Jolanta Brzeska przez cztery lata była nękana przez nowego właściciela domu. Aż znaleziono ją spaloną w Lesie Kabackim Wysoki i niezawisły sąd, zobowiązany do wnikliwego zbadania każdej sprawy, potrzebował ośmiu posiedzeń i ponad dwóch lat, by stwierdzić, że Jolancie Brzeskiej należy się wprawdzie zwrot 1,2 tys. zł z 1445 i 11 gr., jakie nadpłaciła w formie zaliczek na poczet opłat za zużyte media w 2006 r., ale figę zobaczy. W majestacie prawa sąd zmusił ją dodatkowo do zwrotu kosztów instancji odwoławczej na rzecz człowieka, który przywłaszczył sobie równowartość jej miesięcznej emerytury. Goście na obiedzie Po 60 latach mieszkania w tym samym domu, w sobotnie popołudnie 2006 r., podczas rodzinnego obiadu, państwo Brzescy mieli wizytę. Do mieszkania wtargnął tłum obcych ludzi. Radośnie oświadczyli, że właśnie odzyskali nieruchomość. Brzescy kończyli jeść zupę. Gościnna zazwyczaj Jola nie podzieliła się z nimi miską strawy. Nie zaproponowała nawet herbaty. Jakby przeczuwała kłopoty. Oszołomiona patrzyła, jak obcy myszkują po jej kątach i bawią się we wspominki z dzieciństwa. Nikt z nich nie zbliżał się jeszcze do emerytury, więc nie mogli mieć wspomnień z tego mieszkania. Tylko jeden, brzuchaty, niczego nie wspominał. Rozparty w fotelu w salonie wgapiał się łakomie w talerze z zupą. Potem spotykali się w sądzie. Gdzieś znikł tłum spadkobierców, a jako jedyny właściciel mieszkania Brzeskich ostał się ten brzuchaty z wiecznie głodnym spojrzeniem. Jak wynikało z akt sprawy, Marek Mossakowski. Wytoczył im proces o eksmisję oraz o bezumowne zajmowanie lokalu i udowodnił, że przez 60 lat Jola okupowała jego mieszkanie bezprawnie. Dalibóg, w wieku czterech lat, kiedy wprowadzała się do tego domu z rodzicami i dziadkami, nie miała mocy decyzyjnej w sprawie miejsca zamieszkania. A Mossakowski nie mógł być właścicielem, bo nie było go jeszcze na świecie. Sprawa o eksmisję do dziś nie znalazła finału. W czerwcu była kolejna rozprawa. Już bez Joli. We wrześniu nastąpi ciąg dalszy. Pod koniec 2007 r. Brzescy byli zmuszeni złożyć w sądzie pozew o zwrot nadpłaty za media, bo po raz pierwszy nie otrzymali żadnego rozliczenia. W mieszkaniu mieli zamontowane liczniki poboru wody. Z obliczeń wynikało, że między zaliczkami, które wnieśli z tytułu opłat dla zakładu wodociągów, a kosztem faktycznego zużycia powstała różnica ponad 1,2 tys. zł. Nowy właściciel, mimo obowiązku przedstawienia im rozliczeń do 30 kwietnia, milczał. Podobnie ustanowiony przez niego zarządca, Hubert Massalski. W maju Brzescy wystosowali pismo, w którym domagali się rozliczenia. Nie mieli wprawdzie pojęcia, gdzie szukać pana właściciela, ale w pismach, które otrzymywali od zarządcy w sprawie opuszczenia lokalu i opłat za bezumowne zajmowanie go, był adres: skrytka pocztowa nr 61. Wysłali jeden list polecony, drugi, wreszcie trzeci z groźbą skierowania sprawy na drogę sądową. Zero reakcji. Tajemniczy meldunek Pozew Brzeskich wpłynął do sądu 16 października 2007 r. Rozprawa została wyznaczona na 3 stycznia 2008 r. Nastąpiła jednak komplikacja. Podczas próby wtargnięcia nocą bandy podpitych młodych ludzi z diaksą (to taka piła tnąca metal) do mieszkania Brzeskich wyszło na jaw, że mają lokatora. Bez ich wiedzy wmeldował im się Marek Mossakowski. Policja przybyła z interwencją, widząc przerażenie dwojga starszych ludzi, tłumaczyła im jak dzieciom, że osoba zameldowana ma prawo wejść do mieszkania wraz ze znajomymi. – NO, NIE! – Jola, która od pamiętnego obiadu w asyście spadkobierców pilnie studiowała kodeksy cywilne i karne, z głowy rzucała artykułami zabraniającymi właścicielowi nękania lokatorów i odwiedzania ich bez uprzedzenia, zwłaszcza w środku nocy. Prokuratura Rejonowa Warszawa-Mokotów do dzisiaj nie ustaliła, kogo należało ukarać za nocną awanturę i postawienie na nogi całej kamienicy. Marek Mossakowski został administracyjnie wymeldowany, ale nikt się nie pofatygował, by ustalić, w jaki sposób w ogóle mógł się zameldować. Kazimierz Brzeski ciężko odchorował tę sytuację. Po nocnym spotkaniu z Mossakowskim uzbrojonym w diaksę chudł z dnia na dzień i niknął w oczach. W grudniu 2007 r. pogotowie zabrało go do szpitala. Po tygodniu już nie żył. Na styczniową rozprawę państwo Brzescy się nie stawili. W lutym trzeba było sprawę odroczyć do zakończenia postępowania spadkowego, które w imieniu wdowy i osieroconej córki przeprowadzał Marek Mossakowski. Sąd wyznaczył kolejny termin na listopad. Tym razem nie przyszedł
Tagi:
Ewa Andruszkiewicz









