Pomnikowi terroryści

Pomnikowi terroryści

Bicie rekordów to może być nasza narodowa specjalność. Trzeba tylko jeszcze troszkę popracować i będziemy mogli zapisać się w historii, a to przecież bardzo lubimy. Nie będzie to co prawda wielka, pisana dużą literą Historia, ale jak na kraj średniej wielkości dobre będą i nieduże wzmianki w podręcznikach. Na początek mogą to być podręczniki poświęcone terroryzmowi. A to dlatego, że nad Wisłą po raz pierwszy pojawili się terroryści nowego rodzaju. Osobnicy terroryzujący otoczenie żądaniami budowy pomników. To nieznane światu zjawisko trzeba będzie jeszcze dokładnie zbadać. Tak bowiem w naszym kraju się porobiło, że od czasów, gdy pomniki wysadzano lub przynajmniej próbowano to zrobić, jak choćby z pomnikiem Lenina na Podhalu, dożyliśmy czasów, gdy kolejne komitety budowy zaczną rywalizować o budowę pomnika w jednym, bardzo konkretnym miejscu. To miejsce to wjazd do Pałacu Prezydenckiego, a pomnik musi być takiej wielkości, by urzędujący na pierwszym piętrze i „przez przypadek wybrany” prezydent RP mógł go widzieć bez wyglądania przez okno. I żeby wiedział, kto naprawdę powinien urzędować w jego gabinecie. Postawiony tam pomnik Lecha Kaczyńskiego ma być zresztą tylko jednym z setek innych, które powstaną w całym kraju dla uczczenia tego najwybitniejszego, po Piłsudskim, męża stanu. A jak się wymusi budowę przy Krakowskim Przedmieściu, to już żaden prezydent miasta czy zwykły burmistrz nawet nie piśnie, gdy dostanie wezwanie do budowy lokalnego pomnika w jakimkolwiek miejscu, które przyjdzie do głowy nowej odmianie terrorystów. Kolejne komitety budowy pomników Lecha Kaczyńskiego wymuszą budowę dokładnie tam, gdzie zechcą. Byle pomniki były dostatecznie wielkie.
Można by co prawda uznać, że jeśli w taki sposób próbuje się stawiać pomniki, to przyjdzie i czas, gdy inne grupy zorganizują ludzi pod hasłem: burzymy te potworki. Przecież gołym okiem widać, że wymuszanie pamięci budową pomników świadczy głównie o tym, jak silny jest opór przed uznaniem, że Lech Kaczyński na te pomniki zasługuje. Jego nowy wizerunek zrodził się przecież w czasie żałoby po katastrofie pod Smoleńskiem. Gdyby nie było tej nieszczęsnej podróży, mielibyśmy początek kampanii wyborczej, w której nawet w opinii wielu polityków PiS nie miał on żadnych szans na reelekcję. Wystarczy przejrzeć gazety sprzed 10 kwietnia, by zobaczyć, jakie były wówczas oceny polityki prezydenta w jego własnym obozie politycznym. Mieliśmy za sobą cztery lata prezydentury, w czasie której Lech Kaczyński nieustannie prezentował taki rodzaj godności, która chodziła za nim z przodu i z tyłu i trzeba było bardzo uważać, by na nią nie nadepnąć. A jak ktoś nadepnął, to mieliśmy taką sytuację, że prezydent nie robił nic, powstrzymując się od wykonywania obowiązków. I wtedy miesiącami czekali na nominacje profesorowie, sędziowie czy ambasadorowie. Mieliśmy też wetowanie ważnych ustaw, niezrozumiałą grę wokół traktatu nicejskiego i specyficzną politykę historyczną, która spychała na margines ludzi, którzy w czasie wojny przyszli do Polski inną drogą, niż powinni, a gloryfikowała bandytów, jak chociażby „Ognia” z Podhala.
Wawel i pomniki mają przysłonić smutną prawdę, że nie była to prezydentura udana. Z pewnością łatwiej byłoby szukać w niej pozytywów, gdyby nie tak namolne żądanie hołdów i obłudne wywyższanie jego osoby.

Wydanie: 2010, 34/2010

Kategorie: Felietony, Jerzy Domański

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy