Poskromienie ubezpieczeniowego giganta

Poskromienie ubezpieczeniowego giganta

Dziesięć lat mieszkanka Słupska walczyła o odszkodowanie. I wygrała

Dziesięć lat. Tyle trwała walka Doroty Skurnóg, 35-letniej dziś słupszczanki, ofiary wypadku samochodowego, z gigantem ubezpieczeniowym. Ubezpieczyciel odmawiał wypłaty należnego odszkodowania, gdy tymczasem jej sytuacja była opłakana. Przerwanie rdzenia kręgowego sprawiło, że pani Dorota jest sparaliżowana, włada tylko prawą ręką, jest osobą leżącą, uzależnioną od pomocy innych. Jednak sprawiedliwości stało się zadość. Sąd Apelacyjny w Warszawie zasądził najwyższe do tej pory odszkodowanie w Polsce – ponad 2,5 mln zł zadośćuczynienia, odszkodowania i odsetek oraz 12,3 tys. zł miesięcznej renty. Dla wielu Polaków to znak, że nasz kraj powoli się cywilizuje i upodabnia do państw Unii Europejskiej w kwestii wypłaty odszkodowań.

Wyprawa po rybę do Ustki

Zanim doszło do wypadku, Dorota Skurnóg była szczęśliwą żoną, mamą dwuletniej Sandry. Wzięła urlop dziekański (studiowała marketing i zarządzanie w Wyższej Szkole Zarządzania i Marketingu w Słupsku), aby zająć się wychowaniem córki. Miała ją odchować do trzech lat, zapisać do przedszkola, wrócić na studia i pójść do pracy.
W jednej chwili ten plan rozpadł się na milion kawałków. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia w 2003 r. państwo Skurnóg jechali z dzieckiem do Ustki po świeżą rybę. Nigdy tam nie dotarli. Mąż pani Doroty stracił panowanie nad kierownicą, zjechał z drogi i auto wbiło się w drzewo. On i córeczka wyszli z tej kraksy cało, najbardziej ucierpiała pani Dorota.
– Gdy się dowiedziałam o tym zdarzeniu, w ogóle to do mnie nie docierało – opowiada jej mama, Irena Lisowska. – Przecież wczoraj ją widziałam, dzisiaj rozmawiałam, a teraz jest w stanie krytycznym. Lekarz nie chciał mi jej pokazać. Usłyszałam, że to widok nie dla mnie. „Nie wpuścimy tam pani. Nam, lekarzom, trudno na to patrzeć”, mówili lekarze. Tylko po włosach się zorientowali, że to kobieta, tak była zmasakrowana. Usłyszałam, że mam być przygotowana na najgorsze.

Zdana na mamę

Pani Dorota odzyskała pełną świadomość dopiero po dwóch miesiącach, przeszła wiele operacji. – Dziękuję Bogu, że mam sprawną prawą rękę i mogę mówić – podkreśla.
Pierwsze miesiące po wypadku były bardzo ciężkie. Ciągła zmiana szpitali, bo pani Dorota leżała w Słupsku, Tczewie, Gdańsku, Dzierżążnie i Miastku. Walka o każdy lepszy dzień i o samodzielny oddech. – Lekarze nie dawali jej żadnych szans. Podkreślali, że nie będzie sama oddychać, a jeśli już, to przez respirator do końca życia. Usłyszałam, że nie będzie mówić, bo po tracheotomii może mieć uszkodzoną krtań. Ale ja się uparłam, że będzie. I po dziewięciu-dziesięciu miesiącach w końcu mi się to udało. Ale dopiero w Miastku – wspomina pani Irena. – Mama pomagała mi w tej walce o życie – mówi pani Dorota. – Żadne słowa nie oddadzą tego, jaką odczuwam wdzięczność dla niej.
Dlaczego opiekuje się nią tylko pani Irena? – Mąż szybko nas zostawił – słyszę. – Po miesiącu od wypadku zaczął układać sobie życie z inną kobietą.
Pani Irena się nie poddała. Dziś zastanawia się, skąd brała siłę, i szczerze odpowiada, że nie wie. A przecież mimo trudnej sytuacji nie zrezygnowała z pracy (jako opiekunka środowiskowa w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej w Słupsku), zajmowała się wnuczką i opiekowała chorą córką, kursując na trasie żłobek-praca-szpital-dom. – Na początku byłam taka bezsilna. Człowiek nie wie, co robić, gdzie się udać, co i gdzie załatwić. Nikt mi niczego nie podpowiadał. Ale powolutku, małymi kroczkami dowiadywałam się, w jaki sposób poprawić córce jakość życia – stwierdza. – Bo instytucje same z siebie nie podpowiedzą, co zrobić – dodaje pani Dorota.

Wojna na papierki

Cały czas jednak odpowiedzialność za życie córki, wychowanie wnuczki i zapewnienie im środków do życia spoczywała na barkach pani Ireny. Renta z ZUS i dodatek pielęgnacyjny, który przyznano poszkodowanej w 2004 r., to obecnie kwota 920 zł. Trudno za takie pieniądze opłacić mieszkanie, zapewnić godziwe życie córce czy móc korzystać z niezbędnej rehabilitacji.
– W wyniku wypadku poszkodowana doznała bardzo ciężkich obrażeń wielonarządowych, m.in. złamań wieloodłamowych w obrębie twarzy, złamania trzonów kręgów C6-Th4, na skutek którego doszło do uszkodzenia rdzenia kręgowego i porażenia spastycznego obu kończyn dolnych i kończyny górnej lewej oraz niedowładu kończyny górnej prawej. Biegli sądowi, neurolog, chirurg oraz biegły z zakresu rehabilitacji, ocenili trwały uszczerbek na zdrowiu poszkodowanej na poziomie 100% – każdy w swojej dziedzinie – informuje Tomasz Rosa, dyrektor firmy Ter Enterprises, kancelarii odszkodowawczej reprezentującej interesy słupszczanki.
– Pani Dorota została całkowicie wyeliminowana ze wszystkich zajęć życia codziennego. Wymaga całodobowej opieki i pomocy. Nie może w pełni uczestniczyć w życiu rodzinnym. Choć silna więź łączy ją z córeczką, nie może się realizować w roli matki. Nie spędza z nią czasu w taki sposób, jak przystało na rodzica. Cierpienie pani Doroty jest ogromne, nie tylko pod względem fizycznym, ale również psychicznym – tłumaczy Elżbieta Rosa, zaangażowana w walkę o odszkodowanie.
Mimo tak rozległych obrażeń i trudnej sytuacji ofiary wypadku ubezpieczyciel sprawcy (wówczas HDI Asekuracja, obecnie Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji Warta SA) odmówił wypłaty odszkodowania, twierdząc, że jako współwłaściciel pojazdu Dorota Skurnóg nie może go żądać z ubezpieczenia OC własnego auta.
– To była taka walka na papierki. Nikt ze strony ubezpieczyciela nigdy u mnie nie był, nikt ze mną nie rozmawiał, nigdy mnie nie widział – żali się pani Dorota.
Jedna z firm odszkodowawczych, która jako pierwsza reprezentowała interesy Doroty Skurnóg, po złożeniu pisma do ubezpieczyciela uznała, że nie ma szans w starciu z gigantem. W tym samym mniej więcej czasie, czyli siedem lat temu, sprawą zainteresowali się Tomasz i Elżbieta Rosowie, małżeństwo prowadzące firmę Ter Enterprises, która należy do Grupy Doradczej Prawno-Medycznej. Od początku byli pewni, że można wygrać. – Byliśmy przekonani, że prawo europejskie i polskie (mimo rozbieżnych wyroków sądowych w Polsce) jest i będzie po stronie Doroty Skurnóg – zapewnia Tomasz Rosa.
Jednak na wygraną trzeba było długo czekać. – Najpierw kierowaliśmy pisma do ubezpieczyciela, później sprawy trafiały do sądu. Od początku wspierał nas rzecznik ubezpieczonych. Trzeba było także sforsować uchwałę Sądu Najwyższego, żeby sprecyzować, że żonie sprawcy wypadku odszkodowanie się należy, bo do tej pory przepisy były różnie interpretowane. Jedne firmy wypłacały, drugie nie, w zależności od interpretacji i tego, jak komu było wygodnie. A to właśnie my podjęliśmy się tej walki, żeby ustawę ujednolicić – tłumaczy Dorota Skurnóg.
– Ubezpieczyciel błędnie interpretował przepisy prawa. Nie wziął pod uwagę wytycznych płynących z uchwały Sądu Najwyższego z 7 lutego 2008 r. (sygn. akt III CZP 115/07) podjętej z wniosku rzecznika ubezpieczonych o rozstrzygnięcie rozbieżności w orzecznictwie sądowym, w której sąd stwierdził, że „ubezpieczyciel ponosi odpowiedzialność gwarancyjną wynikającą z umowy obowiązkowego ubezpieczenia odpowiedzialności cywilnej posiadaczy pojazdów mechanicznych za szkody na osobie wyrządzone przez kierującego pojazdem, w tym także pasażerowi będącemu wraz z kierowcą współposiadaczem tego pojazdu”, wyjaśnia Anna Dąbrowska, główna specjalistka w Biurze Rzecznika Ubezpieczonych. Dodaje, że na wniosek poszkodowanej rzecznik interweniował również w zakładzie ubezpieczeń. Niestety, bez pozytywnego rezultatu, dlatego sprawa trafiła do sądu.
Mimo uchwały SN towarzystwo ubezpieczeniowe wciąż szukało argumentów, aby nie wypłacać pani Dorocie odszkodowania. Sugerowano, że miała niezapięte pasy. Szukano pretekstu, by wykazać jej winę i zrzucić na nią oraz byłego już męża odpowiedzialność za sytuację, w której się znalazła.
Mijały kolejne lata, rosła korespondencja. – Największym problemem były odległe terminy i opieszałość sądu pierwszej instancji – opowiada Tomasz Rosa. – Mimo że pani Dorota wymagała natychmiastowej pomocy, musieliśmy się przygotować na długą walkę.
Dorota Skurnóg potrzebowała i wciąż potrzebuje rehabilitacji. Mieszka w wieżowcu na ósmym piętrze, a windę od wyjścia dzielą trudne do pokonania schody. Jedynie latem u babci na wsi może się cieszyć świeżym powietrzem i słońcem. Resztę czasu spędza w czterech ścianach swojego mieszkania. Łącznikiem ze światem za oknem są mama oraz 13-letnia już córka Sandra.

Wyrok po sześciu latach

Proces w sądzie okręgowym trwał ponad sześć lat, terminy rozpraw ustalano na jedną w roku. Gdy wreszcie Sąd Okręgowy w Warszawie 8 maja 2012 r. wydał wyrok, był on korzystny dla poszkodowanej. Na rzecz pani Skurnóg zasądzono 500 tys. zł zadośćuczynienia, 217 452,51 zł odszkodowania, 10,7 tys. zł renty z tytułu zwiększonych potrzeb i 1,8 tys. zł renty z tytułu niezdolności do pracy zarobkowej oraz zmniejszenia widoków na przyszłość.
Z tym wyrokiem nie zgodzili się ani ubezpieczyciel, żądający odrzucenia roszczeń w całości, ani pokrzywdzona. – Kwota zasądzona przez sąd okręgowy była zdecydowanie za niska, jeśli weźmie się pod uwagę stan mojego zdrowia oraz straty moralne i psychiczne, które poniosłam, dlatego złożyliśmy wniosek o większe zadośćuczynienie – mówi Dorota Skurnóg. – Nie wiem, na co liczył ubezpieczyciel, wnioskując o całkowite odrzucenie roszczeń – dziwi się Tomasz Rosa.
Dlaczego zatem Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji Warta wniosło apelację? Odsetki przecież rosły. Na to pytanie biuro prasowe Warty nie odpowiedziało, zasłaniając się tajemnicą ubezpieczeniową.
– Trudno nam ocenić, dlaczego ubezpieczyciel wniósł apelację, to pytanie należałoby skierować raczej do niego. Prawdopodobnie chciał uzyskać korzystniejsze dla siebie rozstrzygnięcie, tym bardziej że wartość przedmiotu sporu w sprawie była znacząca. Strategia ta okazała się niekorzystna, bo sąd drugiej instancji podwyższył świadczenia na rzecz poszkodowanej. Odczuwamy satysfakcję, że swoimi działaniami przyczyniliśmy się do uzyskania sprawiedliwego wyroku – komentuje Anna Dąbrowska z Biura Rzecznika Ubezpieczonych.
Sąd Apelacyjny w Warszawie zasądził na rzecz Doroty Skurnóg ponad 2,5 mln zł zadośćuczynienia, odszkodowania i odsetek oraz 12,3 tys. zł miesięcznej renty. To najwyższe dotychczas świadczenia zasądzone w Polsce.
– Ten wyrok jest bezprecedensowy w historii polskiego sądownictwa. Po wielu latach walki sprawiedliwości stało się zadość i pani Dorota otrzyma wreszcie należne jej pieniądze – przekonuje Tomasz Rosa.

Inni będą mieli łatwiej

Kancelaria odszkodowawcza po siedmiu latach odniosła sukces w podwójnym wymiarze. Z jednej strony, wywalczyła zadośćuczynienie dla poszkodowanej, z drugiej – firmie należy się prowizja od uzyskanej kwoty. Jakie to pieniądze? Ter Enterprises nie udziela konkretnej odpowiedzi, zasłaniając się klauzulą poufności. – We wszystkich prowadzonych sprawach rozliczamy się na zasadzie success fee, czyli wynagrodzenia wypłacanego jako procent od wywalczonej kwoty, pobierany dopiero po uzyskaniu odszkodowania. Stawki ustalamy indywidualnie z każdym klientem, ich wysokość podlega klauzuli poufności. Obecnie w Polsce kancelarie odszkodowawcze określają wartość prowizji (w sprawach o odszkodowanie i zadośćuczynienie) w przedziale 15-30% sumy odszkodowania – tłumaczy Tomasz Rosa. Jak łatwo obliczyć, w przypadku pani Doroty może to być od 375 do 750 tys. zł.
Wyrok sądu apelacyjnego zapadł 18 września 2013 r., ale na koncie pani Doroty pieniędzy jeszcze nie ma. I jej życie właściwie niewiele się zmieniło. Możliwa jest jeszcze tylko skarga kasacyjna. Ale w końcu jest spokój. I akceptacja. – Nikomu jeszcze nie udało się połączyć przerwanego nerwu. Nie ma możliwości, żeby moja córka chodziła, więc po co się szarpać… – mówi pani Irena. – Ale wreszcie odczuwamy spokój, wszystko idzie ku dobremu.
W ciągu ostatnich miesięcy nazwisko pani Doroty pojawiało się w wielu portalach informacyjnych. Jest symbolem zwycięstwa w walce z ubezpieczycielem, a jej postawa pokazuje, że nie wolno się poddawać. – Walczyłam, ponieważ uważałam, że to się należy każdemu człowiekowi, który jest w podobnej do mojej sytuacji. I skoro prawo od nas wymaga, żebyśmy opłacali OC, w drugą stronę też to powinno działać. Walczyłam o to razem z panem Tomaszem i panią Elą, bo to była słuszna sprawa. Może ktoś inny będzie miał już łatwiej – stwierdza Dorota Skurnóg.

Wydanie: 10/2014, 2014

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy