Lalkarz

Lalkarz

Przedstawienia teatru lalkowego są terapią dla zbuntowanych wychowanków pogotowia opiekuńczego i samotnych starszych pań

Dialogi nie były skomplikowane: – Znowu wróciłeś pijany! Wynoś się! – Nie wyjdę, ty szmato! Padały i gorsze teksty. Za parawanem wyżyli się. Wyżalili. Wylamentowali. I potem był spokój.
Na zajęcia do pracowni Jana Płonki, instruktora amatorskiego teatru lalkowego w Pogotowiu Opiekuńczym w Opolu, przychodziły dzieci m.in. alkoholików. Od czasu do czasu, kiedy nie przygotowywali żadnego przedstawienia, pozwalał im na improwizację. – Kogo miały naśladować, jak nie rodziców? – wspomina Jan Płonka.
Improwizacja lalkami, swobodna, bez uczenia się na pamięć tekstu, miała być zabawą. Nastoletni aktorzy sami sprawili, że była dla nich terapią. – Zwracałem uwagę na wulgaryzmy – tłumaczy Jan Płonka – i tylko tyle. Przyglądałem się temu z boku. Widziałem, że jest im to potrzebne.
I wiedział dokładnie, co dzieje się w domu każdego podopiecznego. Nastolatki, jak małe dzieci, bawiły się w dom. Na scenie za niebieską kurtyną lalki często się biły. – To pomagało wyładować agresję. Na to też pozwalałem. Lalki były mocno sklejone, z kilku warstw. Nie było szans, żeby je rozbić. Najwyżej odprysło trochę farby.

Ożywić marionetkę

Jeśli nawet coś by popsuli, zrobiłby nową. To nie jest takie trudne. Płonka: – Najtrudniejszy jest ruch. Żeby ożywić marionetkę, dopasować ruch do tekstu. To nie jest tak jak w „Pinokiu”: „Ledwie nogi Pinokia utraciły nieco ze swej drewnianej sztywności, a już słychać było ich tupot po ulicy. (…) Pajac skakał jak zając, a jego drewniane nogi tupały tak głośno, jakby przechodziły tamtędy dziesiątki ludzi mających na nogach drewniaki”. Życie to nie bajka.
Od „Pinokia” zaczęła się jego przygoda z lalkami. Kiedy Jan Płonka jako uczeń liceum pedagogicznego w 1952 r., rok przed maturą, po raz pierwszy oglądał sztukę w amatorskim teatrzyku Alojzego Smolki, nie wiedział jeszcze, co zrobić, by lalka ożyła, ale cały mechanizm już wtedy go interesował.
Płonka nie pamięta dokładnie, jak ten Pinokio u Smolki wyglądał, ale na pewno nie był duży. Nie taki, jak dzisiaj jego lalki. Teatrzyk Smolki był zresztą przenośny, składany, nic tam nie mogło być duże. – Cały teatr mieścił się na jednym dużym stole – wspomina. – Kurtyna może miała ze 2 m. Za niedużym parawanem miniscena. Marionetki – bardzo ładnie wykonane. Do tego muzyka. Kolorowe światełka. Magicznie. Zaczarowany świat.
Alojzy Smolka woził swój teatr na przyczepce do roweru. Jeździł po wsiach i czasami przyjeżdżał do Opola. Jan Płonka spotkał się z jego teatrem podczas festiwalu teatrów lalkowych w Opolu. Po obejrzeniu Smolkowego „Pinokia” miał marzenie, żeby nie wędrować, tylko robić taki teatr kukiełkowy w szkole z dziećmi.

Lekcje lalkarstwa

Zanim zaczął pracować w szkole, studiował przez rok polonistykę w Krakowie, a potem trafił do wojska. – Do jednostki do Poznania – precyzuje. – 200 m od koszar była opera, do której uciekałem wieczorem przez dziurę w płocie.
Dziewięć razy obejrzał wtedy „Madame Butterfly”, „Carmen” – kilkanaście razy. I balety: „Pan Twardowski”, „Śpiąca królewna” itd. Po wojsku rok uczył w szkole polskiego, a potem został wychowawcą w Pogotowiu Opiekuńczym w Opolu.
I zaczął jeździć na kurs dla instruktorów amatorskich teatrów lalkowych w Lublinie, organizowany przez Ministerstwo Kultury i Sztuki. Przez trzy lata, od 1967 r., w ciągu jednego wakacyjnego miesiąca uczył się, jak konstruować lalkę, jak układać tekst. Słuchał wykładów z psychologii i socjologii, by dobrze budować postać. 10-15 godzin robił na zajęciach lalki z plasteliny, a na koniec – przedstawienia. Po miesiącu szkolenia przyjeżdżał ze swoimi lalkami z plasteliny do Opola, rozdawał dzieciom teksty i przygotowywali w pogotowiu spektakl. Kiedy nie improwizowali, wystawiali np. „Szewczyka Dratewkę”, „Królewnę Śnieżkę” albo inną bajkę.

Lalki gaszą pożar

Na początku lat 70. Płonka został członkiem zarządu, kierownikiem działu organizacyjnego w Ochotniczej Straży Pożarnej w Czarnowąsach pod Opolem. Również tam założył amatorski teatr lalkowy Iskierka. Napisał bajkę „Królewna strażakiem”. Wystawiano ją nie tylko w remizie. – Z „Królewną” objechaliśmy wszystkie ważniejsze festiwale kukiełkowych teatrów amatorskich – chwali się. – Bajka była o tym, jak to królewna gasiła pożar. Zrobiłem to przedstawienie razem ze strażacką młodzieżą, która na próbach do spektaklu całkiem, całkiem paliła się do pracy.
Po Iskierce była przerwa, bo gdy zachorował, o lalkach nie było mowy. Rak kości, z przerzutami. Choroba zaczęła się trzy lata po skończeniu kursu w Lublinie, w 1973 r. Po drodze był też rozwód z żoną (w czasie choroby), a potem, po rozwodzie, alkoholizm. Zaczął pić jak rodzice dzieciaków z pogotowia. Z przerwami.
W 1980 r. przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Od czasu do czasu dorabiał jako wodzirej. Na jednej z imprez wypił, po dłuższym okresie niepicia, trzy kieliszki alkoholu i wydał z siebie zamiast głosu bełkot. Strach przed piciem był większy niż ciągoty do alkoholu. Z alkoholem pożegnał się wtedy raz na zawsze.
Kiedy stan zdrowia jako tako się ustabilizował, góralska dusza kazała mu uciec z miasta (i od pijących kolegów) i wrócić na wieś. Nie musiało to być miejsce koniecznie z widokiem na góry – jak w małej wiosce pod Żywcem, skąd pochodził – ale już nie na kolejny blok i okna sąsiadów. W końcu trafił na Podlasie do wsi Zahajki, gdzie z mieszkania w popegeerowskim bloku ma panoramę na pola i lasy. Tu w 2006 r. po raz kolejny – jak mówi Płonka – lalki wyskoczyły.
I zaskoczyły całą wieś. Zanim to się stało, w 2004 r. był szok ogrodniczy. Bo Płonka zaczął swoje życie w Zahajkach od „własnego” ogródka. Zamieszkał w bloku, a wysprzątał, wypielił i obsiał maciejkami, liliami, bratkami i stokrotkami osiedlowy skalniak.
Wstydził się, kiedy odwiedzali go znajomi i patrzyli na te śmieci i chwasty na skalniaku, i postanowił coś z tym zrobić. Sąsiedzi podchodzili do pracującego w ogródku Płonki i pytali: Po co to? Dlaczego? Kto za tę robotę płaci? A podczas jego nieobecności niszczyli nowo wyrastające rośliny. Na nic się nie zdały tłumaczenia, że po to, by było ładniej. Przyjemniej. W końcu Płonka (już i tak ochrzczony miejscowym dziwakiem) zaczął odpowiadać, że królowa brytyjska ogłosiła konkurs na najładniejszy skalniak. I da za to wycieczkę dookoła świata. Uwierzyli.

Emocje za kurtyną

Na wycieczkę nie pojechał, ale z czasem całe wycieczki zaczął przyciągać do zahajkowskiej świetlicy na przedstawienia teatru lalkowego. Dlaczego postanowił wrócić do lalek? Z samotności. Z nudów. Poszedł do prezeski Towarzystwa Przyjaciół Zahajek i powiedział: – Jest świetlica, trzeba coś zrobić.
Pani prezes się zgodziła, więc którejś zimy zamiast skalniakiem zajął się robieniem lalek. Układał teksty i na wiosnę miał gotowe przedstawienia. Najpierw dla strażaków, później dla dzieci w szkole, a potem warsztaty lalkarskie dla babć.
Pomysł na warsztaty wyszedł od stowarzyszenia w Zahajkach, które wygrało grant z Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności w konkursie „Seniorzy w akcji”. Przyszło 18 starszych pań. Spotykali się dwa razy w tygodniu. Babcie pod kierownictwem Płonki robiły lalki, a potem siadały przy herbacie i opowiadały o swoim życiu i o Zahajkach. O tym np., że 25 lat temu był w remizie teatr objazdowy i babcie w nim kiedyś grały. Jeździły z przedstawieniem „Moralność pani Dulskiej” i za zarobione na spektaklach pieniądze całą wsią wybudowali w Zahajkach szkołę.
Wiedział, że babcie przyjdą. Młodzi ciągle stąd wyjeżdżają za granicę do pracy albo już tam zostali. On też mieszka w Zahajkach sam, córka z wnukami żyją we Francji. Wie, co to znaczy tak żyć z daleka od rodziny, i wie, czego takim babciom potrzeba.
Na koniec warsztatów razem wystawili przedstawienie. Przyszła prawie cała wieś, około 100 osób. Jak babcie weszły za parawan, też ledwo się zmieściły. Każda miała zrobioną przez siebie lalkę i ułożony przez Płonkę tekst. Musiało pójść dobrze, bo wcześniej z próby na próbę babcie mówiły coraz lepiej: – Otwieraj swe serce, ruszaj swoje kości, przybędzie ci zdrowia, życia i radości.
Sukces każdej zahajkowskiej babci polegał jednak nie tylko na tym. Płonka zobaczył nareszcie uśmiech na ich twarzach. Łzy wzruszenia. Emocje. – Nie wiem, czy to dlatego, że poczuły się potrzebne, czy dlatego, że ktoś pozwolił im zabrać głos – zastanawia się – bo nie każda babcia mi to powiedziała. Najważniejsze, że byliśmy razem i zobaczyłem, a raczej poczułem z nimi za kurtyną, że w tych kobietach coś się przełamało.

Lalki nadają sens

Zahajki są zaangażowane w lalki do dziś. Płonka przygotowuje kolejne przedstawienie, dla dzieci. Robi kukiełki u siebie w domu. W łazience na ścianie widać napis zdradzający marzenie o założeniu w Zahajkach zespołu lalkarskiego z prawdziwego zdarzenia: „Zahajki nie są pępkiem świata, ale kto wie, czy nie będą za trzy lata”.
W pokoju obok salonu Jana Płonki stoi maszyna do szycia, a naprzeciwko, w pracowni, znajduje się wszystko, z czego robi się lalki: styropian, papier, kleje, pilniki, papier ścierny, rzeczy z lubelskiego ciuchlandu, w którym ubiera lalki. Lalek nie widać, wszystkie są w świetlicy szkoły, która w 2004 r. została zamknięta. Dziś odbywają się tu komunie, chrzty, stypy i wesela. I cały czas przedstawienia Płonki.
W Dniu Babci – Jan Płonka zawsze robi wtedy przedstawienia – sadza zahajkowskie babcie.
– Ktoś musi te starsze panie dowartościować – tłumaczy. Przygotowuje więc dla nich co jakiś czas spektakle i przez te lalki, tak jak młodzieży w pogotowiu, daje ujście emocjom.
Swoim też. – Dla mnie od lalki zaczyna się spotkanie z innymi człowiekiem – mówi. – Robię lalkę w domu, wychodzę z nią, robię spektakl z innymi, uczę ich na warsztatach. Jest spotkanie, jest sens.
I sposób na emeryturę. Płonka: – Głupie myśli nie przychodzą do głowy albo depresja. I nie ogląda się głupot w telewizji. To jest mój sposób na samotność, ale nie robię tego tylko dla siebie. Chciałem spotkać się tu, w Zahajkach, z innymi i coś im dać. Podzielić się lalkami.
Z sąsiadami relacje ma już w porządku. Został nawet gospodarzem domu. – Ludzie męczą mnie tylko czasem pytaniami: czemu nie mam baby. Odpowiadam im, że ja już wiem, co to jest kwaśna słodycz. Mam przyjaciółkę. We Włodawie, 50 km stąd. Jeżdżę do niej czasem na rowerze.

Wydanie: 2010, 37/2010

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy