Pot i łzy Krzaklewskiego

Pot i łzy Krzaklewskiego

Sympatie i antypatie polityczne rodzą się gdzie indziej, nie przed telewizorem

Rozmowa z prof. Januszem Czapińskim

– Co pan na gorąco sądzi o nieoficjalnych wynikach wyborów?
– Ja przewidywałem, że ci ludzie, którzy głosowali na AWS w 1997 roku, teraz mają ogromny dylemat. Z jednej strony, w sferze symboliki wartości, tego, co prezentuje światopoglądowo, Krzaklewski był dla nich jedynym wymarzonym kandydatem.Ale on się nie sprawdził w wymiarze pragmatycznym. Po prostu ludzie musieli rozstrzygnąć, czy pójdą i zagłosują raz jeszcze na niego, czy też nie pójdą w ogóle lub zmienią swoje preferencje. Prawdopodobnie zmienili swoje polityczne upodobania. Część z nich zagłosowała na chodzący spokój, czyli na Aleksandra Kwaśniewskiego.
Marian Krzaklewski był niezwykle osamotniony. Tak naprawdę z liczących się polityków z obozu AWS poparł go i to bardziej półgębkiem niż otwartym tekstem tylko premier, Jerzy Buzek. Nie było czołowych liderów ugrupowań politycznych, które wchodzą w skład AWS. Liderzy SKL, poza Wiesławem Walendziakiem, nic nie powiedzieli. Gdzie był ZChN w tej kampanii? Ja miałem wrażenie, że momentami liderowi AWS pot i łzy leciały z powodu tego osamotnienia. To nie jest tak, że prawica przegrała na własne życzenie. Ona w tej chwili formalnie jeszcze nie jest tak bardzo podzielona jak przed rokiem 1996, ale faktycznie znów znajduje się w takiej sytuacji jak przed czterema laty. W AWS zacznie się rozdawanie kart od początku. Wynik Mariana Krzaklewskiego nie jest wynikiem wystarczająco dobrym. Dobrym byłby wtedy, gdyby Krzaklewski przeszedł do drugiej tury. To byłoby potrzebne dla odświeżenia legitymizacji jego przywództwa nad tym ugrupowaniem. I teraz zacznie się proces wyboru nowego przywódcy.
Podczas poprzednich wyborów wszyscy się obawiali, że Polska została podzielona na dwie części, zantagonizowana po dwóch stronach ideologicznej barykady. Teraz te wybory były pod znakiem, czy ja będę miał co włożyć do garnka za tydzień, czy też nie. Tak naprawdę ludzie kierowali się czystą pragmatyką, dniem dzisiejszym, a nie wczorajszym. Ja nie twierdzę, że takie pragmatyczne myślenie Polaków przetrwa do wyborów parlamentarnych.
– Jak ocenia pan kampanię prezydencką?
– Mój osąd chyba się różni od opinii wielu analityków. Uważam, że była to kampania bardzo uładzona. W porównaniu z tym, co w takich sytuacjach dzieje się lub mogłoby się dziać w Stanach Zjednoczonych, była wręcz kwintesencją europejskiej kultury. Była to też kampania, którą charakteryzował syndrom utraconego dziewictwa.

– Co to znaczy?
– Miałem wrażenie, że większość głównych pretendentów ustawicznie tłumaczyła się z tego, co zrobiła lub czego nie zrobiła, a co w sumie dało nie najlepsze efekty. Kandydaci usprawiedliwiali się ze swego utraconego politycznego dziewictwa, ponieważ większość z nich nie była debiutantami na politycznej scenie. Urzędujący prezydent został sprowokowany do obrony przez materiały, które produkował sztab Krzaklewskiego. Olechowski już na samym początku musiał się gęsto tłumaczyć z faktu, że uczestniczył w wywiadzie gospodarczym.

– Ale chyba najwięcej powodów do usprawiedliwiania się miał Marian Krzaklewski?
– On miał na sumieniu cztery reformy; to właśnie z nim Polacy kojarzą wszystko złe, co im się przytrafiło w czasie minionych trzech lat.

– I tu Marian Krzaklewski nie miał argumentów?
– Jego słabością jest mała medialność. Albo umyka w ogólniki, albo daje się sprowokować, bo nie ma dystansu do siebie. Ludzie bardzo źle odbierają takie zachowania. Krzaklewski, żeby uniknąć nieprzyjemnych sytuacji, mówi tekstem słodkim jak miód. O rodzinie, dobrobycie, obronie polskości. Daje do zrozumienia, że nie mógł lepiej, bo inni przeszkadzali. Natomiast ostro atakują w jego imieniu dyżurni z jego sztabu.

– Ta negatywna kampania nie poprawiła sondażowych notowań lidera AWS.
– I dlatego była ostrzegawczym sygnałem dla większości kandydatów. Stało się ewidentne, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Ci trzeci wyciągnęli wnioski: nie drażnić społeczeństwa, nie naruszać spokoju polskich rodzin, nie obiecywać żadnych kolejnych zmian, nie zmieniać reguł gry. Żaden z poważnych kandydatów, bo nie mówimy o tych z trzeciego szeregu, nie obiecywał rewolucji. W tej kampanii nikt, poza Januszem Korwin-Mikke, nie grał jak w ruletce.

– Ale przecież była opinia, że kampania negatywna Krzaklewskiego to właśnie takie postawienie na ruletkę.
– Nie tak to widzę. Krzaklewski musiał zaryzykować, bo chodziło mu o osiągnięcie jednego, minimalnego celu, ważnego w perspektywie wyborów parlamentarnych. Żeby możliwa była dłuższa rozgrywka, druga tura wyborów, a tym samym zachowanie czy odbudowanie swojego przywództwa AWS. Dlatego musiał utrącić kilka, kilkanaście procent Kwaśniewskiemu. Aby w wyścigu do prezydenckiego fotela z powrotem sprowadzić go do peletonu. Sztabowcy Krzaklewskiego chyba zdawali sobie sprawę, że to nie jest metoda generowania poparcia dla własnego kandydata.

– Ale na zmobilizowanie AWS-owskiego elektoratu?
– Krzaklewski ma duży, ukryty elektorat. To spora część tych, którzy głosowali na AWS w 1997 roku, lecz odczuli, że Krzaklewski bardzo mocno im nadepnął na odciski reformami.

– Więc się wahali…
– Tak i dlatego nie widać było ich deklaracji w sondażach. Podjęli decyzję w ostatniej chwili.

– Czy kandydatom udało się wykreować taki właśnie wizerunek?
– Niektórym się to udało już dużo wcześniej, więc mieli na starcie kampanii prostsze zadanie – mam tu na myśli Aleksandra Kwaśniewskiego. To jest w ogóle intrygująca postać w tych wyborach, ponieważ przypomina tytułowego bohatera książki Roberta Musila “Człowiek bez właściwości”. To być może brzmi pejoratywnie, ale jest najlepszą recenzją, jaką może pochwalić się polityk, który chce być prezydentem wszystkich Polaków. Bo po prostu musi być człowiekiem bez właściwości.

– To znaczy jakim?
– Nie może innych drażnić, nie może być zbyt wyrazisty, tzn. jednostronny w wyborach. Musi uchodzić za człowieka, który kieruje się interesem i gustem tych, do których adresowane jest jego zachowanie. Nawiasem mówiąc, z tego wynikają i takie wpadki, które pokazywał sztab Krzaklewskiego. To jest konsekwencja bycia człowiekiem, który bardzo zważa na to, jakie są normy sytuacyjne, tam, gdzie się akurat znalazł. Tak więc, jeśli w towarzystwie, w jakim wylądował w Kaliszu, było czymś zupełnie naturalnym i śmiesznym takie właśnie zachowanie, to on tak postąpił. Z czego nie wynika, że jest antypapieski, czy antykatolicki przez 24 godziny na dobę. Tak postępuje ktoś, kto w sytuacjach publicznych nie pyta wyłącznie siebie, jaki jest jego własny apetyt, na co on ma ochotę, tylko jaki jest apetyt tych, w których towarzystwie się znajduje.

– Czy nie jest to miękkość?
– To nie jest słabość. Takich jak Aleksander Kwaśniewski psychologia klasyfikuje jako ludzi o wysokim poziomie samoobserwacji. Oni patrzą, jakie są wymogi sytuacji i zgodnie z tymi wymogami się zachowują.

– A jak tacy ludzie postępują, gdy dochodzi do ostrego sporu, kiedy muszą podjąć decyzję, która jednych zadowoli, a drugich rozwścieczy?
– Wówczas okazać się mogą mocni przez swoją umiejętność obchodzenia przeszkód. Wynika to z ich bardzo dużych umiejętności społecznych. Z dużej wrażliwości na to, co myślą inni, co czują. Takie postaci, jak Kwaśniewski, to nie są politycy autystyczni, którzy wiedzą swoje i choćby nawet nie wiem jak gruby był mur, oni będą weń beznadziejnie walić głową. Kwaśniewski ma hierarchię wartości, wie, czego chce. Tylko on to wszystko próbuje realizować w miękki sposób, żeby sobie nie rozwalić głowy. Bo gdy mur jest gruby, to trzeba go obejść, albo odczekać, aż ktoś go skruszy… Dlatego momentami wydaje się, że postępuje wbrew własnym deklaracjom, własnym interesom. Ale w sumie wszystko składa się na jego wizerunek prezydenta wszystkich Polaków.

– Czy, zważywszy na fakt, że Polska jest tak bardzo podzielona, nie było dla pana czymś nienaturalnym to znakomite 70% poparcia Polaków dla Kwaśniewskiego?
– Nie. Ta popularność była efektem jego ogromnych umiejętności społecznych, bardzo dużej inteligencji. No i niezwykłej charyzmy politycznej. W żadnym momencie, mimo że rząd stał dokładnie po drugiej stronie barykady ideologicznej, nie doprowadził do ostrego konfliktu dwóch ośrodków władzy wykonawczej. Oczywiście, były pretensje o to, że jakąś ustawę zawetował, albo że nie zawetował. Ale nigdy nie wytworzył takiego wrażenia, jak Wałęsa, kiedy był prezydentem. Kwaśniewski nie wojował, nie drażnił, nie prowokował. To świadczy o klasie politycznej – bo jeżeli chce się osiągnąć jakieś własne cele, nie można machać szabelką. Bo wtedy rozdrażnia się innych ludzi, przygotowuje ich do obrony, bądź agresji. Tworzy się wartość dodaną emocji. Ale z tych emocji nic dobrego nie wynika – poza pewnym uatrakcyjnieniem życia politycznego, bo ludzie mają igrzyska. Więc fakt, że Kwaśniewski jest “człowiekiem bez właściwości”, bardzo dobrze służy jego wizerunkowi. I tak naprawdę świadczy o tym, że udał mu się zabieg wręcz niewyobrażalny – w podzielonym społeczeństwie zjednał sobie poparcie w kategoriach deklarowanego zaufania ponad 70%. A w kategoriach poparcia aktywnego, czyli deklaracji oddania głosu na niego na dwa tygodnie jeszcze przed wyborami – 65%. Nawiasem mówiąc, Marian Krzaklewski próbuje trochę naśladować ten styl funkcjonowania. On też stara się na gwałt wyzbyć pewnych swoich wyrazistych właściwości.

– Czy mu się to udaje?
– Czasami się udaje. Na przykład wyzbył się właściwości wizualnej, czyli unoszenia wysoko podbródka. Widać, że zaczyna słuchać się ludzi, którzy ustawiają jego społeczny wizerunek.

– Czy przynosi to jakieś efekty? Czy różnica między Kwaśniewskim a Krzaklewskim to efekt pracy specjalistów od kształtowania wizerunku?
– Nie. Bo niezależnie od tego, ile roboty włożyli różni wizażyści i specjaliści od wizerunku publicznego, w przypadku pana Kwaśniewskiego, bez wrodzonych jego talentów, nie dałoby się osiągnąć takiego efektu. Po prostu trzeba być już w pewnej klasie, żeby móc szlifować szczegóły. Nie da się przeskoczyć szczebli wyznaczonych naturą człowieka.

– Był pan szefem grupy, która badała nastroje społeczne. Czy wobec stwierdzonych złych nastrojów miękka kampania nie była błędem?
– Nie. Bo nie ma w Polsce nastrojów rewolucyjnych. Ludzie narzekają, natomiast nie ma w tym agresji. Przez głosy niezadowolenia nie przemawia jakaś chęć rewanżu albo oczekiwania na wielką rewolucję, na zmianę.

– Dominują oczekiwania, żeby się uspokoiło?
– Ludzie chcą, żeby wreszcie skończyć z ustawiczną prowizorką. Chodzi o to, żeby wreszcie skończyć proces transformacji, a nie zaczynać nowej rewolucji. Dlatego Ikonowicz czy Korwin-Mikke nie mieli żadnych szans.

– Ale Kalinowski miał inny rodzaj kampanii…
– Kalinowski zmienił z czasem ton. On też zaczął stopniowo przyjmować wizerunek człowieka bez właściwości. Ja niczego nie będę wam psuł – obiecywał – ja tylko będę dbał o to, żeby nie powstawały nowe niebezpieczne przepaści.

– Do tego ideału dążył też Andrzej Olechowski… On również nie miał żadnej jednoznacznej etykietki.
– Nie miał. I z tego punktu widzenia powinien być beniaminkiem tych wyborów. Ale nie będzie – bo, co prawda, brak etykietki daje mu pewne fory w odbiorze społecznym, ale nie ma zaplecza organizacyjnego. A same pieniądze i telewizyjne klipy nie załatwią sprawy.

– Dlaczego?
– My się pasjonujemy tym, co daje telewizja – i w jednym przypadku – scen z Kalisza i Charkowa, to zadziałało. Natomiast generalnie, sympatie i antypatie rodzą się gdzie indziej, nie przed telewizorem. To, co przekazują media, to tylko surowy materiał do rozmów, dyskusji. Człowiek musi troszkę o tym porozmawiać z innymi – rodziną, sąsiadami, księdzem. Wiele zależy od tego, co będą mówić księża z ambony, bo oni uprawiają kampanię w sposób bardziej intymny, łatwiejszy do przyjęcia przez odbiorców. Mówią do 200-300 osób. Ze swojej parafii. To nie prymas, nie bp Pieronek, tylko znany wszystkim ksiądz, chodzący po kolędzie, jest wiarygodny, bo znany.

– Czy coś zaskoczyło pana w kampanii?
– Dwie rzeczy. Jedna, że ta kampania jest taka uładzona. Druga – to będzie trochę sprzeczne z pierwszym powodem mojego zaskoczenia: chodzi mi o sytuację, gdy pierwszy raz obejrzałem spot na Kwaśniewskiego ze sprawą kaliską i charkowską. To było mocne uderzenie. Dzisiaj natomiast mam wrażenie, że cała kampania była jak lukrowane, choć trochę zakalcowe ciastko. Nic istotnego, na co bardzo wielu Polaków czekało, się nie zdarzyło.

 

Wydanie: 2000, 41/2000

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy