Ojcowizna, krew i blizna

Ojcowizna, krew i blizna

W konfliktach o miedzę czy kłótniach rodzinnych w ruch idą kamienie, widły i wyzwiska

Henryk Jaszczuk: 60 lat, wysoki, szczupły, włos przerzedzony, na nogach szaro-czarne gumowce. Pracowity, nie wadzi nikomu. Żona Marianna, lat 58. Andrzej Szpura: 38 lat, wzrost średni, takaż tusza, włosy lekko zwichrzone. Solidny beneficjent eurodopłat. Matka Halina, lat 64.
We wsi Szpaki Małe powiadają, że opętał ich diabeł. – Tego, o co im chodzi, nie wiedzą nawet najstarsi Indianie. A ja w to nie wnikam, bo gdzie się swoje psy kąsają, niech się cudze nie mieszają – uważa sołtys Edward Kruk.
Jaszczukowie twierdzą, że sąsiedzkie nieporozumienia wzięły się z natury; sierpień 1999, wielka burza. – Wykopaliśmy rów, by odwodnić podwórko – wspominają. Szpurowie całą rzecz traktują inaczej: – Lało jak z cebra, a nam tę wodę na posesję poprowadzili – wyjaśniają. Szpurom wszystko układa się w logiczną całość: Jaszczukowie uderzyli w nich celowo po to, by familię wykończyć. – Zapowiedzieli, że syna mi zamkną w więzieniu, a mnie wywiozą do domu starców – Halina Szpura ociera łzę.
Między gospodarzami rozgorzała wojna nie tylko na słowa. Kiedy skończyła się ulewa, Jaszczuk pojechał do lasu po drzewo do parnika. Na wracającego z gałęziami rzucił się Szpura.
– Uszkodził samochód, połamał graniczny płot. Wezwałem policję, ale nie podziałało – żali się Jaszczuk. Później przyszły kolejne zadry. Zimą Szpura nie zezwolił Jaszczukowi na zwalenie śniegu z szopy. W zamian za to Jaszczuk założył sidła na jego kury. Szpura poszczuł sąsiada psem, a ten położył się pod kombajn koszący jego miedzę.
Jaszczukowie zaprzeczają, jakoby mieli zamiar zniszczyć Szpurów. – Mają wycofać się z naszej miedzy i będzie spokój – zapowiada głowa rodu. Gospodarza dotknęło do żywego wytalerzowanie ogródka. By spór wyciszyć, wieszał na płocie święte obrazy i puszczał na cały regulator Radio Maryja, ale Szpurowie nawet świętości nie uszanowali; obrazy zdjęli, a audycji z Ojcem Dyrektorem nie chcieli słuchać.
Sprawami obu rodzin nieraz zajmowały się siły nadprzyrodzone. Halina Szpura jest tercjarką, szefuje miejscowemu kółku różańcowemu i modli się o łaskę pokoju. Jaszczukowie dali na mszę za „sąsiedzką zgodę”, oczekując od Szpurów rychłego nawrócenia. Ale kiedy nie pomogły modły, polała się krew. Halina Szpura pobita kołkiem od płotu przez Henryka Jaszczuka wylądowała w szpitalu. W ramach retorsji Jaszczuk wrócił z pola z poszarpanym serdakiem i podbitym okiem.

Kryminał w Koroszczynie

Wszystko zaczęło się od miedzy. Naruszonej na łokieć. Przez to ucierpiało zdrowie gospodyni. O nerwach nie wspominając. Pięć kur niosek wyzionęło ducha, a pies nabawił się wrzodów. – Z tego będzie poważny kryminał – ostrzega Danuta Sidoruk.
Gospodyni jest mieszkanką przygranicznej miejscowości od 40 lat. A od pięciu wdową i dziedziczką po mężu. Fortuna obejmuje parterowy dom, kurnik i psią zagrodę. 69-letnia kobieta uważa się za spokojną osobę. Bezkonfliktową i dobroduszną, gotową wspomóc każdego. Miłości bliźniego uczy ją słuchana na okrągło rozgłośnia z Torunia. Krzywi się więc na zarzuty związane z impulsywną naturą. – Bogu ducha jestem winna. Jeszcze mąż nie ostygł, a już zaczęli mnie niszczyć. Samotna niewiasta nie da sobie w życiu rady – wyjaśnia przyczyny sąsiedzkiej niechęci.
Sidorukowa uważa, że licho wzięło się z naruszonej miedzy. – Przestawili sobie płot, nie pytając mnie o zdanie. Pół metra odebrali. A potem zaczęli mordować na raty – opowiada. Swoją niedolą najpierw podzieliła się z radiem redemptorystów, następnie powiadomiła prokuraturę. Właściciela sąsiedniej posesji, Jana Charytoniuka, oskarżyła o „naruszenie czynności narządu ciała oraz spalenie drzewek”. – Gazy puszczał mi do domu, zniszczył ogród i pokrzywdził psa. A od zatrutego ziarna padło mi pięć doskonałych kur – wyjawia. Charytoniuk uważa, że sąsiadce pomieszało się w głowie. – Jeszcze niedawno byłem jej ukochanym sąsiadem – mówi.
Skargami Danuty Sidoruk zajmowały się dwie prokuratury i dwa komisariaty policji. Dochodzenia umarzano albo odmawiano ich wszczęcia. Gospodyni za nieuzasadnione wezwania policji zagrożono nawet sądem grodzkim. Efekty pracy organów ścigania tak zirytowały Sidorukową, że wszczęła własne dochodzenie. Od kilku lat prowadzi dziennik, w którym dzień po dniu zapisuje popełniane na jej szkodę czyny karalne. Rejestruje tam również wszystkie interwencje. Prywatne akta sprawy liczą kilkadziesiąt stron.
Zdaniem mieszkańców, sprawa jest odbiciem rozbuchanej wyobraźni kobiety i jej kłótliwego charakteru. – Kołotuchę niepotrzebną robi i tyle – ocenia Iwona Mikiciuk, sołtys Koroszczyna. – Z połową wioski nie rozmawia. I nikt już tak naprawdę nie wie, o co jej chodzi – dodaje jeden z miejscowych.

Chłop z piekła rodem, baba szalona

To miała być dozgonna miłość. Taka, jaka zdarza się w filmach. On patrzy na nią, oświadcza się – ona płacze. Przed laty przysięgali sobie miłość, wierność i uczciwość. Chłop z piekła rodem, baba szalona – mówią dziś o sobie małżonkowie.
Wiosną 1973 r. urodziwa kierowniczka zlewni mleka w Łomazach zawróciła w głowie młodemu kawalerowi. On był gospodarzem przyszłościowym, ona należała do gminnego establishmentu. Wyższe sfery i gospodarność sprowadziły na oboje sercowy galimatias. A obecnie źródło codziennej udręki.
Jan Kowalenko, wysoki mężczyzna o rumianej twarzy, objaśnia przyczyny osobistej gehenny. – Nie życzę nikomu takiej żony. Z chałupy mnie pogoniła. Gdyby nie znajomi, nie miałbym gdzie zagotować herbaty – pomstuje. Jego była żona Ewa Bandarzewska rzecz traktuje inaczej. – To, co on wyprawiał, nie mieści się w głowie, człowiek nie do życia – twierdzi. Gospodyni przywołuje przykłady domowego terroru: bicie, wyzywanie, strzelanie z dubeltówki, balowanie, obojętność na codzienne problemy. Dla Ewy Bandarzewskiej wszystko jest jasne: były mąż chce rodzinę do grobu doprowadzić; sędziwą teściową straszy, a siostry z obejścia goni.
Rodzina byłej żony jest dla Kowalenki przyczyną wszelkiego zła. Niecny żywot szwagierek widziany oczyma „pana na chaziajce” – jak mówi o sobie mężczyzna, przywiódł na małżeńskie stadło niezgodę i swary. Ale wersja Kowalenki nie koreluje z relacją jego teściowej. – Wzięliśmy go na posag, by gospodarzył. Życia z nim nie było. Bił, kłamał, nie szanował. Kota zamordował, psa otruł, a mnie do studni chciał wepchnąć – lamentuje 86-letnia Zofia Bandarzewska, matka Ewy.
Kowalenko, rolnik z zawodu, a z zamiłowania myśliwy odrzuca oskarżenia o próbę zabójstwa teściowej. – Sama dostała palpitacji – zapewnia. Do żony również nie strzelał. – Zrobiły dziurę w drzwiach, by mnie do kryminału wsadzić – dodaje. Między byłymi małżonkami trwa wojna nie tylko na słowa. Przedmiotem zażartych sporów były już: energia elektryczna, śrutownik, słoma, a nawet woda w studni. Za ścięcie bez pozwolenia dwóch osik po denuncjacji byłej żony Kowalenko musiał zapłacić grzywnę. A gdy sprzedał klacz i dwie maciory, zjawiła się u niego policja. By rozstrzygnąć, gdzie leży sprawiedliwość, gospodarz przywołuje przynależność żony do PZPR, co ma być rzekomym dowodem na jej konformizm.
– Całe życie harowałem jak wół. A teraz mi przyszło kątem siedzieć – utyskuje.
Teraz, ze względu na „przebiegłość byłej żony”, nosi w kieszeni dyktafon, a nagrania awanturującej się kobiety prezentuje znajomym. Sprawami obojga prócz policji i prokuratury zajmowało się Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Białej Podlaskiej oraz miejscowa gmina, której urzędnicy bezskutecznie próbują pogodzić zwaśnionych małżonków. – Tam już chyba nie da się nic zrobić – rozkłada ręce Urszula Najdyhor, kierowniczka Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Łomazach. Ostatnio w gospodarstwie zaczęło się wielkie liczenie. Spisowi podlega stado utytłanych w błocie świniodzików, każdy garniec zboża, a nawet dziury w płocie. Byli małżonkowie właśnie dzielą majątek.

Ogień miłości

Agata Demianiuk była kobietą po przejściach, a Mariusz J. – mężczyzną z przeszłością. Razem żyli i razem planowali przyszłość. Ale kiedy Agata zerwała z Mariuszem za nadużywanie alkoholu, on podpalił jej mieszkanie.
Kilka dni przed pożarem Mariusz zadzwonił do Agaty i wysłał jej SMS-a: „Jeśli nie będziesz moja, to nikogo nie będziesz”. Groził, że puści ją z dymem i że marnie skończy. Dwa lata wcześniej poznali się w Przegalinach, przy zbiorze owoców. 37-letni rozwodnik o swobodnym podejściu do życia wpadł w oko 40-letniej mężatce. Ona rozstała się akurat z mężem, samotnie wychowując syna. Mariusz po śmierci matki mieszkał z ojcem. Wspólnie z ojcem najmowali się do pracy i ostro popijali.
Ale Agata obiecała sobie, że Mariusza zmieni. Bo kiedy Mariusz nie pił, to dobry był, uczynny i nawet miły. A jak przyjeżdżał, to i ubrał się lepiej, ogolił, kupił dezodorant. Agata po rozstaniu z mężem przyszła do bratowej. Na mieszkanie zaadaptowała stary drewniany budynek. Synowi opieka załatwiła w szkole internat i wyżywienie. Z pomocy społecznej dostawała pomoc rzeczową, czasem nieduże zapomogi. W sezonie zatrudniała się u gospodarzy przy zbiorach. Mariusz próbował pracować jako kierowca, ale nie potrafił zatankować samochodu. Później razem z ojcem poszli do rąbania drzewa. Szef wyrzucił obu, gdy przyłapał ich na kradzieży.
Kiedy ojciec zmarł, Mariusz został sam. Agata była wszystkim, czego chciał od życia. I wszystkim, co mógł dostać. Znajomi odradzali jej wiązanie się z Mariuszem. Mówili: niedorajda, pijak, latawiec. Ale ona wierzyła, że go jakoś przekabaci, że odciągnie go od alkoholu. Kiedy pił, brała na przeczekanie. Gdy przychodził na kacu, kazała mu się wynosić. Kiedy go wyrzucała, Mariusz krzyczał, że niedobra, że nie kocha. Szarpał, zabierał się do bicia, straszył. Miarka się przebrała, gdy przyszedł po denaturacie. Agata wykrzyczała wtedy, żeby poszedł w cholerę i nie pokazywał się jej na oczy.
Tego dnia Mariusz przyjechał rowerem do Agaty, żeby się z nią pogodzić. Ale ona powiedziała: albo wódka, albo wspólne życie. Mariusz postawił się. Doszło do awantury, podczas której Agata powiedziała, że już z nimi koniec. Wychodząc z domu, uśmiechnął się jakoś tak, że aż ciarki przeszły. Kiedy wieczorem usłyszała dźwięk jego roweru, poszła do sąsiadów, obawiając się kolejnej kłótni. Mariusz był przekonany, że Agata jest w domu, ponieważ w środku paliło się światło. Zdjął z roweru kanister z benzyną i oblał nią drzwi. Policjanci znaleźli go kilkaset metrów dalej w krzakach. Agata wracając, ujrzała przerażającą łunę bijącą od podwórka. Gdy podbiegła bliżej, zrozumiała, że płonie jej dom.

 

Wydanie: 2007, 24/2007

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy