Starcie internetowych miliarderów

Starcie internetowych miliarderów

Portale społecznościowe walczą nie tyle o użytkowników, ile o ich serca i umysły. Zwycięzca może być tylko jeden

Najwięksi luminarze branży informatycznej to ludzie w średnim wieku. Bill Gates ma dzisiaj 55 lat, choć kiedy zakładał Microsoft, był 21-latkiem. Tyle samo lat ma Steve Jobs i w tym samym wieku w 1976 r. zakładał Apple. Larry Page i Sergey Brin, „goście od Googla”, mają po 37 lat.
Ich pozycję wyznacza wpływ, jaki ich idee miały na świat i stan ich kont. Gates na listę 400 najbogatszych Amerykanów magazynu „Forbes” trafił w wieku 30 lat. Jobs w wieku 27. Brin i Page mieli po 31 lat, kiedy weszli do tego grona składającego się głównie z siwych panów.
Mark Zuckerberg ma lat 26. Facebooka zakładał jako 20-latek. Miliarderem został w wieku lat 23, na listę 400 trafił, mając 24, wcześniej niż którykolwiek z wyżej wymienionych i ktokolwiek inny na liście. Można śmiało założyć, że jest najmłodszym miliarderem w historii, który majątku nie odziedziczył.

Znajomi w sieci

W branży informatycznej nie zawsze jest tak, że kto pierwszy, ten lepszy. Microsoft nie wymyślił graficznego systemu operacyjnego. Chłopcom z Redmond udało się go po prostu upowszechnić w odpowiednim momencie i na odpowiedniej platformie. W ten sposób walnie przyczynili się do masowej informatyzacji, której dobrodziejstwami mogą się dziś cieszyć nawet najbardziej oporni technologicznie przedstawiciele gatunku Homo sapiens.
Podobnie rzecz się miała z wyszukiwarkami internetowymi. Jeszcze sześć lat temu (co w branży informatycznej odpowiada dwóm epokom geologicznym) powszechnie korzystano z wyszukiwarek na portalach internetowych. Kto pamięta AltaVistę? Do dziś na wspomnienie siermiężnej wyszukiwarki Wirtualnej Polski przechodzą mnie dreszcze. Dopiero Google pokazał, że można to zrobić szybciej, lepiej i na dużo większą skalę.
Pierwszym serwisem społecznościowym, takim jak je rozumiemy dzisiaj, był Friendster. Stworzył go w 2002 r. Jonathan Abrams. Premiera portalu nałożyła się na upowszechnienie szybkich łączy internetowych, co ułatwiło jego ekspansję. To była kompletna nowość. 20- i 30-latkowie ze Stanów masowo zakładali tam swoje konta. Termin „sieć 2.0” jeszcze się nie narodził. Stare media ze zdumieniem i zaciekawieniem opisywały narodzenie się nowego fenomenu. Abrams, weteran Netscape’a, został technologicznym celebrytem, udzielał wywiadów, występował w różnych talk-show.
Portal społecznościowy generuje dużo ruchu, potrzebuje więc szybkich łączy, a te kosztują. Abrams zabezpieczył finansowanie – w 2003 r. otrzymał 12 mln dol. od tego samego funduszu, który pomagał powstać sklepowi internetowemu Amazon. Świat trwał w nieświadomości nadchodzącej rewolucji, lecz byli tacy, którzy potrafili docenić potencjał nowego przedsięwzięcia. Wkrótce Google guys zapukali do drzwi Friendstera i zaoferowali Abramsowi 30 mln dol. Ten, prawdopodobnie w nadziei, że przytrafi się lepsza oferta, odrzucił ją. Nie wiadomo, czy do dzisiaj nie płacze po nocach. Wiadomo, że już nikt nigdy nie złożył mu podobnej oferty. Konkurencja bowiem nie spała.

Moja przestrzeń

Lato 2003 r., biurowa dzielnica niedaleko lotniska w Mieście Aniołów, siedziba firmy eUniverse. Branża: marketing bezpośredni (czytaj: zapychanie skrzynek mejlowych spamem). Do biura Chrisa DeWolfe’a wpada jego kolega Tom Anderson i mówi: „Stary, zastanawiałem się nad Friendsterem”.
Zaczynają analizować mocne i słabe strony serwisu. Wraz z zespołem programistów udaje im się zaprojektować zupełnie nowy serwis, rozwijający to, co we Friendsterze jest najlepsze. Domenę Myspace.com kupują od firmy, która oferuje powierzchnie magazynowe.
DeWolfe i Anderson decydują się zrobić dookoła serwisu jak najwięcej szumu. Z Friendstera ściągają do siebie gwiazdkę Tilę Tequilę, a wraz z nią zastępy jej fanów. Do zakładania profili przekonują muzyków, argumentując, że tam są ich fani. Kiedy dostrzegają na portalu przewagę mężczyzn nad kobietami, organizują tournée po 17 miastach w USA, gdzie wynajęty fotograf robi prowokacyjne zdjęcia ambitnym modelkom, które oczywiście później trafiają na Myspace.
Serwis przyciąga młodych ludzi, którzy dostają do ręki potężne narzędzie ekspresji. Profil można ozdabiać w dowolny sposób, puszczać na nim swoją muzykę, zamieszczać zdjęcia i blogować. Obsługa jest tak prosta, że nawet 13-latki implementują własny kod HTML w swoich profilach. Administratorzy nie usuwają fikcyjnych kont, więc po raz pierwszy ma szansę rozkwitnąć internetowe podglądactwo. Zresztą o to właśnie chodzi – Myspace to show-off, pokazówa. Tutaj po raz pierwszy młodzi ludzie zrozumieli, że wizerunkiem się zarządza. Friendster przy nim jest jak Religia TV przy MTV. Tak zresztą podobno mówili o nim jego twórcy: chcemy być MTV internetu.
Portal bije kolejne statystyczne rekordy. Pod koniec 2004 r. ma prawie 4 mln użytkowników. Niektóre firmy zajmujące się badaniem ruchu w sieci w 2005 r. ogłaszają, że serwis generuje więcej ruchu niż tacy giganci jak Yahoo czy Google. Na fali entuzjazmu DeWolfe mówił, że Myspace nie podzieli losu Friendstera. „Ludzie naprawdę zainwestowali w tę stronę. Są tutaj ich wszyscy znajomi. Tworzenie profili zajęło im długie miesiące. Koszt przesiadki byłby zbyt duży”.
Kiedy pojawił się Rupert Murdoch z furą pieniędzy, DeWolfe i Anderson nie zastanawiali się długo.

Zeszyt z twarzami

Koniec października 2003 r. Drugoroczniak Harvardu spędza samotnie wieczór, po tym jak zerwała z nim dziewczyna. Żeby odpędzić smutne myśli, konstruuje stronę, na której studenci mogliby wybierać ładniejsze z dwóch zdjęć. Facemash spotyka się z gorącym przyjęciem wśród studentów. O nazwisku Zuckerberg po raz pierwszy robi się głośno.
Sukces Facemasha sprawia, że do autora zgłasza się wkrótce troje absolwentów uczelni, którzy przedstawiają mu pomysł na portal dla studentów i alumnów Harvardu pod nazwą HarvardConnection. Chcą, aby to Zuckerberg stworzył dla nich ten serwis. Teraz następuje część, której prawdziwości możemy się tylko domyślać. „Zuck” dochodzi do wniosku, że pracuje nad zbyt cennym pomysłem, aby wypuścić go z rąk. Zwodzi więc zleceniodawców, a w lutym 2004 r. swoją premierę ma TheFacebook. Trójka harwardczyków oskarża młodego programistę o wykorzystanie ich pomysłu.
Nikogo to jednak nie obchodzi, bo Facebook to sukces. Początkowo dostępny tylko dla studentów Harvardu, powoli otwiera się na inne uniwersytety – najpierw na resztę członków Ivy League, potem na wszystkie uczelnie w USA i Kanadzie. We wrześniu 2005 r. umożliwia rejestrację licealistom, a rok później wszystkim powyżej 13. roku życia. W tym czasie serwis ma 5,5 mln użytkowników, a Myspace ok. 70 mln.
Facebook jest bardziej wyważony. Serwis ma przejrzysty układ, nie krzyczy kolorami, nie atakuje muzyką. Ot, grupa znajomych, kilka informacji o sobie, co się lubi, co się poleca. Status informujący przyjaciół, co słychać. Nijak się to nie ma do audiowizualnego wyrafinowania Myspace’a. Jest jednak ten nimb wyjątkowości i ekskluzywności, mówiący: to serwis dla dojrzałych ludzi. Konkurencja jest dla dzieciarni.
Sukces Facebooka zaczyna przyciągać pieniądze. Koncern medialny Viacom trzykrotnie ubiegał się o zakup portalu. Ostatnia oferta opiewała na 750 mln dol. Yahoo dwukrotnie oferował „Zuckowi” za jego dziecko miliard. Wokół siedziby portalu w Palo Alto kręcili się podobno panowie od Googla. A wieść gminna niesie, że Steve Ballmer, prezes Microsoftu, powiedział: „A może byśmy was kupili za 15 mld?”
Jednakże Mark Zuckerberg pozostał nieugięty. Czy przemierzając korytarze centrali w klapkach Adidasa, jak to ma w zwyczaju, czuł, że pod stopami nie ma betonu, lecz złoto?

Koszt przesiadki

Rupert Murdoch wyłożył na Myspace 580 mln dol. W misję uczynienia portalu reklamowym perpetuum mobile zaangażował swoich najlepszych ludzi, ściągniętych do tego priorytetowego zadania z różnych prowincji imperium znanego jako News Corporation. Myspace zaludniono specami z działu sprzedaży, przed którymi postawiono tylko jeden cel: „finansową kontrybucję”. „Monetaryzacja”, jak z angielskiego nazywa się proces przekuwania idei w liczby na kontach, okazała się problematyczna.
W marcu 2006 r. serwis wygenerował 28 mld odsłon, ustępując pod tym względem tylko portalowi Yahoo. Teoretycznie jest to żyła złota – każdy w internecie marzy o tym, żeby wyświetlano jego treści jak najczęściej. Przychód z reklam, ok. 200 mln dol., stanowił jednak jedną dwudziestą tego, co zarabiał Yahoo. Okazało się, że reklamodawcy nie są w stanie wypełnić swoimi reklamami takiej ilości odsłon. Poza tym klienci obawiali się, że ich przekaz rozpuści się w tym morzu odsłon i przestanie być rozpoznawalny. Zdecydowano się więc na gigantyczną obniżkę cen.
Żeby przyciągnąć biznes, zaoferowano firmom możliwość zakładania swoich profili, tak jak to robią zwykli użytkownicy. Podobnie jak przekonano muzyków, że tam są ich fani, tak samo przekonywano biznes, że tam są ich klienci. Wiadomo było jednak, że takie rozwiązanie nie będzie atrakcyjne dla lokalnego spożywczaka.
W sierpniu 2006 r. Google zdecydował się na 900-milionowy kontrakt reklamowy, płatny w trzech rocznych ratach. Rupert „Car mediów” Murdoch musiał więc być zadowolony.
W 2007 r. sytuacja zaczęła się zmieniać. Myspace odnotował spadek tempa rejestracji nowych użytkowników, Facebook zaś – na skutek m.in. decyzji o otwarciu dostępu – wzrost. W kwietniu serwis miał 20 mln użytkowników, a w październiku już 50 mln. Prasa amerykańska zaczęła spekulować, że Facebook to może być następny Myspace. Miał wszystko to, co jego rywal miał na początku – powiew świeżości i buzz (szum).
Zuckerberg nie musiał się bać zastępu weteranów od sprzedaży z News Corp., na bieżąco doradzali mu bowiem specjaliści z funduszy inwestycyjnych. Nie straszna była mu też finansowa potęga Myspace’a, ugruntowana siłą właściciela. Microsoft w końcu dał „Zuckowi” 240 mln w zamian za skromne udziały.
Włodarze Myspace’a lekarstwa poszukiwali w strategii agresywnej ekspansji zagranicznej. Zakończyła się ona z wielkim hukiem w połowie 2009 r., kiedy portal zwolnił 30% swojej siły roboczej. Ofiarą cięć padły oddziały zamiejscowe, m.in. holenderski i polski (utworzony zaledwie pół roku wcześniej!). Facebook nie ma oddziału w Polsce.
Bitwa o gust internautów rozstrzygnęła się w 2008 r. W kwietniu tego roku Facebook prześcignął Myspace’a pod względem liczby tzw. unikalnych użytkowników w Stanach. Początek 2009 r. to zrównanie się dwóch konkurentów pod względem liczby odsłon na świecie. Koszt przesiadki okazał się zerowy.
Według Alexa.com, Facebook odpowiada za ponad 5% odsłon na całym świecie (sic!), w czym niewiele ustępuje Google. Myspace plasuje się na dalekim, 22. miejscu, choć oczywiście być 22. witryną na świecie to olbrzymi sukces w liczbach bezwzględnych. W Polsce Facebook jest na ósmym miejscu. Myspace okupuje dalekie 56., a więc jest gorszy nawet od Grona i porównywalny z takimi przedsięwzięciami internetowymi jak rozkład PKP (60. miejsce).

Wielki Zuck patrzy

Facebook to bez wątpienia największa baza danych osobowych na świecie, a z tym wiąże się wielka odpowiedzialność. Google nie od dziś jest celem ataków obrońców prywatności, przez wzgląd na nieograniczone możliwości gromadzenia danych i robienia z nich użytku. W Mountain View nigdy jednak nie doszło do wpadki.
Każdy portal funkcjonuje zgodnie ze zbiorem zasad, nazywanym po polsku zasadami korzystania czy też zasadami użytkowania (terms of service). Choć często ich nie czytamy, musimy mieć świadomość, że korzystając z danego serwisu, zgadzamy się na te zasady.
Portale lubią majstrować przy zasadach użytkowania i nie inaczej było w przypadku Facebooka. W lutym 2009 r. nastąpiła taka aktualizacja, na mocy której użytkownik przyznawał portalowi „nieodwołalną, bezterminową, niewyłączną, niezbywalną, w pełni płatną, ogólnoświatową licencję (z prawem do udzielania sublicencji) do użytkowania, kopiowania, publikowania, przesyłania, przechowywania, przetrzymywania, publicznego odtwarzania, transmitowania, skanowania, reformatowania, modyfikowania, edytowania, obramowania, tłumaczenia, cytowania, adaptowania, tworzenia dzieł pochodnych i dystrybucji” dowolnych treści, jakie kiedykolwiek zamieścił na portalu, a także „wykorzystania imienia i nazwiska, zdjęć i preferencji do jakichkolwiek celów, w tym komercyjnych i reklamowych”.
Przez dwa tygodnie użytkownicy, blogerzy i prasa branżowa nie pozostawiali suchej nitki na nowych zasadach. Portal postanowił więc wrócić do poprzednich ustawień. To jednak nie jest w stanie zatrzeć wrażenia o wątpliwej trosce Facebooka o prywatność użytkowników. Pod koniec kwietnia bloger z „New York Timesa” zapytał pragnącego zachować anonimowość pracownika portalu, „co Zuck myśli o prywatności”. W odpowiedzi uzyskał: „[śmiech] Nie wierzy w nią”. Doskonale koresponduje to z publicznymi wypowiedziami szefa firmy o tym, że „ludzie nie mają już takich oczekiwań względem prywatności jak kiedyś”.
W tej jeden kwestii może nie mieć racji. Nawet jeśli ludzie nie przestaną korzystać z Facebooka, mogą wywierać wpływ na państwowego regulatora, aby uporządkował sprawę. Senator Charles Schumer pod koniec kwietnia wyraził zaniepokojenie losami danych osobowych składowanych przez Facebooka i praktyką dzielenia się nimi z osobami trzecimi – partnerami reklamowymi portalu (m.in. Microsoft). Trudno przewidzieć, jak bolesne dla Facebooka byłoby starcie z FTC (Federalną Komisją Handlu, do jej kompetencji należy ochrona konsumentów).

Post scriptum

Historia portali społecznościowych to jeszcze jeden przykład gorączki złota w internecie. Pojawia się nowy pomysł i pomysł na to, jak na tym pomyśle zarobić. Nie mogą jednak zarabiać wszyscy. Będą więc tacy, którzy wydali olbrzymie pieniądze i je stracą, oraz tacy, którzy pomnożą je w sumy, o których nie sposób powiedzieć inaczej jak bezbożne.
Rupertowi Murdochowi nie udało się zrealizować długoterminowego planu, jaki postawił przed Myspace’em, chyba że przyspieszy proces przyjęcia portalu przez rynki azjatyckie. Niemniej wkład zwrócił mu chociażby kontrakt reklamowy z Google. Ten z kolei jest właścicielem portalu społecznościowego Orkut, stworzonego przez jednego z programistów w wolnym czasie. Portal jest niezwykle popularny w Ameryce Łacińskiej i Indiach, a jak wiadomo, to również są niezwykle obiecujące rynki. America On Line (AOL) za portal Bebo zapłaciła w 2008 r. 850 mln dol. Planuje jednak go zamknąć w tym miesiącu.
Jonathan Abrams w 2008 r. otworzył inny serwis społecznościowy, Socializr. Na razie Page i Brin nie zaoferowali mu za niego ani grosza.
Chris DeWolfe ustąpił ze stanowiska prezesa Myspace’a 22 kwietnia 2009 r. Obecnie jest „strategicznym doradcą” i pracuje w oddziale w Chinach. Tom Anderson wciąż piastuje wysokie stanowisko w firmie. Obydwu udało się wynegocjować sowite kontrakty menedżerskie, więc oni akurat na transakcji z News Corp. wyszli nieźle.
Mark Zuckerberg jest najmłodszym miliarderem świata. David Fincher (reżyser m.in. „Se7en”, „Fight Club”, „Zodiac”, „Curious Case of Benjamin Button”) kręci film o nim i o początkach Facebooka. Data premiery „The Social Network” w Polsce: 5 listopada 2010 r.

Wydanie: 2010, 21/2010

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy