Liczą dni do powrotu

Liczą dni do powrotu

W Brodnicy rodziny żołnierzy, którzy wyjechali na Bliski Wschód, odetchnęły z ulgą

– Modliłem się. Każdego ranka i wieczora, a czasem, gdy sen zrywało, nawet w środku nocy – wyznaje ksiądz mjr Bolesław Lichnerowicz, kapelan 4. Brodnickiego Pułku Chemicznego. – I niedzielne nabożeństwa odprawiałem w intencji bezpiecznego powrotu żołnierzy. Bo co innego mogłem robić? No i stało się tak, że lepiej być nie mogło – wojna właściwie skończona, a nasi chłopcy cali i zdrowi. W dodatku ciągle z dala od Iraku, gdzieś tam w Jordanii. A i tu, na miejscu, nic przykrego się nie zdarzyło. Bo baliśmy się – ja, psychologowie i dowództwo pułku – żeby rodzinom chłopaków wysłanych nad Zatokę ktoś nie robił przykrości. Wiadomo przecież, że większość społeczeństwa tej wojny nie akceptuje. Nie, żebyśmy coś do brodniczan mieli – tutejsi zapatrzeni są w nasze wojsko, tak że złego słowa nie powiedzą. Ale słuchy chodziły, że mieli tu przyjechać pacyfiści z Torunia i innych miast. W dniu pożegnania żołnierzy, gdy był u nas prezydent Kwaśniewski, chcieli zablokować bramę koszar. Na szczęście i wtedy, i później, z Bożą pomocą, nie dojechali…

Sensacji już nie ma

Gdy 19 marca do Brodnicy zjechali dziennikarze, w mieście panowała atmosfera szczególnego napięcia. Wyczuć ją można było w tłumie zebranych pod koszarami ludzi, na rynku, w barach i redakcji lokalnego dziennika. Wówczas tematem numer jeden był wyjazd brodnickich żołnierzy na, jak mówiono, wojnę z Irakiem – wtedy już nieuniknioną, choć jeszcze niezaczętą. Pesymiści snuli wizje rzędów plastikowych worków, wypełnionych ciałami brodnickich chemików. Zaś najbardziej bojaźliwi nie kryli lęku przed, ich zdaniem, nieuchronną zemstą Saddama; miastu, które odważyło się wysłać przeciw niemu żołnierzy, iracki dyktator miał sprawić prawdziwą chemiczną hekatombę…
Ponad trzy tygodnie później, w sobotnie popołudnie, nie ma śladu po niedawnych grobowych nastrojach. Zbierającej się na rynku rozbawionej młodzieży towarzyszy rechot grupy pijaczków pociągających wino w bramie jednej z kamienic. Nieco dalej starsi panowie na parkowych ławkach żarliwie dyskutują o zbliżającym się referendum. Przy bramie wjazdowej do koszar 4. pułku wartownik opiera się leniwie o szlaban. – Weekend, większość żołnierzy ma wolne, więc w jednostce spokój – mówi mjr Adam Kaczmarek, oficer prasowy pułku. – Zresztą od jakiegoś czasu i na co dzień żadnych sensacji nie ma. Kończy się wojna, nikogo już nie wyślemy, to i skończyło się pogotowie.
Ks. Lichnerowicz także obserwuje rozluźnienie nastrojów wśród brodniczan – od kilku dni na msze w jego kościele przychodzi mniej osób. A jeszcze niedawno palca nie można było wetknąć. Zwłaszcza po tym, gdy w świat poszła informacja o czerwonej linii wokół Bagdadu, po przekroczeniu której na wojska sprzymierzonych miał się posypać grad pocisków chemicznych. – Serce mocniej zabiło – wspomina ks. Lichnerowicz. – Większość wysłanych nad Zatokę chłopców znam osobiście. To nie tylko moi podwładni, ale również parafianie. Nagle stanęły mi przed oczami ich twarze. Wiadomo przecież, że gdyby doszło do takiej tragedii, nasi chemicy ruszyliby do akcji. A w jej trakcie, cóż – sam na ćwiczeniach poligonowych wielokrotnie zakładałem kombinezon ochronny. Wiem, że po półgodzinie człowiek z gorączki niemal puchnie w środku. I myśli tylko o tym, by jak najszybciej zrzucić to draństwo z siebie. A wówczas bardzo łatwo ulec pokusie i wystawić się na działanie niewidzialnej śmierci. Gdy uświadomiłem sobie to wszystko, poczułem strach. Tłum w kościele przekonał mnie, że nie jestem w tym lęku osamotniony.
Kapłan popada w zadumę. – Na szczęście nic się nie stało, a nieco później zobaczyliśmy w telewizji upadek Bagdadu – dodaje po chwili, nie kryjąc zadowolenia. To wtedy dla brodniczan wojna stała się problemem drugorzędnym. Choć nie dla rodzin żołnierzy, które nadal niepokoją się o losy najbliższych. I tęsknią…

Seanse prywatności

By się o tym przekonać, wystarczy w sobotni wieczór pojawić się przed wejściem do jednostki. Odświętnie ubrane młode kobiety, niektóre z równie wystrojonymi dziećmi, oraz kilka starszych wiekiem małżeństw – stoją przed wartownią wyraźnie zniecierpliwieni. Dorośli nerwowo palą papierosy. Gdy pojawia się wojskowy, niemal biegiem ruszają jego śladem i znikają w głębi koszar. – W każdą sobotę i niedzielę na terenie pułku odbywają się seanse łącznościowe – tłumaczy mjr Adam Kaczmarek. – Od 10 do 15 minut rozmowy za pośrednictwem łączy satelitarnych dla każdej rodziny żołnierza. Tych, którzy mieszkają pod Brodnicą, sami dowozimy do koszar. Ludzie tęsknią do siebie – kobiety i dzieci popłakują nocami, za dnia są jakby nieobecne. Lecz gdy zbliża się koniec tygodnia, walą do nas z całą energią.
Pytam, czy jest możliwość wejścia do pomieszczeń, gdzie rodziny oczekują na telefony żołnierzy. – Nie ma mowy! – znika uprzejmość mjr. Kaczmarka. – Mamy już dość dziennikarzy. To prywatne rozmowy, od których obcym wara! – zapieka się oficer, lecz po chwili, już spokojniej, dodaje: – Wkrótce zresztą będą one jeszcze bardziej prywatne. Teraz musimy zapraszać rodziny do jednostki, lecz właśnie montujemy centralę, dzięki której żołnierze z Jordanii będą mogli telefonować wprost do domów.
Wbrew zapewnieniom wojskowych nie wszystkie rodziny wysłanych nad Zatokę żołnierzy unikają dziennikarzy. Jan i Adela Bytnerowie z podbrodnickiego Brzozia Lubawskiego serdecznym gestem zapraszają do domu. Plutonowy Waldemar Bytner, żołnierz służby nadterminowej z ośmioletnim stażem w wojsku, poleciał na Bliski Wschód jako kierowca karetki. Pięć dni przed wyjazdem urodził mu się syn, Tomasz. – Pierwsze dziecko – Adela Bytner nie kryje dumy z syna i wnuka. – Waldek, gdy go zobaczył, był taki radosny – kobieta uśmiecha się do wspomnień. Lecz za moment twarz jej tężeje. – Dwa dni później wiedział już, że jedzie. Poznać było, że po narodzinach Tomka nie pasowała mu ta wyprawa. Nie to, żeby się bał – od dziecka lubił ryzyko. Gdy usłyszał strażackie syreny, pierwszy leciał w miejsce pożaru. I nieraz w ogień właził, by ratować ludzi i ich dobytek. Co innego go męczyło – to, że przy dorastaniu dziecka nie będzie. Wahał się, wahał, lecz – jak przyznał – zwyciężył rozsądek. Bo mógł odmówić i zostać, ale wtedy, kto wie, może i robotę by stracił. Więc pojechał…

Strach i tęsknota

– Panie, od tego patrzenia w telewizor to już oczy bolą – włącza się do rozmowy Jan Bytner. – Wiadomości od rana do nocy oglądaliśmy, a i teraz sporo czasu na to poświęcamy. Raz nawet syna zobaczyliśmy – w Powidzu, na lotnisku, jak żegnał odlatujących samolotem kolegów. Ucieszyliśmy się wtedy, że jeszcze w Polsce został. Ale ile tej naszej radości, gdy chłopak następnym transportem poleciał. Czy kontaktował się z nami? Przed wyjazdem chciał kupić komórkę, ale nie zdążył. Więc tylko dwa razy dzwonił. Ale co to za rozmowa – my mu niczego złego nie mówimy, żeby się nie martwił, a i on pewnie ten sam chwyt wobec nas stosuje. Ot, wszystko dobrze, cieszymy się wnukiem i czekamy. Na to on, że u nich 40 stopni, że jedzenie dobre, a Amerykanie to fajni koledzy. A zresztą, nawet gdyby człowiek chciał szczerze porozmawiać, to i tak się nie da. W pułku mówili nam, że rozmowy są podsłuchiwane przez Amerykanów, jednak kto wiedział, że takie przez to trzaski będą? Ledwo słychać. No i to, że łączność przez satelitę idzie, wcale rozmowie nie sprzyja. Jest tak, jak czasem w dzienniku widać – prezenterka w studiu mówi, a korespondent jej pytanie dopiero po chwili słyszy. Sygnał ponoć kilka sekund leci. I niby razem nie mówimy, a głosy się nam nakładają. Bałagan się z tego robi, nic więcej – Bytner z rezygnacją macha ręką.
– Boję się – przyznaje Adela Bytner. – Cały czas, choć może teraz ten strach trochę mniejszy. Wojna niby się kończy, ale spokoju w tym Iraku jak nie było, tak nie ma. Ludzie grabią, niszczą. Kto wie, czy z tego chaosu jeszcze gorsze zło nie wyniknie. Samobójcy, co samochodami pod posterunki podjeżdżają, zabijają przecież siebie i żołnierzy. Cały czas się słyszy, że Amerykanie za mało wojska mają, by upilnować ten kraj. Niech wezmą naszych z Jordanii, niech Waldka na jakim posterunku postawią. I niech na to wszystko zjawi się jakiś szaleniec… Zresztą nie tylko o to się boję. Przed wojną tyle się mówiło o broni chemicznej Husajna. Gdzie to świństwo się teraz podziało? Nie zaznam spokoju, do czasu gdy Waldek do Polski nie wróci. Póki nie stanie przede mną, nie uściśnie i nie powie, że to już naprawdę koniec.

Wydanie: 18/2003, 2003

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy