Krew to farba

Krew to farba

Prawdziwy myśliwy wie, że najprzyjemniejsze w strzale jest powstrzymanie się od niego

Łowiectwo jest umiejętnością albo sztuką łowienia i zabijania różnych zwierząt ssących i ptaków siłą, zręcznością i wszelkimi sposobami.
„Słownik terminologii łowieckiej” (1882)

Krew to farba. Tak powie każdy myśliwy. Chce w ten sposób wyrazić szacunek dla ofiary.
W braci obowiązuje specjalny słownik. Po nim się rozpoznają. Ktoś rzuci: pies doszedł postrzałka po farbie. Od razu wiadomo, że swój.
Profesor filozofii poluje od 50 lat, o myślistwie mówi, odwołując się do Leibniza. „Świat potrzebuje pewnej ilości zła, żeby panowała w nim harmonia”.
Łowczy z Koła Łowieckiego „Łoś” ma prostszą teorię. – Ktoś to musi robić – mówi, kiedy siedzimy w domku myśliwskim na Pomorzu. – Ludziom polowanie kojarzy się z bezmyślnym strzelaniem do zwierząt. A przecież w łowisku obowiązuje gospodarka planowa – wyjaśnia. Łowczy to kierownik koła łowieckiego. Decyduje, jaki kto dostanie odstrzał. Ze ścian patrzą na nas poroża. W ich oczodoły wmontowano niewielkie żarówki. Kiedy wieczorem zapala się światło, czaszki zyskują inny wymiar. Połyskują z kilku stron sali sześćdziesięciowatową grozą. Myśliwi sami te lampy projektowali. – Kołu każdy poświęca dużo serca – tłumaczy łowczy. Osobiście wbijał gwoździe, żeby ozdobić wnętrze reprodukcją jelenia na rykowisku. Przed białym domkiem myśliwskim równo skoszona trawa. Łowczy zaciąga się wiejskim powietrzem, kiedy stoimy na ganku. Lubi je. Jak tylko może, ucieka z miasta, przejść się ze strzelbą po terenie i nawdychać się tego jak najwięcej. Ze wszystkich stron lasy, bardzo dobry teren łowiecki. Jesienią drzewa mienią się żółto-rdzawymi kolorami. Mgła wychodzi wtedy z ziemi i podkrada się pod ambonę, na której siedzi już od świtu myśliwy.
Czego można się dowiedzieć w ciągu paru dni o łowiectwie? Łowczy chciałby przez grzeczność ukryć sceptycyzm, ale mimowolnie kręci głową. Żebyśmy mogli serio rozmawiać, musiałabym zdać egzaminy, odbyć staż. Nowych do braci przyjmuje się niechętnie. Sama chęć przystąpienia do koła nie zawsze wystarczy. Kandydata wprowadza ojciec, wujek, przyjaciel. Trzeba mieć spore pieniądze na broń i składki.
Pierwsza lekcja: terminologia. Myśliwy nie zabija, lecz pozyskuje.
Pozyskujesz, a przecież wciąż pakujesz śrut w żywe, rozgrzane ciało. Przed chwilą jeszcze tak szybko biegło.
Przestań już o tym myśleć. Teraz, młody adepcie, powinieneś skoncentrować się tylko na strzale. Odbezpiecz broń, wymierz szybko i celnie. Kiedy zadrży ci ręka, przypomnij sobie, że przyrodę trzeba regulować. Łowczy uczy: tu nie ma remisów.
Spytaj go, co czuje człowiek, kiedy zabija.
– Co czuję? No, że wiatr w dobrą stronę zawiał. Różnie.
Dobry wiatr maskuje obecność myśliwego. Daje mu chwilową przewagę. W momencie strzału jest zresztą niewiele czasu, by myśleć o uczuciach. Trzeba celnie wymierzyć. Łowczy podkreśla, że myśliwy będzie zadowolony, jeśli odda taki strzał, żeby zwierz od razu nie żył. Ale nie wszyscy to potrafią.

Pies głosi, że dzik nie żyje

Na polowanie zabiera mnie Adolf Nowak, łowczy szykuje się na dewizowców z Danii. Pobudka po trzeciej. Czasu szkoda nawet na wypicie kawy.
– Proszę włożyć jakąś inną kurtkę. Czerwony to niedobry kolor – kpi lekko.
Las ma swoje prawa. Odpowiednim ubraniem można przechytrzyć zwierzynę. Strój Adolfa – przechodzimy na ty – jest w odcieniach zieleni. Każdy szczegół jest ważny. Zwierzęta natychmiast reagują ucieczką, gdy coś odbiega od normy. Są bardzo czujne. Mają kilkakrotnie lepszy węch i słuch niż ludzie.
– Najczęściej nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak były blisko.
Myśliwy wciąga wielkie, czarne kalosze. Chowa broń do bagażnika. Jedziemy zapisać się do książki polowań wiszącej obok skrzynki na płocie u leśniczego. Adolf wpisuje, w jakim rejonie będzie dziś strzelał.
– Dwóch jeszcze nie wróciło z nocnego – pokazuje mi wpisy.
Wjeżdżamy w las. Przed samochodem przebiega sarna. W świetle reflektorów zwierzę na chwilę zastyga. Widać duże, przerażone oczy. – Dwa lata temu miałem zderzenie z dzikiem – śmieje się myśliwy. – Wtedy, nocą, na leśnej drodze, nie było wesoło. Zdjęcie rozbitego samochodu wisi do dziś na tablicy koła.
Tamten dzik był legendą. Stary. Wałęsał się samotnie po lasach. Potrafił przechytrzyć każdego. Wszyscy chcieli go pozyskać. To znaczy zabić. Zdarzyło się, że Adolf wracał z imienin kolegi. – To była chwila. Przednia maska całkowicie zniszczona. Dzik 160 kilogramów, jeszcze żył. Trzeba go było dobić.
Zrobił to dopiero rano. Trzema strzałami.
Na tylnym siedzeniu szczeka myśliwski pies. Adolf kupił go kilka lat temu i wyszkolił.
– Jest naprawdę dobry. Mógłby zamęczyć warchlaka.
Myśliwy zabiera psa po to, żeby po farbie doszedł do postrzałka. To znaczy, żeby po śladach krwi znalazł zranione zwierzę i je oszczekał. Bo ono, jeśli nie pada na miejscu, pędzi dalej.
Głowa myśliwego w tym, żeby takiego postrzałka odszukać. Inaczej – dojść go.
– To proste na polu – tłumaczy Adolf. – Ale jak taki dzik zdąży do lasu, to strach tam iść.
Dlatego najlepiej mieć dobrego psa, który głosi, że dzik nie żyje.
Pies zostaje w samochodzie. Będzie potrzebny, jeśli padnie strzał.
– Nigdy nie wiadomo, czy coś się spotka. Czasami poluje się kilka dni i nic – myśliwy poprawia broń. – Innym razem tylko wejdzie się do lasu i już się ustrzeli dwa kozły.
Dziś możemy polować na byka jelenia, kozła lub dzika. Adolf wyciąga kartkę z wypisanym odstrzałem. Pozwolenie od łowczego na strzelanie do określonych sztuk. Jeśli myśliwy się pomyli, czeka go łowiecki sąd.
– Ale wiadomo, że kolegom się pomaga – mruga porozumiewawczo. Jak któryś popełni błąd, pożycza mu się inne poroże, żeby podmienił.
Lepiej patrzeć, do czego się strzela. Na to jednak nie zawsze jest czas.

Tu zwierz przebywał

Adolf pochyla się. Szuka tropów. Trzeba iść zawsze pod wiatr. Wolno i ostrożnie. Wygra ten, kto jest bardziej uważny.
– Kiedy przyjeżdżają dewizowcy, sto razy trzeba im mówić, żeby szli spokojnie, a i tak butami chlapią. Jak na polowanie przyjechali Duńczycy, to wszystkie kozły w okolicy uciekły.
Polowanie z podchodu jest najtrudniejsze. Trzeba uważać na gałęzie pod stopami. Iść cicho, przemieszczać się pewnie i miękko jak drapieżnik. Liczy się tylko chęć wytropienia zwierzyny. Dojście do strzału.
– Najważniejsze – mówi myśliwy – żeby przechytrzyć zwierzynę w jej naturalnym środowisku. Reszta to już egzekucja.
A dobry myśliwy jak już się uprze, to nie popuści. Wystarczy, że raz zobaczy zwierzę, i potem poznaje konkretną sztukę.
– Bo jeden zwierz rusza głową tak, drugi inaczej – objaśnia Adolf. Ma kolegę, który rozpoznaje zwierzynę na węch. Wchodzi do lasu i nozdrzami pracuje. „Dzików nie czujesz?”, pyta wtedy.
Adolf milknie. Szuka tropów. W jednym miejscu trawa jest przygnieciona.
– Tu zwierz przebywał – dotyka trawę palcami. Bada. Wchodzimy głębiej w las. Trzeba zachować ciszę i obserwować. Żadnych rozmów, bo dzik zwęszy wszystko, a sarna zareaguje na najmniejszy ruch. Dlatego właśnie dzika trzeba pod wiatr podchodzić.
– O, tu dziki się czyściły – staje nad żółtą kałużą. Ogląda drzewo oblepione błotem. Nasłuchuje, ale dzików nie ma. Po lesie chodzimy już ponad dwie godziny. Mgła nie ustępuje, ale robi się coraz cieplej.
– Wracamy – decyduje Adolf.
Kiedy siedzimy już w samochodzie, prowokuję go pytaniem, czy strzelił kiedyś tak, że musiał patrzeć w oczy żyjącej jeszcze sarny.
– Zabijanie to przykra, ale konieczna egzekucja. Inaczej zaraza by się rozpleniła, a gatunek zdegradował – rzuca formułę z podręczników łowiectwa. Zatrzymujemy się, żeby wypuścić psa, który biegnie teraz za samochodem. Adolf chwali go, że potrafi tak gonić bez zmęczenia kilka kilometrów.
– Mam taką jedną historię z sarną – nie zapomniał o moim pytaniu. – Dostała po kręgosłupie. Żyła, ruszała się jeszcze, jak ją strzeliłem. Niebezpiecznie wtedy podchodzić. „Pochodzę godzinę po lesie i poczekam, aż się wykrwawi”, pomyślałem. Wracam, a sarny nie ma. Nie pamiętałem dokładnie, gdzie ją zostawiłem. Pomyślałem, że to pewnie kolega mi ją podebrał. Sama by w takim stanie raczej nie uciekła. Ale nic. Szukam dalej. Już chciałem zrezygnować, a tam w zbożu widzę jakąś świeżą ziemię – robi dłuższą pauzę przed puentą. – To był lis. Musiał obserwować strzał. Sarnę, kiedy odszedłem, w godzinę ziemią przysypał. Ja poluję na sarnę i on poluje na sarnę. Niezła historia, co?

Nie chodzi o zabijanie

Profesor filozofii ma własną wizję łowiectwa. Do naszej rozmowy przygotował się jak pilny uczeń na sprawdzian. Ma przed sobą karteczkę, gdzie w kilku punktach objaśnia swoją teorię myślistwa.
– Nie powiem, ile strzeliłem dzików, bo doznałaby pani szoku, ale – podkreśla natychmiast – tu nie chodzi o zabijanie. Ważna jest łowiecka pasja.
Czekanie, podchodzenie. Po kilka godzin, w bezruchu. Samotne zanurzanie się w podniecającą otchłań. To coś, co może zrozumieć tylko prawdziwy myśliwy. Byle szmer sprawia wtedy, że w piersi brakuje powietrza. A dzik wyjdzie jak duch nieraz…
Profesora drażnią stereotypy o myśliwych. Bo to nie może być takie proste, że idzie się do lasu i strzela. Łowiectwo to wielka sztuka. Z tradycjami. Dla tych, co dopiero zaczynają, większość rzeczy jest nieosiągalna.
– Zawsze zrobią jeden krok za dużo – profesor uśmiecha się.
– Są u nas myśliwi, którzy polują 20, 30 lat, a dzika nie strzelili.
Pytam go o trofea, które wiszą na ścianach.
– O, przez tego dwa razy zapalenia płuc się nabawiłem – pokazuje olbrzymią skórę wiszącą w przedpokoju. – Znałem go dwa lata, nim do niego strzeliłem. A on zawsze mnie wytrzymywał, zachodził z tyłu.
Obwieszone ściany w dwóch pokojach to podobno niewielka część z tego, co odstrzelił profesor. Jest przywiązany do nich wszystkich. Także do marnot.
– Dokładnie widzę scenerię, jak go podchodziłem, jakie miałem emocje, ile zawdzięczam mu przeżyć – wskazuje jedno z poroży.
Chciał wciągnąć w myślistwo swojego syna. Źle zaczął.
– Zaaplikowałem mu za dużą dawkę masakry.
To było jeszcze w okresie dygnitarzy, którzy przyjeżdżali do Puszczy Białowieskiej i strzelali najlepsze sztuki. Po dwóch latach okazało się, że jest dużo zdegenerowanych dzikich saren. Zarządzono odstrzały redukcyjne. Zabrał na nie chłopaka, a wszędzie tylko jeden huk. Krew ściekała po śniegu. Profesor musiał na miejscu wypatroszyć cztery łanie i dwa dziki. Wnętrzności parowały przy minusowej temperaturze. – O nie, tato – usłyszał.
Próbował wytłumaczyć synowi, że tak nie jest zawsze.

Ostatni posiłek

Oczywiście, jest też typ myśliwego, któremu wystarczy zrzucenie skóry ze zwierzęcia i już zapomina.
– To tacy killerzy. Cieszy ich tylko posiadanie broni i szpan w towarzystwie – profesor uważa, że w każdej profesji znajdą się takie przypadki. – Killerzy wykupują odstrzały w innych kołach na terenie Polski, a nawet całego świata. Kiedy widzą ogłoszenie, że na Alasce sprzedają odstrzały na grizzli, to płacą i od razu tam jadą. A przecież nie mają w tym żadnego wysiłku.
– Idziesz jak do burdelu – powiedział koledze, który chwalił się, że będzie miał taki odstrzał.
Killerzy to na ogół najmłodsi myśliwi. Pełno w nich jeszcze jadu. Potem się uspokajają.
Profesor wyciąga teraz z szafy album wydany na 50-lecie koła „Knieja”. Pokazuje zdjęcia myśliwych. Jest tam operator filmowy, ksiądz, robotnik, biznesmen. Księdza wyrzucono później za kłusownictwo.
– Prawdziwy myśliwy wie, że najprzyjemniejsze w strzale jest powstrzymanie się od niego – podkreśla profesor.
Mówi, że takie sytuacje najlepiej się pamięta. – Teraz spotykam takiego starego odyńca – mówi. – Dziadek, już nie kryje loch. Robi ogromne szkody na polach. Duży cwaniak. Niedawno go zobaczyłem. Coś rył, czegoś szukał. Już go brałem w lunetę, mierzyłem w ucho, widziałem oko… i nie strzeliłem.
Pytam, czy ma to związek z poczuciem władzy nad życiem i śmiercią. Milczy, jakby niedosłyszał. Zaraz potem opowiada, jak po strzale idzie zawsze spokojnie. I to nie tylko po to, żeby upewnić się, czy ofiara naprawdę jest martwa. Tu chodzi o szacunek.
– Kiedy już strzelę, nigdy nie podchodzę z triumfem, tylko z jakąś więzią do zwierzęcia – mówi.
Jeśli w polowaniu towarzyszy mu inny myśliwy, to tamten przygotowuje złom. Inaczej mówiąc, zbiera z miejsca postrzału gałązki, które wkłada się potem do pyska zwierzęcia.
– Symboliczny ostatni posiłek – objaśnia.
Dla profesora myślistwo jest kwestią instynktu. Leży w naturze każdego człowieka w mniejszym lub większym stopniu. Z wiekiem przemija witalność i seksualność, ale nie to. Instynkt zbierania i pozyskania jest w nas już od czasów paleolitu.
– Przyjedzie pani we wrześniu na rykowisko i posłucha. – Można się wtedy z nimi podrażnić. Sprowadzić sobie jakiegoś byka – opowiada przejęty jak o pierwszej miłości.
Chcąc, żeby byk do nas podszedł, zawsze trzeba naśladować trochę słabszego. Kiedy już rzuci się do ataku, potrzebna jest dobra ambona, z której można na niego patrzeć.
Profesor podnosi filiżankę po wypitej kawie. Przykłada ją do ust, naśladując jęki byka.
– Uaaaaaaaa! Uaaaaaaaaa!…

Kiedy śnię o kozłach

Adolf umówił się jeszcze ze mną na nocne polowanie z ambony. Może będzie łatwiej coś ustrzelić. Nie obiecuje. Tego nigdy się nie wie.
Drewniane szczeble skrzypią, kiedy wchodzimy na górę. W środku niewiele miejsca. Nazywa się to polowaniem na czatach. Czeka się tak już do świtu. W takim wypadku trzeba się wspomóc płynem. Myśliwy zdradza, że czasem po prostu zasypia.
– Najlepiej, kiedy śnię o kozłach. Otwieram oczy, a one tam są naprawdę.
Zielona polana przed amboną, ukryta w środku lasu, aż się prosi, by w tym malowniczym tle pojawiły się zwierzęta. Tutaj, na górze, myśliwy jest zabezpieczony przed ich wzrokiem i węchem. Gra robi się nierówna.
– Nie za dużo tu w pobliżu tych ambon? – pytam. Chodząc po okolicy, naliczyłam ich ponad 30.
– Nie wiem – odpowiada niechętnie. – Jest gospodarka planowa i są odstrzały selekcyjne i redukcyjne. Redukcja to taki odstrzał, kiedy trzeba zmniejszyć pojemność w łowisku. Wyregulować liczbę samców do samic.
Mówi powoli i cicho. Podnosi lornetkę. – Zaraz powinny wyjść dziki – mruczy do siebie.
Wszędzie cisza i spokój. Można by tak siedzieć. Jedynie lufa wzbudza niepokój. Leży tak, że jej koniec wysuwa się lekko z okienka ambony.
– Selekcyjne z kolei – recytuje, jakby za nim stał włączony magnetofon – to odstrzał jednostek niepożądanych z punktu widzenia hodowli.
Dziki nie wyszły. Ale jest lis. Myśliwy daje znaki, żebym się nie ruszała. Lis przechadza się, nie mając pojęcia, że jest obserwowany. Potem znika w wysokiej trawie.
– Gdyby nie pani, tobym go odstrzelił.
Lisa patroszy się najgorzej. Trzeba go szybko obielić, to znaczy obedrzeć ze skóry. W ogóle każdemu zwierzęciu zaraz po strzale trzeba wyciągnąć z jamy brzusznej bebechy. Mięso nie może się zepsuć. Dlatego każdy myśliwy zawsze ma przy sobie nóż.
– O, taki – pokazuje Adolf.
Ciemno. Na polanie teatr cieni. Z lasu słychać dźwięki zwierząt. To może być równie dobrze wyobraźnia wyostrzona siedzeniem w bezruchu. Podobno nocą najchętniej wychodzą na żer dziki. Wtedy czują się najbezpieczniej.
Siedzimy tak kilka godzin. Myśliwy pochrapuje. Co jakiś czas się budzi. Bierze lornetkę. Nie wiem, co tam widzi. Jest jeszcze ciemno. Ciągle ma przy sobie pozwolenie na odstrzał dzika, kozła lub byka. Ptaki zaczynają śpiewać. Myśliwy otwiera oczy. Budzi się na dobre.
Jest. Lis wrócił. Lis to podobno pasożyt. Nie trzeba mieć na niego nawet pozwolenia. Myśliwy patrzy teraz na mnie.
– Strzelać?

 

Wydanie: 2008, 48/2008

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy