Łowca naukowych kanciarzy

Łowca naukowych kanciarzy

Dr Marek Wroński: W ostatnich kilku latach zgromadziłem kilkanaście udowodnionych przypadków plagiatu prac doktorskich

Z dr. Markiem Wrońskim rozmawia Bronisław Tumiłowicz

– Dlaczego nieuczciwość w nauce stała się pańską pasją i powodem swoistej specjalizacji?
– Jestem doktorem nauk medycznych. Przez 16 lat pracowałem w kilku dużych medycznych instytucjach naukowych w Stanach Zjednoczonych i zaobserwowałem, że tam wszelkie udowodnione przypadki nieuczciwości, np. plagiaty, fałszerstwa i fabrykowanie danych, oraz inne oszustwa naukowe są bezwarunkowo tępione. Tymczasem w Polsce (rzadziej w Europie!) często takie sprawy zamiata się pod dywan. Kiedy prześledziłem kilkanaście historii nieuczciwych naukowców, sprawy te ogromnie mnie wciągnęły, bo kanciarstwo i hucpa, zresztą nie tylko w nauce, jest w sumie fascynujące. Po powrocie do Polski byłem już przekonany o słuszności misji walki z tą patologią. Od siedmiu lat współpracuję z miesięcznikiem „Forum Akademickie”, gdzie prowadzę rubrykę pt. „Archiwum nieuczciwości naukowej”. Ukazało się w niej już 60 odcinków opisujących przykłady nierzetelności zarówno w kraju, jak i za granicą.

– Ile przypadków zawiera pańskie archiwum naukowych przekrętów?
– Z biegiem czasu archiwum obejmujące przykłady wszelakiej nierzetelności urosło do pokaźnych rozmiarów i zawiera dziś ok. 8-9 tys. spraw
i artykułów, z tego kilkaset to przypadki fałszerstw i kantów dokonanych przez polskich naukowców. Archiwum nieustannie się rozrasta, bo niemal w każdym tygodniu otrzymuję sygnał o jakimś nowym przypadku. Wiele spraw pochodzi ze światowej prasy, którą dokładnie i stale monitoruję. Oczywiście udokumentowanie wymaga sporej pracy, niekiedy dziesiątków rozmów przeprowadzonych na uczelniach, dotarcia i zapoznania się z różnymi ekspertyzami i raportami. W sumie jest to zajęcie, które można porównać z pracą dziennikarza śledczego.

– Czy bada pan również przypadki historyczne? Z jakiego okresu pochodzą najstarsze oszustwa w pańskim archiwum?
– Zarówno dawniejsze, jak i najbardziej współczesne sprawy mogą być fascynujące, choć im dalej cofamy się w przeszłość, tym trudniej zgromadzić wystarczające dowody nieuczciwości. Do najstarszych polskich w moim archiwum należy plagiat dokonany w 1947 r. przez tzw. zastępcę profesora prawa na uniwersytecie w Toruniu, mgr. Witolda Reissa, czy też sprawa związana z autorstwem podręcznika z położnictwa
prof. Stanisława Krzysztoporskiego wydanego na początku lat 50. we Wrocławiu oraz z tego samego okresu – sprawa plagiatu źródeł dokonana przez znanego wrocławskiego historyka, prof. Karola Maleczyńskiego. Z 1948 r. pochodzi plagiat Leona Grosfelda, późniejszego profesora i zastępcy dyrektora Instytutu Historii PAN, który wyszedł na jaw w 1956 r. Niektóre afery przypominają wielowątkowe scenariusze sensacyjne. Niejeden z udokumentowanych przypadków naukowej nieuczciwości z mojego archiwum zasługuje na publikację książkową, którą zresztą przygotowuję.

– Jak się zorientowałem, pod hasłem „naukowa nierzetelność” nie mieszczą się wyłącznie plagiaty.
– Oczywiście chodzi nie tylko o plagiaty, ale o wszelką nieuczciwość, różne typy fałszerstw, oszustw, fabrykowania dorobku czy choćby wyników badań. Cechą, która łączy te wszystkie rodzaje nieuczciwości, jest chęć ukrycia takiego postępowania przed światem, i tutaj dochodzi często do konfliktów. Ponieważ w miesięczniku „Forum Akademickie” próbuję oświetlić sprawy, których się programowo nie rusza, spotykam się jako dziennikarz z wieloma barierami i utrudnieniami w dostępie do materiałów. Jednak dzięki Ustawie o dostępie do informacji publicznej bariery instytucjonalne mogą być kruszone przez decyzje wojewódzkich sądów administracyjnych, do których w paru przypadkach już się odwołałem. Muszę przyznać, iż aczkolwiek profesorowie niechętnie zabierają głos publicznie w takich sprawach, to nierzadko środowiska, w których działa taki naukowiec oszust, odczuwają w wyniku moich publikacji swoiste zadowolenie, „że kolega się w końcu publicznie wykoleił”.

– Czy każdemu wykrytemu przypadkowi nieuczciwości w nauce poświęca pan tyle samo uwagi?
– Niestety, sam nie jestem już w stanie efektywnie nad tym wszystkim pracować. Wiele czasu i wysiłku wymaga choćby sama korespondencja z rektorami uczelni i dziekanami wydziałów, na których doszło do przypadku takiej nieuczciwości. Widać wyraźnie, że w Polsce brakuje biura ds. rzetelności naukowej przy Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Takie placówki istnieją już w wielu krajach. Przy jako tako zadowalających przepisach dyscyplinarnych, brakuje obecnie organu, który by nadzorował, czasami inicjował postępowania, jak również pomagał ministrowi dyscyplinować uczelnie, które nie przestrzegają prawa w odniesieniu do nierzetelności naukowej. Praktycznie mówiąc, sprawy dyscyplinarne wymknęły się zarówno spod kontroli urzędowej, jak i społecznej, bo uczelnie bezpodstawnie „utajniają” takie sprawy.

– Na szczeblu krajowym rzecznika rzetelności nie ma, ale na szczeblu uczelnianym już jest.
– Tak. Od stycznia 2008 r. rektor Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, prof. Leszek Pączek, powołał mnie na stanowisko pierwszego w Polsce i pierwszego w Europie Środkowo-Wschodniej rzecznika rzetelności naukowej. Jest to duży krok naprzód w walce z nieuczciwością i mam nadzieję, że w ciągu następnych kilku lat flagowe polskie uczelnie pójdą za tym przykładem. Zresztą trzeba zobaczyć, jak się to sprawdzi…

– I co pan teraz robi?
– Moim zadaniem jest zorganizowanie aktywnej prewencji przeciwko łamaniu etyki naukowej, która u młodych asystentów może się brać z prostej niewiedzy. Zacząłem wygłaszać wykłady dla pracowników poszczególnych katedr i klinik WUM na temat nieuczciwości w pracy naukowej. Pokazuję na przykładach z całego świata, jak nieszczęśliwie zakończyły się próby kantowania i nierzetelności w pracy naukowej i klinicznej. Nierzetelność w naukach medycznych, poza oczywistą kompromitacją w środowisku naukowym, jest przede wszystkim groźna dla pacjentów, którzy szukają pomocy terapeutycznej. Zafałszowane lub niekiedy nawet zupełnie sfabrykowane dane na temat skuteczności jakiejś metody leczenia czy środka farmaceutycznego stają się przyczyną powielania na całym świecie nieskutecznej, a kosztownej metody leczniczej. Trzeba czasu i sporego wysiłku o charakterze śledczym, aby udowodnić, że nieskuteczna lub szkodliwa metoda leczenia opierała się na sfałszowanych podstawach naukowych, np. na błędnej tezie obudowanej całkowicie nieraz fikcyjnymi wynikami badań laboratoryjnych lub klinicznych czy też kompletnym wymyśleniu dużej grupy nieistniejących pacjentów. Wymaga determinacji, by zebrać przekonujące dowody i obalić jakiś autorytet naukowy o niezachwianej, wydawałoby się, pozycji. Takie przypadki już jednak odnotowała światowa medycyna. Moje wykłady są więc w sporej mierze działaniem prewencyjnym. Na licznych przykładach dowodzę, że do wykrycia oszustwa prędzej czy później jednak dochodzi. Czasami nawet po 20 latach świetnie rozwijającej się kariery można stracić prestiż, pracę, stanowisko, tytuł profesorski, bo w młodości nieopatrznie dokonało się plagiatu, który obecnie wyszedł na łamach prasy.

– Jak można wykryć, że naukowiec dokonał fałszerstwa np. na etapie badań laboratoryjnych?
– Przecież po każdej naukowo opracowanej metodzie pozostaje jakaś dokumentacja. Laboratorium zamawia odczynniki, płaci za dostarczony materiał badawczy, np. zwierzęta doświadczalne. W jednym ze znanych mi przypadków do wykrycia kantu doszło z powodu szczurów. Kilkadziesiąt zwierząt poddano jakoby skomplikowanej doświadczalnej terapii i oficjalnie podane wyniki świadczyły, iż była ona skuteczna, tzn. po wielu miesiącach szczury żyły nadal. Tymczasem dokumenty zwierzętarni na tzw. szpital dla szczurów wykazały, że liczba zwierząt poddanych eksperymentom była 10-krotnie niższa. Sfałszowano tym samym wyniki, co unieważniło badania i opublikowane prace.

– Przeprowadzenie tak żmudnych i skomplikowanych badań dokumentacji musi być pracochłonne, wymaga też doskonałego przygotowania fachowego, choćby znajomości metod badawczych w konkretnych dziedzinach nauki. Śledztwa powinny być więc przeprowadzane przez uczelniane komisje lub niezależnych ekspertów.
– Z pewnością tak jest, dlatego większość nierzetelnych prac badawczych jest wyłapywana dopiero po publikacji, kiedy wyników nie daje się powtórzyć. Znacznie rzadziej zdarza się to na wczesnym etapie pisania pracy. W Polsce ciągle działa fałszywie rozumiana solidarność. Środowisko naukowe, zresztą nie tylko na uczelniach medycznych, samo nie daje sobie rady z oczyszczeniem się z osób nierzetelnych. Powiązania zawodowo-towarzyskie nie pozwalają na zdecydowane kroki, dlatego przyjęło się załatwianie sprawy przez zamiatanie pod dywan. Widać to na uczelniach, gdzie profesorowie najczęściej odwracają głowy od znanych im kantów naukowych, a władze przy karaniu kierują się łagodnością i wyrozumiałością. W ostatnich kilku latach zgromadziłem już kilkanaście udowodnionych poważnych przypadków nierzetelności – głównie splagiatowanych prac doktorskich. Część wykryto przed obroną, część zaś niestety już po. Także ostatnio z powodu popełnienia plagiatu wznowiono trzy postępowania w przewodach habilitacyjnych. W Kancelarii Prezydenta RP od prawie roku leży prawomocna decyzja Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów Naukowych z wnioskiem o odebranie tytułu profesorskiego znanemu filozofowi, Maciejowi Potępie z Warszawy, który dokonał plagiatu w swojej książce profesorskiej.

– Przekonuje pan młodych medyków i farmaceutów, że uczciwość i rzetelność jest warunkiem pomyślnego rozwoju kariery naukowej, a przecież fałszerstwa i plagiaty nie są chyba wyłączną specjalnością tej dziedziny wiedzy?
– Oczywiście, że nierzetelność zdarza się wszędzie, we wszystkich dziedzinach życia publicznego, nauki, biznesu, polityki i dotyka wszystkie kraje. Trzy lata temu w Europie głośna była sprawa irlandzkiego ministra nauki, Barry’ego McSweeneya, który legitymował się kupionym w amerykańskiej „fabryce dyplomów” (Western Pacific University) doktoratem. Dwa lata temu wykazano, że doktorat z ekonomii prezydenta Putina zawiera znaczną część tekstu przetłumaczoną z książki amerykańskich ekonomistów. Z kolei w 2002 r. Sandra Baldwin – pierwsza kobieta wybrana na stanowisko przewodniczącego Amerykańskiego Komitetu Olimpijskiego, musiała zrezygnować, kiedy okazało się, że skłamała w życiorysie, pisząc, iż ma doktorat. Z powodu dokonania plagiatu podało się do dymisji paru ministrów edukacji w różnych krajach i nawet kiedyś upadł rząd z powodu plagiatu premiera egzotycznego państwa. Trzeba więc wspomnieć o sfałszowanych życiorysach naukowców czy ludzi odpowiadających za jakąś dziedzinę, gdzie wymagane są określone kwalifikacje. Plagiaty zdarzają się dosłownie wszędzie: w matematyce, fizyce, chemii, geografii, historii, pedagogice, prawie, w naukach społecznych – pamiętamy np. „zapożyczoną” pracę magisterską byłego posła Andrzeja Anusza. Ostatnio nawet duchowni nie gardzą plagiatami w naukach teologicznych. Fałszerstwa w nauce mogą przynosić także fatalne skutki społeczne. Taką grupę stanowią nieuczciwe kariery naukowe w dziedzinie techniki. Dochodzi do tego zwłaszcza wtedy, gdy naukowiec odrywa się od praktyki, nie dysponuje koniecznym doświadczeniem zawodowym, a jest tylko zagłębiony w teorii znanej mu z podręczników. Tymczasem jego ekspertyzy, opracowania czy metody mogą spowodować np. zawalenie się budynku, mostu itd.

– Tego typu katastrofy wynikają najczęściej z błędów niezamierzonych, z niedbalstwa, wad materiałowych i czysto losowych przypadków.
– Być może jednak gdyby wyeliminować oszustwa i celową nieuczciwość, można by przynajmniej zmniejszyć liczbę takich zdarzeń. Walka z plagiatami, które w zasadzie nie stwarzają większych zagrożeń, to także jednocześnie promowanie rzeczywistej samodzielności i aktywności w myśleniu, co w sumie służy podwyższeniu jakości pracy naukowej, przeciwdziała promocji lenistwa umysłowego i niedbalstwa. Skutki takiej działalności są więc ze wszech miar pozytywne.

Jeśli PT Czytelnicy znają jakieś stare lub nowe przypadki nierzetelności naukowej – dr Wroński prosi o kontakt – nawet anonimowy. Adres e-mailowy: Marekwro@gmail.com.

_______________________________

Dr med. Marek Wroński jest lekarzem. Był pracownikiem naukowym w kilku amerykańskich centrach medycznych. Jest autorem i współautorem kilkudziesięciu prac naukowych z dziedziny neuroanestezjologii i leczenia guzów mózgu, opublikowanych w czołowych amerykańskich czasopismach medycznych. Od 1997 r. zajmuje się także wszelkimi przejawami patologii i nieuczciwości w nauce. Zgromadził pokaźne archiwum „kantów naukowych” z całego świata. Od siedmiu lat jest korespondentem miesięcznika „Forum Akademickie”, a od roku pracuje jako rzecznik rzetelności naukowej na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Ze względu na własne bezpieczeństwo nie zgodził się na zamieszczenie swojej fotografii.

_______________________________

Pechowa mechanika

Jedną z ostatnich spraw opisanych przez dr. Wrońskiego w kwietniowym numerze „Forum Akademickiego” jest skrypt „Mechanika analityczna” dr inż. Elżbiety Jarzębowskiej z Instytutu Techniki Lotniczej i Mechaniki Stosowanej Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej.
Oto w połowie marca 2004 r. prof. Krzysztof Arczewski, dyrektor Instytutu Techniki Lotniczej i Mechaniki Stosowanej Wydziału MEiL PW, złożył pismo-skargę do ówczesnego prorektora ds. nauki, prof. Piotra Wolańskiego. W piśmie tym poinformował, że publikacja dr Jarzębowskiej ma „liczne błędy i kuriozalne sformułowania” i „jest kompilacją na granicy plagiatu przynajmniej 10 podręczników i monografii”. Prof. Arczewski argumentował, że książka liczy 215 stron tekstu – reszta to spis treści, przedmowa i bibliografia. Ze 139 stron czterech pierwszych rozdziałów tylko w przypadku 15 stron nie udało się ustalić źródła pochodzenia. Pozostałe 124 strony, czyli ok. 90% tekstu, to przepisywane słowo w słowo lub tłumaczone z ewentualnym retuszem fragmenty podręczników i monografii wydanych po polsku lub angielsku.
List dotarł na biurko prorektora Wolańskiego i… zapadła głęboka cisza.
Niecały miesiąc później na ręce dziekana Krzysztofa Kędziora wpłynęło pismo od dr Jarzębowskiej, w którym opisała, jak to prof. Arczewski oraz kierownik Zakładu Mechaniki, dr hab. Ryszard Maroński, mobbingują ją i dyskryminują, utrudniając wykonywanie obowiązków zawodowych i sfinalizowanie pracy habilitacyjnej oraz blokują dostęp do konferencji naukowych.
Specjalnie powołana pięcioosobowa komisja wydziałowa nie potwierdziła tych zarzutów. Wręcz przeciwnie, stwierdziła, że dr Jarzębowska pobiera jedno z najwyższych uposażeń spośród adiunktów, otrzymała półtoraroczny „urlop habilitacyjny”, który spędziła w USA, a koszty podróży zostały pokryte przez uczelnię. Wielokrotnie korzystała też z finansowania jej uczestnictwa w konferencjach naukowych, obecnie zaś otrzymuje stypendium habilitacyjne.
A co z feralnym skryptem pani adiunkt? Postępowanie dyscyplinarne wobec dr Jarzębowskiej po miesiącu zostało umorzone, zdaniem bowiem rzecznika dr. praw Wojciecha Noska, „odkrycia, idee, procedury, metody i zasady oraz koncepcje matematyczne” nie są objęte ochroną prawa, więc nie można stawiać autorce skryptu zarzutu, iż relacjonowała idee czy metody różnych autorów. Ponieważ zamieściła w skrypcie spis dzieł, niczego nie podawała za swoje. Dlatego stan faktyczny nie wskazuje na naruszenie praw innych autorów.
Wywód rzecznika opierał się na wyjaśnieniach wyłącznie obwinionej, prof. Arczewski nie został przesłuchany ani nawet powiadomiony o wszczęciu czy umorzeniu postępowania wyjaśniającego, co jest prawnym obowiązkiem uczelni.

 

Wydanie: 2008, 22/2008

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy