Postkomunista – przedmiot pogardy

Postkomunista – przedmiot pogardy

Na mocy obowiązującej ideologii postkomunista ma prawo jedynie do ciężkiej pracy, poczucia winy i potulności

Idealny i uniwersalny obiekt pogardy dla wszystkich ugrupowań w Polsce stanowi obecnie postkomunistyczna lewica. Natomiast jedyną możliwą postawą, jaką mogą przyjąć politycy postkomunistycznej lewicy, aby uzyskać prawo do funkcjonowania w przestrzeni publicznej, jest postawa potulnej akceptacji swojej winy historycznej. Muszą potulnie poczuwać się do historycznej winy i znosić swoją porcję pogardy z pokorą, nawet jeżeli na nią nie zasługują, rozumiejąc, że z powodu historycznej winy im wolno mniej niż innym i że w mniejszym stopniu mogą liczyć na pobłażliwość i wybaczenie. Warto zauważyć, że ta potulność w znoszeniu pogardy dawała zresztą nadzieję na to, że będą uczciwie pracowali na rzecz państwa, by kiedyś zyskać uznanie i zrzucić piętno hańby. Te rachuby okazały się jednak fałszywe. Jest rzeczą bardzo interesującą, dlaczego tak się stało.
Na mocy ideologii, która dokonała usztywnienia świadomości społecznej w Polsce, postkomunista ma prawo jedynie do ciężkiej pracy, poczucia winy, potulności i hańby. W żadnym wypadku natomiast nie może być uznany za postać wybitną czy godną respektu. Czy bowiem ktokolwiek w Polsce może sobie wyobrazić postkomunistę, który miałby szansę na stanowisko bohatera narodowego? To absolutnie nie do pomyślenia: dlatego właśnie reakcją na burzliwe oklaski powitalne dla gen. Wojciecha Jaruzelskiego i premiera Mieczysława Rakowskiego podczas konwentykli SLD nie mogło być nic innego, tylko kpina, szyderstwo i złośliwe komentarze w rubrykach humorystyczno-politycznych. Podobne szyderstwa budzi powstanie ruchu politycznego, który przyjął imię Edwarda Gierka.

Monopolizacja panteonu

Z definicji więc postkomunista nie może być bohaterem narodowym. Ale nie może być też ofiarą. Spełnianie społecznej roli ofiary bowiem implikuje uczucie sympatii do niej, ofiara budzi odruch litości, pomocy i solidarności. Takich uczuć wobec postkomunisty nikt w Polsce nie ośmieli się ani odczuwać, ani publicznie zadeklarować. Czy bowiem ktokolwiek zechce publicznie oświadczyć, że np. Józef Oleksy stał się ofiarą? Jego przypadek pokazuje także, że postkomunista nie ma prawa również do poczucia dumy. W Polsce jest to nie do pomyślenia; to ideologiczny absurd. W polskiej świadomości publicznej postkomunista może funkcjonować wyłącznie jako oprawca godny surowej kary i pogardy.
Dlatego postkomunista nie może być ani bohaterem narodowym, ani godną współczucia ofiarą, ani nie ma prawa odczuwać dumy z tego, kim jest, ponieważ to, kim był, kładzie się cieniem na jego postaci. Może więc być jedynie przedmiotem pogardy. I o tyle jest „dobrym” postkomunistą, tj. o tyle pozwala mu się na publiczne funkcjonowanie, o ile ten ciężar pogardy zaakceptuje. Postkomunista może być jedynie ziarnkiem brudu, które dostało się do macicy perłowej i drażniąc ją, spowodowało ukształtowanie się pięknej perły w postaci ideologii antykomunistycznych, znajdujących swoje ucieleśnienie w ugrupowaniach liberalno-prawicowych. W polskiej świadomości politycznej postkomunizm był więc i musi pozostać jedynie godnym pogardy brudem.

Efekt wyniszczania

Postkomunistyczna lewica ma zatem prawo funkcjonować w przestrzeni publicznej, ale wyłącznie jako chłopiec do bicia. Sprowadzenie postkomunistycznej lewicy do roli społecznego obiektu pogardy doprowadziło jednak do dosyć nieoczekiwanego, choć z punktu widzenia prawicy pożądanego efektu wyniszczającego. Efekt ten jest znakomitą ilustracją samospełniania się ocen w polityce.
Nikt bowiem nie czuje się dobrze jako przedmiot pogardy. Na dłuższą metę zaczyna ona doskwierać najpotulniejszym. Doskwiera ona jako niesprawiedliwość zwłaszcza wtedy, gdy pogardzani widzą, iż ci, którzy nimi pogardzają, sami na pogardę zasługują może nawet bardziej. Dlatego większość zwolenników lewicy, uświadamiając sobie, że nie ma szans na zyskanie społecznego uznania i podziwu i że po wsze czasy będzie przedmiotem pogardy, nawet jeżeli na nią nie zasłużyła, zaczęła odczuwać to jako niesprawiedliwość. Dlatego też, w akcie swoistego osobistego rewanżu, niektórzy zaczęli faktycznie postępować w sposób w pełni zasługujący na pogardę. Tak jak np. Andrzej Pęczak i wiele innych jego klonów w SLD.
Należy podkreślić, że takie postępowanie jest psychologicznie bardziej opłacalne niż uczciwość w powiązaniu z potulnością: w przypadku, gdy ich nieuczciwość uda się im ukryć, będą mogli się cieszyć nie tylko obecną pozycją, lecz także owocami nieuczciwości. W przypadku zaś gdy ich nieuczciwość zostanie publicznie ujawniona i napiętnowana, mają przynajmniej poczucie, że solidnie sobie na to zasłużyli i że dopiero wtedy mogą być sprawiedliwie i słusznie pogardzani.
Należy przypuszczać, że „wyprzedzające” piętnowanie ludzi postkomunistycznej lewicy i pogardzanie nimi napędza w nich ten swoisty mechanizm „wyrównywania rachunków” i pozwoliło im odkryć jego opłacalność. W pewnej przynajmniej mierze i w odniesieniu przynajmniej do pewnych przypadków mechanizm ten jest odpowiedzialny za zjawisko pęczakizmu. Działa on mniej więcej tak: „Wiem, że bez względu na moje uczciwe wysiłki nigdy nie zdejmę z siebie hańby, z jaką nieodmiennie i bez względu na zasługi spotyka się człowiek lewicy. Niech więc wam będzie: teraz możecie mną gardzić; ja przynajmniej będę miał mercedesa (pieniądze, dom itd.), który mi częściowo zrekompensuje początkowo niezasłużoną pogardę”.
Przyjęcie na siebie przez postkomunistyczną lewicę historycznej winy, której już nikt nigdy z jej barków nie zdejmie, jest odczuwane przez wielu jej członków i zwolenników jako pułapka, z której nie ma powrotu do prawomocnego funkcjonowania w przestrzeni publicznej i zyskania nie pełni, ale nawet choćby części godności, uznania i podziwu za swe wysiłki. Któż bowiem, kto był utożsamiany z lewicą, został uznany za autentyczny autorytet? Co najwyżej Jacek Kuroń i Aleksander Małachowski. W tym przypadku jednak silnym argumentem na rzecz uznania ich za autorytety, mimo ich lewicowości, jest to, że, po pierwsze, choć obaj byli członkami ugrupowań komunistycznych, to w swoim czasie walczyli z komunizmem, po drugie, nie zostali członkami ugrupowań postkomunistycznych, po trzecie zaś to, że obaj nie żyją.
Postkomuniści jednak nie mogą sobie nawet robić nadziei na to, że martwy postkomunista zostanie uznany za dobrego postkomunistę. Dla postkomunisty śmierć nie może być ani usprawiedliwieniem, ani wybawieniem. Edward Gierek też nie żyje, ale mimo społecznej popularności nie ma szans na miejsce w oficjalnym panteonie narodowych bohaterów. W panteonie tym nie stanie również gen. Jaruzelski, dla niego bowiem zarezerwowana została społeczna rola oprawcy narodu polskiego. I wcale nie pomoże mu przyjaźń z Adamem Michnikiem. Michnikowi z kolei (oby żył wiecznie!) nie zaszkodzi ani przyjaźń z Jaruzelskim, ani z Jerzym Urbanem, ani to, że lubi opowiadać o sobie, iż jest socjalistą, który nie może wybaczyć socjalizmowi, że nie funkcjonuje.
Sytuacja ludzi utożsamiających się z lewicą postkomunistyczną wygląda więc następująco: „Choćbyś był najuczciwszym członkiem lewicy, choćbyś był kryształowej czystości, choćbyś był możliwie najbardziej służalczy wobec swoich przeciwników politycznych, to jeśliś był w tej samej formacji co gen. Wojciech Jaruzelski, Edward Gierek, Leszek Miller i Andrzej Pęczak, to będziesz przeklęty ty i twoje potomstwo do dziesiątego pokolenia, a może i dłużej, a pamięć o tobie na zawsze będzie zhańbiona”.

Przeciwko konsolidacji

Ludzie lewicy postkomunistycznej doskonale to odczuwają i zdają sobie sprawę, że znaleźli się w pułapce bez wyjścia. Dlatego, chcąc uczestniczyć w życiu politycznym, pozostaną przy lewicy, nawet pogardzanej i skorumpowanej, ponieważ nie mają dokąd pójść. Ci zaś spośród postkomunistów, dla których ciężar pogardy jest nie do zniesienia, wycofają się z aktywnej polityki, ale póki życia będą postkomunistyczną lewicę popierać, nawet jeżeli będą przy tym zagryzać zęby. Odpowiedzią części postkomunistycznego elektoratu na ciężar pogardy może być więc jedynie wyrażana prywatnie, pokątnie, a także za kurtyną sali wyborczej hardość w popieraniu postkomunistycznej lewicy.
Tak czy inaczej, nie wróży to świetlanej przyszłości ani polskiej lewicy, ani polskiej polityce. Także dlatego, że to, co mniej lub bardziej zasłużenie spotyka lewicę postkomunistyczną, ulega ekstrapolacji na wszelkie odmiany lewicowości.
Z tej przyczyny jedynym sposobem uzdrowienia polskiej polityki jest zbudowanie skutecznej przeciwwagi dla ugrupowań prawicowych. Ugrupowania te znalazły się obecnie w niebezpiecznie – dla nich samych i dla państwa – komfortowej sytuacji politycznej. W resztkach postkomunistycznej lewicy mają bowiem co najwyżej wspólny przedmiot pogardy, ale nie mają w niej godnego uwagi wspólnego przeciwnika politycznego. Dlatego raczej prędzej niż później rzucą się sobie samym do gardła. A ponieważ postkomunistyczna lewica nigdy nie będzie dla nich godnym uwagi przeciwnikiem politycznym, uzdrowienie polskiej polityki możliwe jest wyłącznie przez powstanie silnego ugrupowania lewicowego, które nie będzie skażone postkomunistycznym grzechem pierworodnym i które będzie zdolne do czegoś więcej niż polityczna potulność: do podjęcia autentycznej walki politycznej.
Wynika stąd nieuchronnie, że konsolidacja lewicy jest politycznym nonsensem. Zwłaszcza wtedy, gdyby miała się odbywać pod egidą prezydenta Kwaśniewskiego. W żadnym razie nie można go winić za wszystkie kłopoty postkomunistycznej lewicy. Jedynie za te największe.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego, znawcą filozofii polityki

 

Wydanie: 05/2005, 2005

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy