Macie fantastyczną młodzież

Macie fantastyczną młodzież

Kiedy społeczeństwo jest słabe, pisarz staje się jego rzecznikiem. Wtedy jest Kimś

Rozmowa z Carlosem Fuentesem

– Czy współczesna Polska jest taka, jaką zachował pan we wspomnieniach z podróży po naszym kraju w 1963 roku?
– Ależ skądże. To inny kraj, szybko się modernizujący, demokratyczny, a przede wszystkim inni ludzie: weseli, otwarci, życzliwi. Mile zaskoczył mnie zwłaszcza entuzjazm młodzieży, która żywo uczestniczyła w spotkaniach ze mną. Czytelnicy, którzy stali w kolejkach po mój autograf (na międzynarodowych targach książki – przyp. red.), zagadywali mnie w różnych językach, po hiszpańsku, po angielsku, po francusku, po niemiecku. Zdarzało się, że prosili, abym wyjaśnił jakiś cytat z którejś mojej powieści – a ja go nie pamiętałem! To dziwne wrażenie, kiedy ktoś lepiej pamięta, co pisarz napisał, niż on sam.
– Wiedział pan, że jest tak poczytnym pisarzem w Polsce?
– Kiedy moi agenci i wydawcy zapraszają mnie do jakiegoś kraju, zawsze mówią: „Pana tu czytają, uwielbiają, oczekują”. Pewnie wszystkim „swoim” autorom tak mówią. Nie znaczy to, że im wierzę! Jednak zainteresowanie polskich czytelników moją twórczością mile mnie zaskoczyło. Te tłumy ludzi: młodych, starszych, z dziećmi. Widziała pani kolejkę oczekujących na wejście na targi książki? Mierzyła kilkadziesiąt metrów, od rana do wieczora! Tu się wręcz czuje głód książki.
– Mówiąc o panu, podkreśla się, że jest pan od wielu lat jednym z kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. Lubi pan takie zapowiedzi?
– (śmiech) Z tych „jednych z kandydatów” można by utworzyć sporą kompanię! Nie mogę powiedzieć, że myśl o Noblu budzi we mnie wstręt, ale też nie jest to marzenie mojego życia. Nobel tak bardzo nie zmienia sytuacji pisarza, jak to się wielu ludziom wydaje. Jest wielu noblistów, których prawie nikt nie czyta, a nawet mało kto zna ich nazwiska. Złemu pisarzowi nie pomoże żadna nagroda. Wydaje mi się, że Nobel przynosi więcej pożytku, tj. zainteresowania, krajowi laureata niż jemu samemu. Jemu przynosi wiele kłopotów – staje się osobą publiczną, musi „bywać”, stale być na świeczniku i do dyspozycji, wygłaszać mowy, wypowiadać się na tysiące tematów, zajmować stanowisko itd.
– Czy wierzy pan, że książki wywierają wpływ na rzeczywistość? Że mogą zmienić sposób myślenia czytelników?
– Z całą pewnością są takie książki, które zmieniają nasz sposób postrzegania świata, uświadamiają nas, wzbogacają naszą wiedzę i wyobraźnię. Tylko że muszą trafić na wrażliwych czytelników, i to najlepiej we właściwym czasie: nie za wcześnie, ale i nie za późno. Chciałbym, aby i moje książki wywierały taki wpływ na czytelników. Zresztą niech mi pani pokaże pisarza, który by o tym nie marzył…
– Pana książki są mocno osadzone w realiach Meksyku, mierzą się z jego historią, pokazują realia społeczno-polityczne. Czy określanie pana mianem „pisarza społecznie zaangażowanego” uważa pan za pochwałę, czy przeciwnie? Bo w Polsce określenie „literatura zaangażowana” budzi złe skojarzenia: literatury utylitarnej, niższej kategorii.
– We mnie określenie „literatura zaangażowana” budzi pozytywne skojarzenia. Sam czuję się pisarzem społecznie zaangażowanym i jeśli ktoś tak o mnie mówi, uważam to za komplement. Już we wczesnych powieściach pokazywałem Meksyk pod socjologicznym kątem widzenia: różnorodność klas społecznych, nędzę najbiedniejszych, powstawanie młodych ruchów demokratycznych. To mnie interesowało, o tym chciałem pisać.
– W powieści „Zmiana skóry” nazwał pan Meksyk „czymś w rodzaju kuglarskiej sztuczki, zderzenia cywilizacji”. Inspirują pana pogranicza kultur, wielość nacji, ras, religii?
– Zawsze różnorodność kulturowa, mieszanki kulturowe były twórcze. Zresztą kultura czysta, jednorodna nie istnieje. To fikcja, którą co jakiś czas pragną wcielić w życie ruchy nacjonalistyczne. Świat stał się globalną wioską. Nie można wmawiać sobie, że żyje się w jakiejś odciętej od świata małej wiosce. Zwłaszcza że współcześni ludzie więcej podróżują, oglądają kanały telewizyjne z całego świata. Potem niektóre „bakcyle” innych kultur zaszczepiają u siebie i czerpią z tego korzyści.
– W pana książkach często powraca motyw Indian. Dlaczego?
– Meksyk ma ok. 100 mln mieszkańców, z czego ok. 10 mln to Indianie. Nie można udawać, że tej ogromnej masy ludzi nie ma. Tymczasem większość z nich żyje niejako na marginesie. Indianie ci mówią 47 językami, zachowują tradycyjne rytuały, obrzędy, podtrzymują prastare mity, mają odmienny od naszego stosunek do przyrody. Co z nimi robić, czy powinno się ich zintegrować z resztą narodu? To jest problem, który często rozważam i podsuwam pod rozwagę czytelnikom. Pisarz powinien, moim zdaniem, zwracać uwagę czytelników na ważne sprawy, a nie tylko opowiadać jakieś historie.
– Jaki jest dzisiaj status pisarza w Ameryce Łacińskiej?
– Pisarz nie ma żadnego szczególnego statusu. Jest takim samym członkiem społeczeństwa jak inni ludzie. Tak się zwykle dzieje, że kiedy społeczeństwo obywatelskie jest słabe, pisarz staje się jakby jego rzecznikiem. Wtedy pisarz jest Kimś. Może nawet zostać ważnym politykiem. A nawet jak Mario Vargas Llosa (pisarz peruwiański – przyp. red.) kandydować na prezydenta kraju. Notabene Gabriel Garcia Marquez (pisarz kolumbijski) przekonywał go kiedyś, że on nigdy nie będzie kandydować w wyborach prezydenckich, bo jeszcze mógłby zostać wybrany.
– Pana jednak wciągnęła polityka?
– Tak, już od młodych lat interesuje mnie polityka. A może raczej: historia, współcześnie tworząca się na naszych oczach. I ludzie, którzy ją tworzą.
– Kiedy był pan ambasadorem, poznał pan wielu polityków światowych. Który z nich zrobił na panu największe wrażenie?
– Znałem wielu inteligentnych, światłych ludzi, choć nie zawsze byli oni wybitnymi politykami. Ocena ich działalności politycznej w dużej mierze zależy od tego, w jak skomplikowanym okresie rządzili. Dużo szacunku i przyjaźni mam dla wielu z nich, np. dla Mitteranda, człowieka ogromnej kultury i inteligencji. Natomiast politykiem, który najbardziej mnie zaskoczył – i to nie z powodów politycznych, lecz literackich – jest były prezydent Stanów Zjednoczonych.
– Bill Clinton?
– Tak. Pierwszy raz mnie zaskoczył, kiedy w czasie kolacji w Białym Domu, na którą byłem zaproszony wraz z moim przyjacielem, Gabrielem Garcią Marquezem (chyba to było w 1995 roku), rozmowa zeszła na temat książek i amerykański prezydent ze znajomością rzeczy wypowiadał się na temat literatury hispanoamerykańskiej, cytował Cervantesa, a także odwoływał się do klasyków greckich i rzymskich. Pomyślałem sobie wtedy z przekąsem: „No, to się pan prezydent przygotował do tej kolacji”. Potem okazało się, że Gabo (Gabriel Marquez – przyp. red.) pomyślał tak samo. Ale minęły ze dwa lata i znowu spotkaliśmy się na kolacji, tym razem prywatnie: ja, Gabo i prezydent Clinton zostaliśmy zaproszeni do Williama Styrona, amerykańskiego pisarza, który mieszka na wyspie u wybrzeży Massachusetts. Na początku rozmawialiśmy o polityce, ponieważ wszyscy się nią interesujemy, a potem Clinton powiedział: „Korzystając z okazji, że znalazłem się wśród pisarzy, chciałbym każdego z panów zapytać, jaka jest jego ulubiona książka”. Styron, który tak jak Clinton pochodzi z Południa, wymienił „Przygody Hucka Finna” Marka Twaina, a ja, mimo że moją książką numer jeden jest „Don Kichot” Cervantesa, wymieniłem moją książkę numer dwa – „Absalomie, Absalomie…” Williama Faulknera, aby sprowokować Clintona do rozmowy o kompleksie Południa, które było także ojczyzną Faulknera. I tu Clinton zaskoczył nas wszystkich. Opowiedział nam, że jako młody chłopak wybrał się w podróż do Oxford w stanie Missisipi, żeby zwiedzić dom Faulknera i przekonać się, jak wygląda to słynne „głębokie Południe”. Następnie prezydent zaczął cytować z pamięci fragmenty powieści „Wściekłość i wrzask”. Potem, kiedy już Clinton wyszedł, poszliśmy z Gabo do biblioteki Styrona, żeby sprawdzić, czy Clinton dobrze zacytował, czy może tylko „haftował”, zmyślał. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że wszystkie cytaty przytoczył dokładnie!
– A jaką ulubioną książkę wymienił wówczas Gabriel Marquez?
– Nikt by się nie spodziewał: „Hrabiego Monte Christo” Aleksandra Dumasa ojca. Kiedy go spytaliśmy, dlaczego, odpowiedział, że to najlepsza na świecie opowieść o uczeniu się: oto młodego, nieuczonego marynarza, który ledwo umie czytać, zamyka się w lochu – a po 15 latach wychodzi on z tego lochu ze świetną znajomością matematyki, fizyki, astronomii, finansów, klasycznej greki i łaciny oraz siedmiu języków żywych.


Carlos Fuentes (ur. 1928 r.) pisarz meksykański. Do jego najbardziej znanych powieści należą m.in. „Śmierć Artemia Cruz”, „Terra Nostra”, „Stary gringo”, „Urodziny”, „Zmiana skóry”, „Historia rodzinna”, zbiory opowiadań: „Spalona woda” i „Pieśń ślepców”.

 

Wydanie: 2002, 21/2002

Kategorie: Książki
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy