Od ubiegłego poniedziałku huczało o tym całe MSZ. Otóż nasz premier udał się z wizytą m.in. do Pragi. I cóż się okazało – w składzie delegacji, która była przyjmowana przez czeskiego premiera, nie znalazł się nasz ambasador Andrzej Załucki. Zamiast niego w białej książeczce widniał Stanisław Borek, jego zastępca, który, nawiasem mówiąc, jest w Pradze od kilkunastu dni. Tak zresztą miało być, jeszcze przed wyjazdem do Pragi, latem ub.r., Załucki umówił się z Borkiem, który wówczas pracował w Departamencie Europy, że razem będą pracować w Pradze.
Borek dreptał więc w oficjalnej delegacji, a Załucki siedział w ambasadzie i oglądał wizytę w telewizji. Zadzwonił nawet do naszego MSZ z pytaniem, o co w tym wszystkim chodzi, ale – zdaje się – niewiele się dowiedział.
Wróćmy jednak do wizyty premiera – otóż rzecz to w świecie dyplomacji niepojęta, ambasador w takich przypadkach jest zawsze, towarzyszy premierowi, prezydentowi. Jego brak to po prostu niegrzeczny gest wobec gospodarzy. A jeżeli zdarza się sytuacja, że z jakichś przyczyn jego obecność w składzie delegacji jest niewskazana, załatwia się to elegancko – ambasador jedzie na konsultacje do kraju albo choruje, jest na to wszystko kilka sposobów.
Ale – jak widać – tym, którzy układali program wizyty i skład delegacji, właśnie chodziło o to, żeby nie było elegancko. Tylko z okrzykiem na cały świat.
W ministerstwie dopatrują się w tym ręki Ryszarda Schnepfa, który w Kancelarii Premiera odpowiada za sprawy zagraniczne. No a w samym MSZ swoje trzy grosze dorzucił do tego najpewniej wiceminister Stanisław Komorowski, nadzorujący sprawy Europy.
Wstyd, panowie.
Wstyd jest zresztą większy, bo cywilizowana Europa pyta, o co chodzi z tym odwoływaniem ambasadorów, w MSZ mówi się na przykład, że bardzo zdziwieni całą tą operacją byli ludzie w Brukseli, z otoczenia Javiera Solany.
Spójrzmy na sprawę zimno – jeżeli odwołuje się, ogłaszając, że są to osoby niegodne, niedawnych wiceministrów, Załuckiego, Wolskiego, Towpika, którzy pracowali w resorcie przez lata, to zaraz ludzie w świecie pytają tak: to kim w takim razie są te osoby, które tym wiceministrom podlegały? I przez lata całe wiernie wykonywały ich polecenia?
Tak oto ekipa ministra Mellera strzeliła sobie w stopę. A teraz w MSZ się śmieją i pytają, czy ten strzał nie poszedł wyżej. Bo możemy mieć wybory albo koalicję, no i nowego ministra. I co wtedy?
Ciekawe, czy dlatego trwa tak gorączkowa krzątanina wokół zwalniających się posad… Bo że trwa, to widać i słychać. Najgłośniej zaś o tym, że Agnieszka Magdziak-Miszewska do 31 marca ma być ambasadorem w Tel-Awiwie, do tego czasu ma już się tam zameldować. Powód jest prosty – gdy prezydent Lech Kaczyński będzie wizytował Izrael, witać go ma „jego” ambasador. Boże, ilu jeszcze ambasadorów trzeba będzie wymienić, żeby ten człowiek mógł jeździć po świecie?
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy