Szlakiem zakapiorów

Szlakiem zakapiorów

Bieszczadzki poszukiwacz przygód obowiązkowo ma konia i nieprzemakalny ortalion opasany szewskim pasem, za który wetknięty jest nóż

Czas w tym zaśnieżonym, leśnym ostępie biegnie inaczej niż gdzie indziej, w białej ciszy człowiek prawie nie odczuwa jego mijania. Nie tak łatwo dopytać się o adres, gdy wiadomo, że to miejsce nie ma urzędowej nazwy, a leży gdzieś w połowie drogi między Terką a Dołżycą. Starsi mówią: – Na Poharze, gdzie Josek miał karczmę. Karczmy nie ma, a ciekawscy ciągle przyjeżdżają, łażą po chałupach w Łopience i Zawoju, pytają o Spisa.
– A po co go potrzeba? – dowiaduje się gospodarz, nawet nie podnosząc się z pryczy.
– Mam sprawę służbową.
– Pewnie wilki – upewnia się, niechętnie biorąc papierosa.
Rozglądam się po izbie: taka sama jak wszędzie, na ścianach, w łączeniach między pustakami srebrzystym szronem czai się mróz.
– Póki miał konie i siłę w sobie, robił za drwala i wozaka. Katorżnicza praca od świtu do nocy. Ludzie zazdrościli pieniędzy, Tadek żałował koni. Jeden przy drzewie zerwał pęciny, drugi zdechł na skręt kiszek po zjedzeniu wilczej jagody. Jak wywozili padlinę pod łopieński las, dla wilków, człowiek poczuł, że i w nim coś pękło – opowiada gospodarz.
Nadleśnictwo już 20 lat temu spisało na straty barak, który zajmuje Spis. Miał służyć do pierwszej zimy, ale tamta w 1979 r. przyszła wcześnie i została na długo. Z desek zbił drzwi, z cegieł postawił prowizoryczną kuchnię. Myślał o wyjeździe, lecz mróz przyszedł silny, zaspami zawaliło drogi, zresztą i jechać nie było za bardzo dokąd. Po chleb chodził raz w tygodniu do Terki, pięć kilometrów w jedną stronę. Przy zaawansowanej astmie taka wyprawa zabiera zimą pół dnia i coraz częściej myśli, że z niej nie wróci. Było już tak, że nie jadł trzy dni, sił zostało tyle, by podejść do okna. Nad skutą lodem Solinką zobaczył krążące stado kruków. Były głodne, wrzeszczały przeraźliwie. A wilki właśnie kończyły ucztę. Było ich sześć, jeszcze rozjuszonych walką, żądnych krwi. Z rozwartych gardzieli szedł groźny pomruk. Pies uciekł, podkuliwszy ogon, człowiek podszedł blisko, na odległość wzroku. Krzyknął: – Dla was dość, ja też jestem głodny! Wycieńczony strachem i chorobą, ciągnął mięsną goleń do domu, na ogień.
Od tego czasu często tak „poluje”, oszczędzając na zakupach. Latem zbiera grzyby i jagody, wozacy z Terki przywiozą mu czasem chleb i tłuszcz. Dłuższą wyprawę podejmuje właściwie jeden raz w roku, w wieczór wigilijny. Przy drodze do wsi, nad urwiskiem Korbani, jest stara, samotna kapliczka. Spis stoi przy niej tak długo, aż wypali się przyniesiona świeca. Myśli wtedy o swojej dolinie. Spędził w niej kilkanaście lat życia i zostanie do końca.

Dentyści kowbojami
Wszyscy chłopcy przyjeżdżali w Bieszczady po wielką przygodę. Księgowy z pegeeru pytał tylko:
– Wiktorini to nazwisko czy ksywa? Na dobry początek dostawali służbowego konia, stary namiot i surowicę przeciwżmijową.
Od stacji kolejowej do Tworylnego na wypas było prawie 60 km bezdroży. W najbliższym sklepie, oddalonym o połowę drogi, często brakowało chleba i smalcu, ale za 14 zł zawsze można było kupić czerwone wino, którym zapijali się na umór robotnicy budujący zaporę wodną w Myczkowcach.
Gdy Wadim Berestowski przyjechał do Tworylnego kręcić film o polskich kowbojach, snopami iskier strzelało w niebo ognisko, w zagrodzie porykiwało syte i napojone bydło, krzyk sowy mieszał się z wyciem wilków, a wjazd koniem do knajpy nie był sceną z amerykańskich westernów, tylko wyczynem, którym wśród miejscowych zakapiorów zasłynął Henryk Wiktorini. „Ranczo Texas” krytyka zjechała bez litości, ale publiczność nogami głosowała na tak.
Wtedy, w czerwcu, szczyty gór pokryte były jeszcze śniegiem, ziemia szara i pusta, ze zdziczałymi sadami, ruinami cerkwi i cmentarzami, gdzie rzadkością był niezniszczony nagrobek. Niegościnna była ta ziemia, szczególnie dla obcych. Nikt nie policzył, ilu ich stąd uciekło po latach beznadziejnej szarpaniny. Bywało, że przygoda trwała dłużej, lecz niekoniecznie miała smak poziomek, które rosną tu najdorodniejsze i ponoć najsłodsze. Najczęściej czuć ją było odorem bimbru, po którym trudno się trzeźwieje i formułuje odpowiedź na pytanie: co dalej?
Nikt nie wie, ilu drwali i wozaków zginęło na wyrębie w tych nietkniętych od lat siekierą, nieprzebytych lasach. Propaganda i ulotki zachęcały: „Przyjeżdżajcie w Bieszczady! Czeka was najtańsza ziemia. Państwo zapewnia pomoc i wszechstronną opiekę”. Przyjeżdżali z dyplomami chemików i dentystów w kieszeni. Chcieli budować schrony przeciwatomowe, wielkie fermy drobiarskie lub prowadzić hodowlę ryb. Studenci, wojskowi, dozorcy hoteli robotniczych, ludzie samotni i rozwiedzeni, małżeństwa z dziećmi i młode pary, które „nie zdążyły jeszcze załatwić formalności w USC”. Ówczesny przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej w Ustrzykach Dolnych, Władysław Dutkiewicz, powtarzał z niepokojem:
– Co, do diabła? Dentystami mam zagospodarować odłogi?
Amatorzy łatwego życia znikli tak szybko, jak się zjawili; chcieli sobie „pokowboić”, a tu przyszło krowy doić. Zostali tylko nieustępliwi twardziele. Zimą koczowali w niespalonych piwnicach połemkowskich chyży, w budynkach z byle jak skleconych desek, lecz na przekór złej doli i światu nazywali je „Domami z mgły” i „Willami Dobrych Nadziei”. Mówili: – Każdy ma prawo znaleźć swoje miejsce na ziemi, postawić dom, zasadzić drzewo, wykopać studnię, wokół której leży jego śnieg i rośnie jego trawa. W tym czasie ukuto też termin „zakapior”, na określenie poszukiwacza przygód. Obowiązkowo posiadał on konia, zarost i długie włosy. Ponadto kapelusz, spodnie wpuszczone w buty, nieprzemakalny ortalion opasany szewskim pasem, za który wetknięty był nóż lub bagnet.

Pod krzyżem z końskich podków
– Co do jednego, zgoda – mówi Władysław Nadopta, zwany Majstrem Biedą – w hierarchii zakapiorów pierwsze miejsce brał zawsze Jędrek Połonina. Gdy przyjechał do ziemi obiecanej, wierzył, że życiowa przygoda jest przed nim, na wyciągnięcie ręki: kowboj w czarnym kapeluszu i skórzanych butach, łaskawie pozwalający podtrzymać sobie strzemię. Był jak tutejszy wiatr chodzący po czubach sosen, głośny i nieostrożny. Także jego ukochana klacz, Gwiazdka, cwałowała po nasłonecznionych połoninach inaczej niż pozostałe konie, zagarniając pod siebie ziemię kopytami. W przytroczonych do siodła jukach woził Jędrek wystrugane na wąskich deseczkach rzeźby Cyrylów; turyści chętnie kupowali ruskich świętych od polskiego kowboja, wzruszeni i oczarowani stawiali mu piwo i wódkę. Obiadu nikt nie postawił.
Gdy spłonął dom, w którym mieszkał, pojechał na pogorzelisko z gitarą, by zaśpiewać jedną ze swych ulubionych ballad: „Jeszcze nie czas chować marzenia do szaf”. Nie schował, zabrał je na nowy szlak. Miał zamiar kupić pole i hodować bydło, budować półziemiankę z tarasem widokowym na Smerek i Hnatowe Berdo. Opuszczony przez kobiety przygarnął poranionego przez dziki owczarka, sprawiedliwie, po pół, dzielił chleb i konserwy. Przygotowywał nietypową mapę z wyznaczonym nowym szlakiem turystycznym, Szlakiem Zakapiorów. Jej początek miał miejsce w Kulasznem, wiódł poprzez „Podkowiatę” w Żubraczem, do Zdzicha Radosa, Władka Karabina i Ryśka Slocińskiego w Cisnej, skąd niedaleko do Jura Dobraczyńskiego, Krzyśka Szymali i ostatniego trapera – Włodzia Nadopty w Strzebowiskach. Szlak kończył się wielką popijawą u Lutka Pińczuka w schronisku na Połoninie Wetlińskiej.
Tamtego tragicznego dnia był na dworcu, już miał wsiąść do pociągu, jednak zawrócił do knajpy. Po śmierć. Jędrek Połonina, a naprawdę Andrzej Wasielewski, malarz, rzeźbiarz, bieszczadzki bard, zginął potrącony przez samochód 4 września 1995 r. w Komańczy. Spoczywa na cmentarzu w Kulasznem, przywalony dwoma kamieniami, pod krzyżem z końskich podków. Janek Bet, zwany Betonem, odwiedza go najczęściej. Przed „Wiecznym odpoczywaniem” śpiewa ulubioną pieśń Połoniny z refrenem, który mówi, że „można leżeć nawet w błocie, lecz patrzyć w niebo pełne gwiazd”.

Łóżko Fredry
Mówią z wolna, można by pomyśleć, że lenistwo ich trzyma i puścić nie chce. Jeden popularnego pali, drugi się iska, patrzą na przybysza uważnie, bez wrogości, ale i bez sympatii. – Wolność? Swoboda? – powiada z namysłem Władek Karabin. – Duża rzecz, swoboda! Znaczy się, rób, co chcesz i jak chcesz. Niby dobrze…
Radosa Zdzicha zapamiętał każdy, z kim zamienić chciał choć kilka słów. Zjeżdżali do Cisnej cudzoziemcy, kupowali na pniu wszystko, co wyrzeźbił.
W 1968 r. uciekł z Warszawy, niemłody, żonaty z córką z profesorskiej rodziny. Bieszczady – ziemia obiecana i miejsce zsyłki – przygarnęły wówczas wielu życiowych rozbitków, las skrył skrzętnie krechę w życiorysie, który można tu było pisać od nowa.
Rados zamieszkał w starej, połemkowskiej chyży; okna maleńkie wpuszczały mało światła, w izbie był półmrok i zapach lipowego drewna. Siadał na żelaznym łóżku, które – prawda to czy bajka – należało kiedyś do Fredry i snuł bajania. Największą komitywę miał z Piotrkiem Francuzem. Zapraszał go do siebie i pytał: – Co, stary, strzelimy sobie gola?
– A strzelimy! Rados brał do ręki dłuto, pień lipowy biały układał na kolanach i między jedną a drugą flaszką wyczarowywał pochylone figurki Cyryla i Metodego, biesy, dusiołki, świętych.
Francuz nazywał się Piotr Adamski, ale tak go wpisali dopiero w domu opieki w Moczarach. Pseudonim miał stąd, że się urodził we Francji, w rodzinie polskiego górnika. Do kraju przyjechał w 1945 r. i od razu wstąpił do wojska, do oddziału gen. Świerczewskiego: jego pluton osłaniał konwój, który wpadł w upowską zasadzkę pod Jabłonkami.
Góry oczarowały go swą dzikością, więc w nich pozostał. Pracował w lesie jako pilarz, do dziś wspominają go starzy leśnicy jako najlepszego specjalistę w korowaniu buków i sosen. Zbierał runo leśne, szyszki, jelenie poroża, z dewizowymi myśliwymi chadzał na rysie, dziki, wilki, jelenie i żubry.
– Zdeptał – mówi Władek Karabin – każdą ścieżkę od Woli Michowej po Berehy Górne, Rozsypaniec i Hnatowe Berdo. Nigdy nie dorobił się własnego domu, a i ten ostatni, w Moczarach, traktował jak hotel. Uciekał, gdy tylko się dało w góry, znajdował przepiękne poroża, ale żadnego już nie sprzedał, przekazując na pamiątkę dla córki, która przed laty wyjechała do dalekiej Australii.

Wieczny włóczęga
Zima szarpie nerwy. Między opłotki Szczerbanówki i innych wsi wchodzi Biała Pani. Mówi się tu o niej tak jak w roku suszy o pustych kłosach. Biała Pani jest w każdej rozmowie, widać ją nawet na dnie kieliszka podnoszonego do ust. Szczepią się przed nią jak przed chorobą lub próbują pokonać inną bronią.
Prycza z grubych desek przybita jest do ściany, po drugiej stronie umocowane żłób i drabina. Na rozmowę nanosi się pobekiwanie kóz i ostry zapach stajni, z której gnój wyrzuca się rzadko; cieplej od niego ludziom i zwierzętom. Nad ranem na jednych i drugich osiada centymetrowy szron.
Czy jest czymś zwyczajnym, kiedy absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (Instytut Rzeźby) uparcie twierdził, że żyjąc w prymitywnej, wiatrem podszytej chałupie, z dala od ludzi, był absolutnie szczęśliwy? Gdy traktował las jak relikwię, przeklinając cywilizację, która każe przerabiać na papier toaletowy potężne sosny i buki?
Janusz Zubow przewędrował te góry wzdłuż i wszerz, chcąc całe zawłaszczyć. Kiedy na nieprzetartych szlakach spotykał innych włóczęgów, pojął, że trzeba się podzielić.
– W Januszu cygańska, włóczęgowska dusza odezwała się we wczesnej młodości. Z dyplomem w kieszeni wyruszył na Kaszuby, stamtąd nad morze i nad jeziora augustowskie. W końcu przyjechał do nas i został – wspominają przyjaciele. – Żywił się tym, co mu dała natura; gar zupy na trzy dni. Kiedy był całkiem bez grosza, brał pod pachę drewnianą Wenus czy Madonnę i ruszał do miasta. Tam się z nimi żegnał.
Dlaczego wybrał taką drogę? Kto odpowie na pytanie, skoro adresat zmarł w zeszłym roku, bo o jedną szklankę ognistej wlał w siebie za dużo? Może jest nią motto, którym opatrzył przygotowaną do druku książkę „Walizka pełna śniegu”: „Kiedy śmietnik człowieka zaczyna cuchnąć odorem myślenia, a prawdą o nim staje się kłamstwo, wzrusza mnie dobro zawarte w pięknych pejzażach mojego życia, które widzę jeszcze wyraźniej, brnąc w błocie zła”.
Zesłany

Klich ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim i filologię polską we Wrocławiu, a zatrudnił się jako belfer w szkole w Liskowatem. Pamiętają go tam ludzie, bo nieprzystojnie zakładał pas kowbojski, sadzał uczniów na konia i bawił się w Dziki Zachód. W jasełkach, z którymi chodzili po wsi w bożonarodzeniowe święta, grał króla Heroda, w końcu zamieszkał z… bocianem. Uczył go bezskutecznie ludzkiej mowy i – z pożytkiem – dobrych manier. Kiedy Klich napełniał szklaneczkę, ptak sfruwał na stół i stawał na jednej nodze. Czuwał godzinę, dwie i więcej, zależnie od butelek.
– Zesłanie Małego Wielkiego Kazia do Hoczwi – opowiada jego kolega z ławki szkolnej, Zdzicho – było karą za odmowę przyjęcia dowodu osobistego, gdzie w rubryce miejsce urodzenia, wpisano mu ZSRR. Pochodził z Brodów na Podolu, a przed wojną było to przecież polskie miasto. Głośno, przy różnych ludziach i okazjach, opowiadał o rodzinnej, akowskiej przeszłości, dzieciom w szkole wykładał prawdę o Katyniu. 3 maja i 11 listopada zawieszał na domu biało-czerwone flagi, a sam szedł do knajpy, by wykrzykiwać wrogie hasła. Milicja z Leska była tak do tego przyzwyczajona, że nie chciała go nawet zamknąć.
Przyjaciel wkładał mu do ręki swoje dłuta, żeby rzeźbił biesy i czady. Ale w Klichu nie było skupienia, tylko pośpiech i samopalenie. Szukał splątanych korzeni, suchych gałęzi, modelując je na swój sposób: w całą postać, w twarz, niekiedy tylko w rękę. – To nie ja, to natura jest doskonała – powtarzał tym, których fascynowały te prace wystawiane w Warszawie, w Rzymie, w Wiedniu i w Brukseli.
Odszedł tak samo nagle, jak się pojawił, zgodnie z pragnieniem wyrażonym w wierszu: „Brodzę tak przez życie, brodzę / Ale chcę umrzeć w wielkiej ciszy / Żeby nikt nie słyszał / Że już odchodzę”.
Mały Wielki Kazio, mimo iż nie chodził do kościoła, pogrzeb miał piękny. Cała wieś szła w kondukcie, a ksiądz powiedział, że ci, co całe życie mają w cierniach, idą gwiezdną drogą prosto do raju.

Coraz bardziej pusto na Szlaku Zakapiorów. Jeszcze trochę, a wchłoną go olchy samosiejki. W Bieszczady idzie nowa fala osadników. Ale to już nie są amatorzy życia w łemkowskiej chacie. Ci nowi są na tyle majętni, że wykupują całe wsie. Jeden przed drugim, bo na razie ziemia w Bieszczadach jest bardzo tania. Kim są, jakie mają plany wobec tego zakątka – o tym w następnym reportażu.


Pisząc reportaż, korzystałam z książki Andrzeja Potockiego „Bieszczadzkie ballady”.

 

Wydanie: 02/2002, 2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy