Obywatel mówi nie

Obywatel mówi nie

Drobna sprawa, sprzeciw wobec oświadczenia lustracyjnego, jednoczy „wykształciuchów” i ośmiesza władzę

Pierwsza była Ewa Milewicz z „Gazety Wyborczej”. Ogłosiła publicznie, że nie złoży oświadczenia lustracyjnego. „Nie złożę, bo nie chcę się tłumaczyć z tego, co robiłam w PRL”, napisała. Swą deklaracją poruszyła jakąś ważną strunę. Szybko okazało się, że nie jest sama. „Nie wypełnię oświadczenia, bo – przede wszystkim – nie podoba mi się państwo, które kwestionuje zasadę domniemania niewinności – oświadczył Wojciech Mazowiecki z 'Przekroju’. – Jeśli kogoś interesuje, kto był agentem, to niech sobie sprawdza”. A Piotr Najsztub napisał w swoim blogu: „Państwo chce mnie zmusić, żebym na piśmie zadeklarował, czy złamałem się lub dałem się złamać w czasach PRL służbom specjalnym i innym represyjnym wtedy instytucjom. Państwo chce ode mnie pisemnego oświadczenia, że nie byłem świnią lub człowiekiem słabym. Państwo wymaga, żebym – jeśli skłamię w takim oświadczeniu – przestał być dziennikarzem. Państwo więc wzywa mnie do komisariatu i chce przesłuchać, pytając, czy czasem nie byłem przestępcą. Nie ma ku temu żadnych przesłanek oprócz domniemania winy wszystkich urodzonych przed 1972 rokiem. Nie widzę powodu, dla którego miałbym wysłuchiwać od państwa takich poniżających pytań”.
Tę trójkę poparł Jacek Żakowski, choć – jak zaznaczył – jeszcze nie podjął decyzji, czy będzie składał oświadczenie, czy też nie, bo „to powinna być akcja szersza, publiczna”.
Mimo tego zastrzeżenia, Żakowski poszedł krok dalej. „Państwo chce nas poniżyć bez żadnej potrzeby, bo na mocy tej samej ustawy „lustracyjna prawda” niebawem i tak wyjdzie na jaw. To odziera obecną lustrację z pozorów racjonalności i sprawia, że jej rzeczywista funkcja staje przed nami w całej okazałości. A jest nią sianie podejrzliwości, rozbijanie społecznej więzi zaufania, upokorzenie elit i wydanie setek tysięcy obywateli na pastwę IPN-owskiego trybunału stworzonego na kafkowską modłę. Sądzę, że diaboliczna absurdalność tego prawa upoważnia nas do tego, byśmy sięgnęli do społecznej myśli Thoreau czy Arendt i odwołali się do instytucji obywatelskiego nieposłuszeństwa”.

Dlaczego mówią „nie”?

Idea obywatelskiego (czy też – dziennikarskiego) nieposłuszeństwa pojawiła się również w liście otwartym dziennikarzy. „Ustawa lustracyjna stworzyła sytuację, którą wielu z nas odbiera jako upokarzającą. Wiele wskazuje także na to, że ustawa narusza konstytucję i międzynarodowe zobowiązania Polski dotyczące wolności słowa i mediów. Po raz pierwszy po 1989 r. państwo podejmuje próbę koncesjonowania zawodu dziennikarskiego”.
List podpisali dziennikarze, których znamy z łamów „Gazety Wyborczej”, „Przekroju” i ze stacji TVN.
Ich argumenty można z grubsza podzielić na trzy kategorie. Po pierwsze, ustawa ich poniża, bo każe im tłumaczyć się przed państwowymi urzędnikami, że nie byli w przeszłości łobuzami. I to ci państwowi urzędnicy będą w tym przypadku sędziami. Po drugie, ustawa nie ma logicznego uzasadnienia – bo skoro zakłada ona, że IPN ma opublikować listę informatorów SB, to i tak wszyscy niedługo się dowiedzą, kto donosił, a kto nie. Po trzecie wreszcie, ustawa narusza kanon państwa demokratycznego – zasadę niezależności dziennikarskiej. Napisał to Stefan Bratkowski. „Osąd zachowań dziennikarskich, o ile dziennikarz nie narusza norm kodeksu karnego, należy wyłącznie do organizacji dziennikarskich i samych dziennikarzy – przypomniał jedną z podstawowych zasad. – To wyłącznie dziennikarze, a nie władze państwowe, mają dbać o wiarygodność swego zawodu, o zaufanie publiczne. „Lustrować się” mogą więc wyłącznie sami dziennikarze. Władzom państwowym – zgodnie z art. 54 Konstytucji RP – nie wolno podejmować żadnych działań, które by ograniczały wolność słowa, czyjąkolwiek, nie tylko dziennikarzy. Tym bardziej nie wolno operować takimi środkami represji jak indywidualny zakaz pisania”.
Opinia Bratkowskiego nie jest czymś odosobnionym – w Trybunale Konstytucyjnym leży już wniosek posłów SLD o stwierdzenie niezgodności ustawy lustracyjnej z konstytucją. Swój wniosek, dotyczący sytuacji dziennikarzy, ma złożyć również rzecznik praw obywatelskich, Janusz Kochanowski. Niedługo więc okazać się może, że PiS przymusza nas do stosowania ustawy, która jest nieważna, nie istnieje.

„Dziennik” poucza

Lawina, którą poruszyła Ewa Milewicz, zaczęła się toczyć. Zwolennicy nieposłuszeństwa wobec ustawy lustracyjnej zaczęli zyskiwać wciąż nowe argumenty. I chętnych do naśladowania.
Oraz chętnych do krytyki. Bo dziennikarzy, którzy ogłosili, że nie złożą lustracyjnych deklaracji, zaatakował sprzyjający PiS „Dziennik”. „Postawili się ponad prawem”, ogłosił na pierwszej stronie, przystępując do ataku.
„To już nie jest kolejna odsłona sporu o lustrację – przekonywał redaktor naczelny „Dziennika”, Robert Krasowski. – To coś zupełnie innego. To otwarte wystąpienie przeciw prawu. Prominentni dziennikarze oznajmiają, że w związku z różnicą poglądów prawo ich nie obowiązuje. Sejm nie zrealizował ich ustawodawczego zamówienia, a więc teraz oni nie posłuchają się Sejmu”. Po czym zadawał (jakżeż piękne…) pytania: „Jak można bić Kaczyńskich za krytykę Trybunału Konstytucyjnego, a potem dowodzić, że samemu jest się ponad prawem? Jak można przez dziesiątki artykułów lamentować, że moralna rewolucja będzie łamaniem prawa, a potem samemu je łamać, i to ze znacznie większą ostentacją? Jak można ogłaszać, że państwo to my. Że prawo ma być nasze. I ostatnie pytanie. Kto tu robi rewolucję? Czy piewcy moralnej rewolucji, czy jej wrogowie?”.
Z kolei publicysta „Dziennika” Piotr Zaremba napisał o dziennikarzach protestujących przeciw ustawie, że „przypominają oni bardziej zblazowane gwiazdy rockowe, które ostentacyjnie paliły trawkę czy wszczynały burdy pewne bezkarności i nazywały to buntem”.
„Protestują dziennikarskie primadonny”, dodawał „Dziennik”. By dwa dni później z niepokojem stwierdzić: „Bunt wobec obowiązku lustracji w mediach zatacza coraz szersze kręgi”.

Obrońcy prawa kontra bananowa młodzież

Mamy więc wojnę dziennikarzy. I to dosyć gorącą, wytyczoną według bardzo czytelnej linii podziału. Po jednej stronie mamy dziennikarzy mediów liberalnych, po drugiej prawicę, kibicującą PiS.
Ale chyba uproszczeniem byłoby zaklasyfikować ten podział konstatacją, że media krytykujące Kaczyńskich są przeciw ustawie, a pro-PiS-owskie są za nią, więc „dają odpór”, waląc we wszystkich tych, którzy sprawiają kłopot władzy.
Medialną wojnę nakręcają bowiem jeszcze przynajmniej dwa czynniki. Po pierwsze (może jest to mniej ważne, ale o tym nie możemy zapominać), ma miejsce twarda rywalizacja między „Gazetą Wyborczą” a „Dziennikiem”, który chce plasować się jako główny głos polskiej prawicy. „Dziennik” tę rywalizację na razie przegrywa, sytuacji nie ułatwia mu fakt, że Kaczyńscy, w których popieranie ostentacyjnie się zaangażował, nie szczędzą ataków na „wykształciuchów”.
Można więc podejrzewać, że szefowie „Dziennika” doszli do wniosku, iż nadarza się okazja do rewanżu.
Po drugie, jest to również, a może przede wszystkim, zderzenie dwóch postaw, nie tylko dziennikarskich, ale obywatelskich. Sięgających aksjologii, wyznawanego systemu wartości. Dziennikarze o sympatiach liberalnych nie chcą składać państwu „lojalek”, uważając, że wara państwu od tego. Że są wolnymi ludźmi w wolnym kraju. I że prawo powinno służyć obywatelom, a nie władzy. Z kolei dziennikarze gazet prawicowych cieplej patrzą na władzę. Tym cieplej, że jest to „ich” władza i że spór dotyczy „ich” ulubionego tematu – lustracji.
Wiele mówiący jest też język, którym posługują się obie strony. I Ewa Milewicz, i Jacek Żakowski tłumaczą, że obywatelskie nieposłuszeństwo to nie jest stawianie się ponad prawem. Bo zakłada ono poniesienie konsekwencji nieposłuszeństwa, przyjęcie kary. I odwołują się do zasad wyłożonych przez Henry’ego Thoreau i Hannah Arendt. „Dziennik” odpowiada im na odlew, kalkami z dawnych epok. Że to wichrzyciele występujący przeciw prawu (to Krasowski) i bananowa młodzież (to Zaremba) i że ustrój im się nie podoba (to ton pytań Michała Karnowskiego w rozmowie z Jackiem Żakowskim).

Czy IPN manipuluje teczkami?

W dyskusji o lustrowaniu dziennikarzy pojawił się jeszcze jeden argument. Wyłożył go Wojciech Czuchnowski, dziennikarz „Gazety Wyborczej”.
Otóż opisał on swoją historię – osoby, która najpierw chciała dowiedzieć się, czy w archiwach SB zachowały się jakieś materiały dotyczące jego osoby. A dowiedział się, że „w kierowanym przez obecnego prezesa IPN Janusza Kurtykę krakowskim oddziale Instytutu trwa nieformalna kwerenda w poszukiwaniu materiałów, które mogłyby skompromitować moją osobę”.
W tym czasie pisał on o dziwnych sprawach w krakowskim oddziale IPN, o utrąceniu kandydatury Andrzeja Przewoźnika za pomocą nieprawdziwych oskarżeń oraz o przepychaniu Kurtyki na stanowisko szefa IPN. Potem wskazywał na opieszałość i złą wolę IPN w procesach autolustracyjnych. „Mój sprzeciw budzi przymus złożenia oświadczenia lustracyjnego, które będzie sprawdzał IPN kierowany przez ekipę Janusza Kurtyki – napisał Czuchnowski. – IPN pod obecnym kierownictwem oskarżam o polityczne zacietrzewienie oraz chęć wykorzystywania teczek do personalnych rozgrywek i odwetu na niewygodnych dla władzy osobach”.
To bardzo poważne oskarżenia – ale dla osób, które obserwują działania IPN i widzą, jak ta instytucja żongluje teczkami (mówi o tym np. rzecznik interesu publicznego, Włodzimierz Olszewski), brzmią one bardzo wiarygodnie. Zwłaszcza że przecież posłowie koalicji, gdy uchwalali lustrację dziennikarzy, nie ukrywali, że będzie to narzędzie dla zdyscyplinowania tej grupy zawodowej.
Kaczyńscy i PiS, to widać wyraźnie, mają już dość dziennikarskiej swobody i chcieliby wziąć ją w karby. Tym bardziej że raport o WSI, który miał środowisko rzucić na kolana, okazał się klapą. Nie udało się tak, to trzeba inaczej. Jarosław Kaczyński obelżywie wyraża się o prywatnych mediach elektronicznych, mówiąc, że to najgorsza część PRL, obraża niepasujących mu dziennikarzy. Rozsiewane są plotki o niektórych przedstawicielach mediów. Tu iskrzy. I pokusa zaatakowania dziennikarzy teczkami jest wielka. A jak dowodzi przykład Przewoźnika, nie trzeba być agentem, by IPN kogoś agentem okrzyknął.

Pożar się rozszerza

Lustracja to kolejna maczuga na niewygodnych opozycjonistów i dziennikarzy? Wiele wskazuje, że tak właśnie jest. Że władza wykorzystuje środki administracyjne oraz prawne do rozprawiania się z przeciwnikami lub z tymi, których uznaje za przeciwników.
Zresztą po reakcji PiS, a także prezydenta, widać wyraźnie, że są oni coraz bardziej zaniepokojeni tym, że sprzeciw wobec deklaracji lustracyjnych się rozszerza. Kolejni znani dziennikarze deklarują poparcie dla Ewy Milewicz, protest przeciw lustracyjnym deklaracjom narasta na największych uniwersytetach. Tam oświadczenia lustracyjne traktowane są jako lojalki, jako wyraz nieufności władzy do ludzi nauki, a nawet czystki. „Stracę pracę, ale zachowam moją godność”, mówi dziekan Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Janusz Grzelak, cytowany przez „Gazetę Wyborczą”. Podobnie zaczyna mówić coraz więcej osób. Że ważniejsza jest godność obywatela niż złapanie i publiczne zdeptanie kogoś, kto współpracował z SB. I że ludzie już nie chcą, by jacyś śliniący się „historycy” grzebali w ich przeszłości, w ich życiu. I oceniali. A cwani politycy machali teczkami. Że jak władza chce, to niech lustruje swoich urzędników, ale nie ludzi z zasady wolnych.
Czy ten bunt może okazać się skuteczny?
Może. Bo gdy stanie się w jakimś stopniu masowy, to żadna władza nie będzie mogła go nie tylko zdławić, ale i przejść nad nim do porządku dziennego. Można wyrzucić z pracy trzech profesorów, nie można połowy uniwersytetu. Można obśmiać trzech dziennikarzy, ale nie kilkudziesięciu.
Wszystko więc zależy od tego, czy władzy uda się zakrzyczeć tych wahających się, czy też nie. Zastraszyć ich. Bo jeśli się nie uda, to ta władza się cofnie – tak jak cofnął się Jarosław Kaczyński w Warszawie i zrezygnował z wprowadzania komisarza. Ale czy kogoś, kto ciągle się cofa, można nazywać „żelaznym kanclerzem” i bać się go?
Z tej perspektywy spór o wypełnienie deklaracji jest jak bunt „wykształciuchów” przeciw władzy, jak manifestacja własnej godności. Jak pojedynek: kto silniejszy? Władza, która chce zgiąć kark „wykształciuchom”, nawrócić na swoją religię, czy właśnie oni?
Tak oto mały bunt, czy złożyć deklarację lustracyjną, przekształca się w wielkie powstanie. Iskra wywołuje pożar.
Jeszcze dziś można ją zagasić. Ale jutro?

 

Wydanie: 11/2007, 2007

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy