wyglądają jakby dopiero co opuścili konspiracyjne zebrania i piwniczne, nielegalne drukarnie. Od dawna niegolony zarost, u wielu panów długie włosy. Prawie wszyscy mają na sobie ręczne robione swetry z różnokolorowych włóczek z odzysku. Kobiety – długie, siermiężne spódnice z bawełny, do tego białe bluzki.
Staniszewska – jak przystało na patriotkę Podbeskidzia, w kołnierzyku z koniakowskiej koronki – wyróżnia się w tłumie, bo wspiera się na kulach.
– Ten Sejm kontraktowy – mówi dziś pani senator – był najlepszy w ciągu ostatnich 15 lat. Wszyscy, z lewej i prawej strony sali obrad, mieli poczucie wyjątkowej misji, byli przekonani, że od każdej podniesionej do góry ręki zależy los państwa. Nam, spod znaku „Solidarności”, jeszcze nie przewróciło się w głowie, pamiętaliśmy, co mówił Wałęsa, że jako zaledwie jedna czwarta Sejmu mamy się uczyć. Niestety, natychmiast po wyborach Wałęsa zmienił zdanie, kazał nam tworzyć rząd. Wyszło, jak wyszło.

W mieszkaniu Wujca

Od pierwszego dnia pojawienia się na Wiejskiej towarzyszyła jej sława „legendy Podbeskidzia”. Po raz pierwszy tak ją przedstawiono w telewizyjnej relacji z obrad Okrągłego Stołu, gdzie siedziała przy podstoliku ekonomicznym razem z profesorami. Dziś przyznaje, że tylko dlatego, iż z klucza potrzebna była tam kobieta. Z zawodu polonistka, miała jednak za sobą wiele lat podziemnego dokształcania się we Wszechnicy KOR. Ludwika Wujcowa, która razem z mężem Henrykiem organizowała materiały do szkoleń, mówi mi: – Grażyna ani w stanie wojennym, ani potem, gdy przyjeżdżała do Warszawy po bibułę, nie była nieśmiałą dziewczyną z prowincji. Wiedziała, czego chce. Jej upór, nieowijanie niczego w bawełnę niekiedy drażniły. Mówiło się za jej plecami: z taką nie wygrasz. Halny ją zahartował.
Temat: „jej krótsza noga” nawet wśród przyjaciół nie istniał. I nigdy nie wyciągała z tego powodu ręki po pomoc. Tak było od zawsze. Jej starsza o rok siostra Marzena wspomina: – Gdy Grażynka po sześciu latach nieustannego leżenia w szpitalach (na gruźlicę kości zachorowała w wieku czterech lat) wróciła do domu, chciałam odprowadzać ją do szkoły. Wykrzyczała mi, że sobie nie życzy. Zaraz potem dostała od rodziców rower i zamiast po chodniku, zaczęła śmigać po najbardziej ruchliwych ulicach Bielska.
– Odważna, owszem, byłam – przyznaje pani senator – ale też nieprzezorna.
Oto w roku 1973, tuż po polonistyce na UJ, dostaje pierwszą pracę w bielskim liceum dla pracujących. W ławkach zasiada 45 wyrośniętych uczniów, którym ani w głowach lektury. Staniszewska prowadzi lekcje na swój sposób, młodzież to kupuje. Ale nowy dyrektor wprowadza reorganizację – na lekcjach będą tylko wykłady, uczniowie mają się uczyć w domu. Poziom drastycznie spada, ona czując się niepotrzebna, składa rezygnację w ciągu roku szkolnego. – Dni schodzą mi na bezowocnych wizytach w pośredniaku. Jestem na garnuszku rodziców i godzinami robię na drutach. A w domu jeszcze brat i siostra.
Wreszcie pada jedna nędzna propozycja – w położonej na rogatkach Bielska-Białej Wapienicy powstanie filia miejskiego domu kultury. Dostanie tam etat; dyplomu ukończenia UJ nie musi przedstawiać, wystarczy, że ma podstawówkę.
Ten dom kultury stanie się wkrótce wizytówką całego województwa, impreza goni imprezę. Dyrektorzy miejscowych fabryk poczuwają się do mecenasowania placówce pani Grażyny. Ale nadchodzi sierpień 1980 r. Do domu kultury przychodzi zaproszenie z komitetu zakładowego „Solidarności” w Stoczni Gdańskiej na spotkanie pracowników estrad. Staniszewska jedzie tam całą noc osobowym pociągiem.
Andrzej Gwiazda tłumaczy zebranym: – Każdy musi znaleźć narzędzie do wyegzekwowania swoich postulatów. Wy macie broń, której nikt nie ma – śmiech.
– Podobało mi się – wspomina Staniszewska – że w Gdańsku wszyscy byli razem. A u nas w Bielsku tylko jeden komitet strajkowy, w zajezdni MPK. Wracam i zabieram się do tworzenia komisji zakładowych „Solidarności” w domach kultury województwa bielskiego. Moja mama nauczycielka od razu wstępuje do „Solidarności”. Ojciec przestrzega: za dużo krzykactwa. Pozostanie przy swoim zdaniu. Nawet gdy wybuchnie strajk ogarniający całe miasto, on będzie przychodzić do swojej pracy w bibliotece.
Tymczasem jego ukochana córka coraz głębiej wnika w solidarnościowe struktury. Wybierają ją do regionalnej komisji, zakłada Wszechnicę Podbeskidzia i z tej racji dostaje w regionie etat. Po materiały jeździ do Warszawy, do Henryka Wujca. W jego mieszkaniu poznaje Kuronia, Olszewskiego, Jana Józefa Lipskiego i Barbarę Labudę. Uczy się, słuchając.
Styczeń 1981 r. – w Bielsku strajkują największe (poza FSM) fabryki Podbeskidzia. Przez kilka tygodni delegaci zakładowych „Solidarności” śpią w hali Bewelany. Żądano odwołania I sekretarza KW, komendanta MO, prezydenta Bielska i wojewody. – Byłam dochodzącą. Brałam od nich ulotki, różne oświadczenia i rozprowadzałam po mieście – wspomina pani Grażyna. – Kuroń, Wałęsa, krzyczeli: „To polityczny protest przeciwko nomenklaturze, podczas gdy my walczymy o wolne soboty!”.
W czasie tego strajku pozna swego pierwszego wroga wśród solidarnościowej braci. Przekona się, co znaczą zawiść i żądza władzy.
Przewodniczącym Regionu Podbeskidzie był Patrycjusz Kosmowski. Inżynier w MPK. – Typ watażki – określa go dzisiaj. – Zapraszał przedstawicieli oficjalnych władz, a gdy się pojawili, rugał ich najgorszymi słowami. Gdy na I Zjeździe „Solidarności” Jan Józef Lipski zemdlał, Kosmowski wskoczył na krzesło krzycząc: „Dobrze mu, takiemu…”.
Lider Podbeskidzia doprowadził do tego, że Staniszewska odeszła z zarządu regionu. Ale Wszechnicę prowadziła, choć Kosmowski, który nigdy nie przyszedł na szkolenia, dostawał szału.
Ostatni raz widzieli się tuż przed stanie wojennym. Kosmowski po wyjściu na wolność z internowania natychmiast wyemigrował do Szwecji. Przez ponad 20 lat nie dawał znaku życia. Ostatnio napisał, że wraca, bo czas ratować Polskę.

Poproszę o jasiek

Noc z 12 na 13 grudnia spędziła w pociągu z Warszawy do Bielska-Białej. W domu była już policja. Staniszewska zachowała się zgodnie z instrukcjami podziemnej broszury „Obywatel i służba bezpieczeństwa na wypadek stanu wyjątkowego”. Spakowała rzeczy osobiste, książki z drugiego obiegu i maszynę do pisania. Była przekonana, że wybuchnie strajk generalny. Wieczorem do mieszkania jej kolegi z konspiry, gdzie się zatrzymała, wpadli z pistoletami milicjanci, uprzednio rozwalając siekierą drzwi. – Pani Grażynko – powiedział z wyrzutem jeden z nich – wy tu wszyscy razem, a my was szukamy na mrozie po całym mieście.
– Ośrodek w Gołdapi to był znakomity prezent od służby bezpieczeństwa – śmieje się dziś pani senator. – Pięćset działaczek podziemia w jednym miejscu. Tyle kontaktów! Najbardziej zaprzyjaźniłam się z Ludką Wujcową.
Gorzej było pół roku później, gdy z biletem kredytowym wróciła do Bielska. Poszła do domu kultury w Wapienicy. Kierowniczka kazała jej wyjść. Ostatecznie, po odwołaniach do sądu pracy, zatrudnili ją na stanowisku instruktora. Władza jej nie ufała i miała rację. Bardzo szybko skontaktowali się z nią koledzy z podziemnej „Solidarności”, z „Trzeciego Szeregu”. Na jej czele stał Jerzy Bińkowski z FSM. Była pilna potrzeba wydawania porządnego biuletynu – redagowany przez kierowcę wychodził sporadycznie i na fatalnym poziomie. Ustawiła wszystko, jak trzeba. W kolportażu pomagała jej mama.
Najpierw wpadł Bińkowski – we wrześniu 1983 r.. W jego notesie SB znalazła szczegółowe szkice struktury bielskiego podziemia, łącznie z adresami. Miał bowiem taki odruch – co wiedział, to rozrysowywał. Po tej nitce milicja trafiła do wszystkich ważniejszych solidarnościowców. Również do Staniszewskiej.
O wypuszczenie siostry na wolność walczyła pani Marzena. – U nas w domu był wtedy taki podział ról – opowiada mi. – Gdy zamykali Grażynę, ja bezszelestnie wchodziłam na jej miejsce. Jako skrzynka kontaktowa. Ona wracała, ja się wycofywałam.
W 1983 r. pani Marzena trafia w sprawie uwięzionej siostry do mec. Siły-Nowickiego, ten interweniuje u gen. Kiszczaka. Używa szczególnego argumentu – właśnie ONZ ogłosiła rok niepełnosprawnych, a Staniszewska jest jedynym w Polsce więźniem politycznym poruszającym się o kulach.
Wypuścili ją po niecałych trzech miesiącach – brakowało dwóch dni. To było ważne dla zachowania ciągłości pracy. Dostała skierowanie do biblioteki technicznej w ośrodku badawczo-rozwojowym motoreduktorów. To była jedyna oferta, za którą nie szedł wilczy bilet. – Powiem szczerze – chwali się – bardzo rozbudowałam tam dział literatury ekonomicznej, aż dyrektor musiał cenzurować zakupy.
Co miesiąc, aż do Okrągłego Stołu, była zamykana profilaktycznie, na kilka dni. W celi sprawiała kłopoty. – Codziennie pisałam maczkiem 11-stronicowe listy, które prokurator musiał cenzurować, wykłócałam się o druty do sztrykowania i jasiek na pryczę. Nigdy z tamtej strony nie spotkałam się z agresją. Raz tylko prokuratorowi puściły nerwy, gdy czytając akt oskarżenia, pozwoliłam sobie wstawić brakujące przecinki.

Co to jest giełda?

W 1989 r. prawie 150 tys. wyborców chciało, aby reprezentowała ich w Sejmie. Na Wiejskiej została przewodniczącą Komisji Przekształceń Własnościowych.
W tamtych czasach prywatyzacja była jak racja stanu. Miała ustawić cały system finansów, który nie mógł sobie poradzić z tysiącprocentową inflacją. Upadłości likwidacyjne państwowych fabryk miały być jedynie słuszną furtką dla kapitału zagranicznego. Więc dobijano te państwowe kombinaty wszelkimi sposobami, byle szybciej. W Bielsku-Białej do upadłości likwidacyjnej wyznaczono prawie wszystkie większe fabryki, m.in. Zakłady Przemysłu Odzieżowego Bielkan. Tam w pierwszym rzucie wymówienia dostało ponad 1,5 tys. osób. Bielkan został spółką joint-venture z udziałem kapitału niemieckiego. Spółka zgłosiła „rozszerzenie” działalności na gastronomię i turystykę.
W Fabryce Kabli w pobliskich Czechowicach-Dziedzicach załoga dowiedziała się, że może wykupić akcje. Ludzie wybałuszali oczy: co to są te akcje? Albo giełda, rynek kapitałowy?
A w niej odezwał się rodzinny belfer. Zasłuchana w Balcerowicza zorganizowała SPRING – Społeczny Ruch Inicjatyw Gospodarczych. Szkoliła robotników, dyrektorów i dziennikarzy. Dzięki niej początkujący prywatni biznesmeni z Podbeskidzia nawiązali kontakt z Europejskim Bankiem Odbudowy i Rozwoju w Londynie. A Bielskiem zainteresował się McDonald’s.
Program Powszechnej Prywatyzacji, ukochane dziecko Janusza Lewandowskiego (został ministrem przekształceń własnościowych w gabinecie Jana Krzysztofa Bieleckiego, następnie Suchockiej), przepadł w Sejmie na własne życzenie prawicowej koalicji. Wielu posłów nie wzięło udziału w głosowaniu, ZChN-owcy byli przeciw. Lewandowski pytał na korytarzu sejmowym dziennikarzy: – Dlaczego oni mi to zrobili?
Staniszewska utwierdziła się w przeświadczeniu, że powinna jeszcze bardziej zaktywizować SPRING. Gorąco popierał ją w tym Leszek Balcerowicz.

To nie było miejsce za piecem

Jacek Kuroń powiedział o Grażynie Staniszewskiej, że na Wiejskiej była dla niego jak latarnia morska. Jeśli zagapił się w czasie głosowań, zawsze patrzył, co ona robi, i naciskał ten sam guzik. Wielokrotnie stawała przed wyborem, za racją którego kolegi z podziemia ma się opowiedzieć.
Gdy Wałęsa ogłosił wojnę na górze, znalazła się w 60-osobowej grupie członków „Solidarności”, którzy zrezygnowali z uczestnictwa w pracach Komitetu Obywatelskiego. – Po odczytaniu naszego listu zakładałam z innymi Ruch Obywatelski Akcję Demokratyczną. Mazowiecki jako premier podał się do dymisji. Uważałam, że słusznie, bo Lechu by go zniszczył.
Potem Wałęsa zaproponował na premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, a on podczas inauguracyjnego wystąpienia powiedział, że ten Sejm ma się rozwiązać w ciągu dwóch miesięcy, gdyż jest kontraktowy. Staniszewska złapała się za głowę – niefortunne wystąpienie zadziałało bardzo mobilizująco na lewą stronę sali. – Byłam świadkiem – wspomina – jak te trzy czwarte postkomunistycznego Sejmu zaczęło się zbierać. I jeśli przedtem ustawy Mazowieckiego przechodziły większością głosów, teraz co rząd wysunął jakąś propozycję, padała dla zasady. Sejm sam się rozwiązał.
W następnej kadencji demokratycznie już wybieranego Sejmu było 28 kół i klubów. Żadnych szans na utworzenie gabinetu rządowego. – Wtedy wymyśliłam rząd Hanny Suchockiej – przyznaje się dziś. – Myślałam, że ona ma szansę, bo była poza układami, nie licząc kościelnych. A jednak i ten rząd padł – przy uchwalaniu budżetu. Rulewski, reprezentujący wówczas klub „Solidarności”, posłużył się posłanką Bobą z Pszczyny. Trudno było o bardziej anegdotyczną kandydaturę. Niedorzecznymi (ksywa: „Ja jako lekarz”) wypowiedziami z trybuny sejmowej wywoływała huragany śmiechu z obu stron sali. W momencie decydującym dla losów pani premier celowo spóźniła się na głosowanie.
– To szczególna determinacja Grażyny, tak obnosić się po Podbeskidziu z barwami Unii Wolności – uważa Henryk Juszczyk, dziś wiceprezydent Bielska-Białej, z którym Staniszewska była w podziemiu. – My tu byliśmy bardziej narodowi i ona nieraz obrywała za wierność swojej partii. Do dzisiaj niektórzy pamiętają jej entuzjazm, z jakim obwoziła po zakładach pracy Balcerowicza, a nawet Sachsa. Owszem, powstała w Bielsku-Białej rządowa delegatura przekształceń własnościowych, ale skutki tego były takie, że biznesmeni przychodzili do znanych w świecie bielskich fabryk, aby zniszczyć konkurencję lub kupić teren pod market. Jedno i drugie im się udawało. Tyle że ludzie tracili pracę. Grażynka jakoś tego związku nie dostrzegała.
Juszczyk jest poruszony, bo na rozmowę ze mną wyrwał się z sesji radnych. A właśnie podano, że każdego ranka miasto wydaje darmowy chleb 600 głodnym rodzinom.

Kto następny

W 1995 r. Kongres Unii Wolności wybrał na przewodniczącego partii Leszka Balcerowicza, który natychmiast zgłosił kandydaturę Staniszewskiej na sekretarza generalnego.
To już było trzy lata po dramatycznej czerwcowej nocy, gdy Macierewicz, w którego domu w czasach podziemnej „Solidarności” znalazła kiedyś schronienie, podał jej nazwisko jako agentki SB. Już się pozbierała po niesprawiedliwym oskarżeniu; bardzo pomógł jej Jacek Kuroń – na sali sejmowej nie tylko nie krył swego oburzenia na Macierewicza, ale i łez. Niemniej jednak na całkowicie oczyszczający ją z podejrzeń wyrok Sądu Lustracyjnego czekała jeszcze pięć lat. Dlatego tak ważne były dla niej ponowne wejście do Sejmu i kierownicza funkcja w jej partii. Od dawna zresztą niebędącej już egzemplifikacją siły spokoju. W ciągu 15 lat obecności Staniszewskiej w parlamencie stale ktoś wychodził z Unii Wolności, tłumacząc, że nie jest mu po drodze.
W 1998 r., gdy Unia – jak mówili delegaci na kongres – stała się dwuskrzydłowa (co miało ją unieść do góry), bo obok Balcerowicza pojawił się Zbigniew Bujak z Unii Pracy, na kandydowanie do zarządu nie zgodził się Mazowiecki. Zaczęło się powolne, przykre rozstawanie się z najbardziej charyzmatycznym liderem.
Dla Staniszewskiej to też był ciężki rok. Zasiadający we władzach UW Mirosław Czech zarzucił jej, że nie rozumie podstawowego punktu programu ich partii, jakim jest utworzenie samorządowych powiatów i województw. Groziło jej dyscyplinarne wyrzucenie z szeregów. Poszło o to, że głosowała przeciw 12 województwom, gdyż oznaczało to, że jej Podbeskidzie zostanie rozparcelowane między administrację śląską i krakowską. W determinacji zgłosiła gotowość odejścia z sejmowego klubu UW. Do partyjnych kolegów napisała list: „(…) Ta dwunastka jest nie do przyjęcia. Nie przejeżdża się po kraju walcem. (…) Posłowie ze Śląska krzyczeli, że Śląsk potrzebuje przestrzeni życiowej co najmniej w postaci Podbeskidzia i zaplecza finansowego w postaci Podbeskidzia. Rząd poszedł na rozwiązanie siłowe.(…)”.

Henryk Juszczyk: – Grażyna pokazała wtedy pazury. Gazety katowickie pisały, że hasło Śląsk wywołuje u niej „wybuchy skrajnej i niepohamowanej nienawiści, która natychmiast zalewa jej oczy krwią i zaciemnia światły umysł”. Przesada, ale postawiła wszystko na jedną kartę.
Przegrała mimo zmobilizowania mieszkańców całego regionu. Z partii jej nie wyrzucono, liderzy mieli inne kłopoty na głowie – pogłębiały się wewnętrzne podziały. Bronisław Geremek, nim w grudniu 2000 r. wygrał wybory na przewodniczącego, musiał pokonać konkurenta Pawła Piskorskiego. Staniszewska opowiadała się za „starą” Unią. Wkrótce potem Tusk i Piskorski zostali współzałożycielami Platformy Obywatelskiej.
W najbliższych wyborach parlamentarnych UW w Sejmie już nie będzie. Na nadzwyczajnym zjeździe Bronisław Geremek zrezygnuje z funkcji przewodniczącego, biorąc na siebie winę za porażkę. Podsumuje przyczyny: utrata premii moralnej związanej z historycznym rodowodem, korupcja, afery gospodarcze, obrona nieudolnych polityków. Kongres odda kierowanie Unią Władysławowi Frasyniukowi.
Do zarządu weszła też Grażyna Staniszewska, jako jedyna przedstawicielka UW z Podbeskidzia w parlamencie. Jej wieloletni konkurent do mandatu z listy UW, młodszy o kilkanaście lat Janusz Okrzesik (prodziekan Wyższej Szkoły Bankowości i Finansów w Bielsku-Białej), po przegranej w wyborach opuścił partię. Jak mnie zapewnia, do polityki już nie wróci. Na temat działalności koleżanki Staniszewskiej nie chce się wypowiadać.

Świat jest cyklamenowy

Staniszewska nie czuje się powołana do dyskutowania o polityce w ogóle. Ona jest od spraw konkretnych. Nie wyszło z województwem bielskim, zajęła się szkołami. Pomysł zapewnienia im dostępu do Internetu zrodził się jeszcze pod koniec 1997 r., gdy ponownie została posłanką. Zorientowała się, że w projekcie budżetu przygotowanym przez poprzednią koalicję są pochowane różne pieniądze. Tej rezerwy było około 95 mln zł. Udało się jej przekonać posłów, aby przeznaczyć zachomikowaną resztówkę na pomoce dydaktyczne. Odszukała wojewódzkich koordynatorów edukacji informatycznej. Mieli gotowy projekt „Pracownia internetowa w każdej gminie”. Ale bardzo potrzebowali pieniędzy.
I tak w prawie każdej polskiej gminie (z wyjątkiem dziewięciu, które nie przystąpiły do projektu, zakładającego pewien skromny wkład z budżetu samorządu) jest co najmniej jedna szkoła z prawdziwą pracownią komputerową i dostępem do Internetu. Ostatnią, 2480., w Garbowie Staniszewska otwierała sama. Szlak dla jej następnej akcji „Interkl@sa dla gimnazjów” jest już przetarty. Ten program to przedsionek Unii Europejskiej.
– Tylko ja wiem – mówi pani Marzena – ile czasu Grażyna poświęca na załatwianie różnych spraw swoich wyborców. Nikt nie liczy tych godzin. W naszej nauczycielskiej rodzinie (ja pracuję w międzyszkolnej świetlicy terapeutycznej) zajmowanie się słabszymi było naturalne. Ojciec nawet z tego powodu zyskał w swoich rodzinnych stronach pewną sławę. Po jego śmierci posprzedawaliśmy mieszkania w blokach i mamy teraz wspólny dom, gdyż mama wymaga całodobowej opieki. Głównie spada to na mnie i mojego męża, bo Grażyna ciągle jest w rozjazdach. A nasz brat mieszka w Ameryce. Ale gdy siostra przyjedzie do Bielska, pławi się w życiu rodzinnym. Moja córka Maja prowadzi pogotowie rodzinne i gdy ze swymi dziećmi przychodzi do nas na niedzielny obiad, zawsze zabiera jakąś sierotkę. I wtedy Grażyna zamienia się niańkę. Nosi to dzieciątko, dopieszcza, tak jak kiedyś małą Maję, która, śmiejemy się w rodzinie, pierwszy rok życia spędziła na łokciu ciotki Grażyny.

Pani senator nie nosi już koronkowych kołnierzyków ani własnoręcznie wyhaftowanych bluzek. Ale nadal lubi kolor cyklamenowy. Nawet rowery kupuje w takim odcieniu. Z daleka widoczne utrwalają jej drugą legendę – najbardziej zapalonej rowerzystki Podbeskidzia. Już nie śmiga na rowerze tak często jak w czasach, gdy nie pracowała w Warszawie. Ale raz do roku organizuje w Bielsku rajdy rodzinne. 2-3 tys. jednośladów wyrusza z „naszą Grażynką” na czele peletonu na całodniową przejażdżkę po okolicznych górkach. Jadą całe rodziny, a w koszykach inni domownicy. Że pies, chomik, królik – to normalne, ale zdarza się nawet rybka w słoiku.
W tym roku wybierają się dalej – do Gdańska. Mają na to tydzień. Ponieważ wyruszą 1 maja, wyprawę nazwali „Rowerem do Unii”.

 

 

 

Wydanie: 15/2004, 2004

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy