Trzy kolory

Trzy kolory

14 lipca w oknach domów we „francuskiej dzielnicy” w Bolesławcu powiewa flaga Tricolore

Kiedy zbliża się 14 lipca, rocznica Wielkiej Rewolucji Francuskiej i święto narodowe Francji, w oknie wielu domów przy jednej z ulic „francuskiej dzielnicy” w Bolesławcu powiewa flaga Tricolore. Wnuki Polaków urodzonych we Francji wciąż mówią po francusku i porównują opowieści dziadków z rzeczywistością znad Loary i Sekwany.
–-Podczas studiów dzieci pojechały z weekendowym biletem sprawdzić, jak rzeczywistość ma się do opowieści babci i prababci. Język francuski słyszeli od dzieciństwa, w domu ożywały opowieści o Francji, ciągle byli jacyś goście, znajomi stamtąd – opowiada Barbara Macuga z Bolesławca. Ona, potem jej dzieci przesiąkali Francją, mają chyba też dzięki temu mnóstwo znajomych na całym świecie. Zamiast planowanego tygodnia, Mikołaj i Patrycja zostali drugi tydzień, a bagietki i banany na tle krajobrazów Francji nie znudziły im się przez ten czas i smakowały niezwykle. Dziś wciąż na 14 lipca Tricolore zatykana jest w domu babci, raczej od strony ogrodu, pełnym rzeźb bretońskiej artystki. – Powiewa ta z Marianną, proporczykami ozdabiamy front domu, to nasze osobiste sympatie, nie na pokaz. Obchody święta przeniosły się do Villi Ambasada, tam zbierają się lokalni frankofoni – wyjaśnia Barbara Macuga. Jej matka, Marta Hałupka, urodziła się we Francji, rodzice zaś wyjechali tam z falą emigracji po I wojnie światowej. 14 lipca to święto trzech kolorów, niebieska i czerwona część flagi nawiązują do barw Paryża, biel do dynastii Burbonów, Marianna zaś jest symbolem Francji. Nie szkodzi, że na skrzynce na listy na drzwiach wejściowych domku pani Marty widać napis „Briefe”; do 1945 r. właścicielami domu byli Niemcy. Nie tylko rodzina pani Marty Hałupki przywołuje wspomnienie rewolucyjnych haseł wolności, równości i braterstwa, kto przespaceruje się ulicami Narutowicza, Kosiby czy Staszica w Bolesławcu, może dostrzec tego dnia więcej Tricolore.

Edith Piaf i Patricia Kaas
Pani Marta jest przystojną i elegancką damą. Miała 17 lat, kiedy w 1947 r. musiała przenieść się z Francji do Polski, ojczyzny rodziców. Dla niej nie był to powrót, ale podróż do obcego, niechcianego miejsca. Rozmowa z panią Martą smakuje jak dobre francuskie wino. Lekki dowcip, bukiet wspomnień, muzyka wypowiadanych zdań z dostrzegalnym odcieniem francuskiego akcentowania sprawiają, że samo słuchanie madame Marty przenosi w świat dobrego smaku. Przy drugim spotkaniu i serdecznym uściśnięciu gospodyni domku, gdzie z każdego kątka tchnie Francją, nie mogę sobie odmówić powiedzenia na głos, że pani Marta pięknie pachnie. – Ach, proszę tak nie mówić, teraz to już nie – uśmiecha się dziewczęco, wygładza suknię na kolanach i odruchowo składa stopy razem. Ta córka wielkopolskich robotników urodzona w Hirson w Ardenach nie uznaje spodni, nosi zawsze spódnice lub sukienki, klasyczne, ze smakiem. Na zdjęciach z młodości widać fantazyjne stroiki na włosach, niewielkie kapelusiki, przeróżne nakrycia, starannie ułożone włosy w lekkich falach i uśmiech pełen wdzięku. Gdy wspomnieć szarość i przaśność lat 50., 60., musiała być barwnym ptakiem w okolicy ze swoimi dodatkami i butami zapinanymi w kostce. O kobietach zwykło się mówić, że noszą ślady dawnej urody, o pani Marcie można rzec, że wciąż jest piękna, świeżej cery i prostoty mogą jej pozazdrościć 30-latki. Mieszka w Polsce od ponad 60 lat i wciąż słucha Edith Piaf, Juliette Greco, Jacques’a Brela. Słucha też dzisiejszych gwiazd, takich jak Celine Dion. – Wnuki, Mikołaj i Patrycja, dbają o świeże tytuły, przywieźli babci z Paryża płytę Patricii Kaas, pamiętają o perfumach – podpowiada Barbara, ich mama. Madame Marta czytuje „Le Figaro”, „Le Point” i „Paris Match”, od koleżanek dostawała regularnie francuską prasę. Listy pisze też regularnie, po francusku, bezbłędnie. Ostatnio wraca do powieści „Czerwone i czarne” Stendhala. Co czwartek konwersuje ze znajomymi z Towarzystwa Polsko-Francuskiego w bolesławieckiej Piwnicy Paryskiej.

Dziki świat
Kiedy Polska podpisała z Francją w lutym 1946 r. umowę o powrocie polskich emigrantów z okresu międzywojnia, tysiące polskich bezrobotnych, którzy trafili wówczas do kopalń i przemysłu we Francji, stanęło ponownie przed życiowym wyborem. Według spisu powszechnego z 10 marca 1946 r., liczba obywateli polskich we Francji wynosiła ponad 420 tys., wraz z emigracją wojenną, szacowaną na około 100 tys., Polacy stanowili wówczas prawie 25% ogółu emigrantów we Francji. Spis ów pozwolił stwierdzić, że najwięcej polskich emigrantów zamieszkiwało w departamentach Pas de Calais (blisko 89 tys.), Nord (ponad 56 tys.) i Seine (ponad 34 tys.), przy czym w samej stolicy mieszkało ponad 25 tys. Polaków. Akcja reemigracyjna rozpoczęła się powrotami od 28 listopada 1946 r. i od 24 lutego 1948 r. Chcąc nie chcąc, wracali do Polski. Dane publikowane przez miasto Bolesławiec mówią o powracających z Francji w liczbie ok. 24,5-25,6 tys. Oczekiwano 40 tys. osób. Z danych ewidencyjnych wynika, że szacunkowa liczba reemigrantów przybyłych z Francji do Polski w latach 1945-1948 wynosiła 64-70 tys. osób. Dane nie mówią o tym, ilu z nich nie chciało wracać lub przybywać do komunistycznego kraju, ilu próbowało wrócić, uciec, ilu nie rozpakowało walizek, licząc na rychły powrót do domu. Ślady próśb i petycji o prawo powrotu do ojczyzny Joanny d’Arc pozostały we francuskich placówkach dyplomatycznych.
– Pochodzę z Francji, a jak! Czy to widać? – śmieje się kokieteryjnie Marta Hałupka. – Urodziłam się w Hirson, dużym mieście, ale mieszkałam cały czas w Signy-le-Petit w Ardenach, przy granicy belgijskiej, do Niemiec też nie było daleko. 17 lat tam żyłam. Skończyłam tam szkołę podstawową. Przestałam chodzić do średniej, bo rodzina cały czas się wybierała do Polski – przyznaje. Jak pamięta, namowy do powrotu zaczęły się w 1946 r., potrzebne były ręce do odbudowy kraju i polityczne wsparcie polskich robotników z Francji, w sporej części przekonanych komunistów. Polonia francuska otrzymywała wezwania do powrotu od najwyższych przedstawicieli władz krajowych. Młoda dziewczyna otoczona przyjaciółkami i towarzystwem za nic nie chciała jechać w „dziki świat”. – Bałam się, bo Francuzi uważali, że Rosja, Polska to jest dziki świat. Uciekłam z domu w momencie, kiedy dowiedziałam się, że mamy jechać do Polski. Nie chciałam, płakałam, mówiłam, że zostanę, bo nie umiem po polsku. Moja chrzestna, bratowa mojej mamy, ciocia Agnieszka, nie wyjeżdżała i napisałam jej list, żeby mnie zabrała. Nie byłam pełnoletnia, nie mogłam sama decydować. Mówiła, że nie może, bo rodzice będą mieli pretensje – wspomina pani Marta. Kiedy po latach owdowiała ciocia chciała wrócić do Polski, pani Marta jechała do niej do Francji, by załatwić formalności: przeniesienie emerytury, transport mebli itp. (ciocia nie mogła się ostatecznie zdecydować), usłyszała wówczas: – Do końca życia będę żałować, że cię nie zabrałam…
Zastany w Polsce świat nie był może dziki, ale był nieciekawy. – Namawiali, bo trzeba było rąk do pracy, chodźcie pomóc nam odbudowywać. I zbieraliśmy tu te gruzy, bo wszystko było zbombardowane, Rosjanie podpalali domy, myśmy do wózków cegły spalone rzucali. Rosjanie wszędzie się pokazywali, nie czułam się bezpiecznie – opowiada pani Marta. Po raz pierwszy zabrała rodzinę do Francji w 1968 r., spotkała się tam z mężem, wracającym z pracy w Afryce.

Wieczna tęsknota
Mimo że rodzin z korzeniami francuskimi jest w Bolesławcu kilkanaście, pierwszą osoba, której numer telefonu podaje się Francuzom albo potrzebującym francuskojęzycznej asysty, jest Marta Hałupka. – Wiele było takich sytuacji, kiedy mama wzywana, a raczej proszona była na milicję, by tłumaczyć. Kiedy jacyś Francuzi mieli stłuczkę, wypadek, cokolwiek, po mamę przyjeżdżał samochód i służyła swoim językiem francuskim. Taka praca społeczna. Pewna pięcioosobowa rodzina była unieruchomiona, bo na część do hondy trzeba było czekać kilka dni, a że o hotele nie było łatwo, mama gościła ich przez ten czas – opowiada córka Barbara. To właśnie z powodu mamy ich dom był otwarty, dzięki tolerancji taty też. – Bardzo często gościły u nas mamy przyjaciółki z Francji, kiedy można było już przyjeżdżać. Bardzo dużo osób przyjeżdżało do nas, nawet tacy mamy znajomi, których nie pamiętała i przed przyjazdem szukała w dawnych zdjęciach, jak ta osoba wygląda. Było sporo zabawnych sytuacji, np. w latach 80. moja mama potrafiła zagadywać ludzi, którzy zatrzymali się samochodem z rejestracją francuską. I wprowadzała ich do domu, stąd są przyjaźnie, które trwają po 20, 30 lat. Kiedyś w niedzielę wieczorem tu przyszłam i zobaczyłam u nas 14 osób pijących kawę. Moją mamę zaczepiono na ulicy o 7 wieczorem, zapytano łamaną polszczyzną, gdzie można wypić kawę? – wspomina Barbara Macuga. – Ja mówię po francusku, że u mnie jest kawa, i zaprosiłam, to był konwój medyczny lekarzy, wiozących pomoc na Białoruś – śmieje się pani Marta.
Francja była obecna na co dzień w domu Hałupków, mimo że ojciec nie miał z tym krajem nic wspólnego. Jak to jest żyć w takiej rodzinie? – Właściwie całe moje dzieciństwo, młodość, to była w domu ogromna tęsknota za Francją. Mama z babcią mówiły po francusku. Mama prawidłowego języka polskiego uczyła się w momencie, kiedy ja i mój brat poszliśmy do szkoły. Uczyła się z nami przez całą podstawówkę. I potem poszła do liceum, zdała maturę polską. To była wieczna tęsknota i takie rozdwojenie, ponieważ myśmy byli wychowywani na piosenkach francuskich, muzyce francuskiej, którą mama bez przerwy puszczała i podśpiewywała – wspomina pani Barbara, historyk sztuki. Pamięta też doskonale, że towarzyszyły im opowieści, wspomnienia z Francji, ale też świeże informacje.
– Mama korespondowała, tak jest do dziś, z przyjaciółmi ze szkolnej ławy. Zawsze miesiąc przed świętami zaczynała pisać listy, bardzo długie, po francusku, no i kartki – zdradza córka pani Marty. – Nie chcę wyjść z wprawy. Sporo koleżanek przysyłało czasopisma, na bieżąco mieliśmy wszystkie tygodniki kobiece – dodaje mama. Taka francuska konspiracja nie przeszkadzała mężowi pani Marty, Antoniemu. – Mąż bardzo dobrze znał niemiecki, przez pewien czas pracował jako taksówkarz, woził Niemców w ich podróżach sentymentalnych w te strony. Podobnie bardzo dużo takich zaprzyjaźnionych rodzin bywało u nas w domu. Z jednej strony, niemiecki, kultura niemiecka, a z drugiej strony, francuska przenikały się – wyjaśnia Marta Hałupka.

Tradycja i sałata
Reemigranci z Francji, którzy trafili po II wojnie światowej do różnych miejsc w Polsce, podtrzymują związki z Francją, na ile to możliwe, stąd kluby i chóry frankofońskie, liczne na zachodzie Polski. W Piwnicy Paryskiej, jak co czwartek, słychać takie rozmowy: – Mieszkaliśmy pod Paryżem na przedmieściu, przyjechałem tu jako 19-latek w 1949 r. Po francusku nazywam się Joseph Duza – mówi Józef Dusza. Przez pierwsze lata po przyjeździe do nowego miejsca zamieszkania trzymali się razem – ci z Francji, ci z Jugosławii, a ci z Niemiec. – I myśmy rozmawiali między sobą po francusku, pierwszych 10 lat łatwiej mówiło mi się po francusku, mimo że w domu we Francji zawsze z rodzicami po polsku rozmawialiśmy. Następne 10 lat to było fifty-fifty, później już głównie po
polsku – opowiada pan Józef. Jeden przez drugiego wspominają:
– Jak we Francji mówili na nas „Polaci”, to dostawali „plombę”, we Francji to pejoratywnie, jak na Włocha „makaroniarz”.
Ktoś uzupełnia, że w jego regionie mówiono na Polaków „bosz”, tzn. Niemiec, od nazwy Bosch. – Dużo Polaków z Westfalii wyemigrowało do Francji, oni mówili też po niemiecku, dlatego ich tak nazywano – tłumaczy. – Wspominamy bardzo często Francję, tam się wychowaliśmy, może nie wszyscy, bo jak się ma trzy-cztery lata, to się nie pamięta…
Pani z wpiętym kotylionem w trzech kolorach dodaje: – Bardzo często rozmawiamy o jakimś temacie z książek Emila Zoli, raz o winach, raz o żołnierzach i Napoleonie. Najważniejsze, najlepsze są wspomnienia z młodych lat. Na przykład dzisiejsza szkoła jest zupełnie inna niż ta, którą ja pamiętam. Wolne od nauki mieliśmy zawsze czwartki. Nie soboty, ale czwartki, to było bardzo dobrze, wolne w środku tygodnia. Dyscyplina była w szkole u nas, człowiek chciałby to z tamtych dobrych czasów przenieść… – wzdychają Polacy francuskiego pochodzenia. Panie Maria, Jadwiga i Aniela w gronie koleżanek rozmawiają o synowych, które szybko się przyzwyczaiły do kuchni francuskiej, że bardzo dużo potraw poznały u nich we francuskiej wersji. – Są różnice, sałata zielona w Polsce serwowana jest ze śmietaną i z cukrem, po francusku to z sosem winegret – opowiadają. – Albo nazwa zupy przecierane czy frytki. Czasy się zmieniły, kiedyśmy tu przyjechali, Polacy w ogóle jarzyn nie znali. Pamiętam, jak mama mówiła: „Wiesz co, na targu nie ma nawet pora”.
Brakowało im białego pieczywa, nazywanego paryżanką, bułką francuską. Czasem ponarzekają płynną francuszczyzną, że młodzież nie interesuje się językiem francuskim Jedna z pań się śmieje, że zaczęła się uczyć języka jako emerytka. – Byłam dzieckiem dwujęzycznym, kiedy przyjechałam z Francji, rodzice nie rozmawiali ze mną i ja ten język utraciłam. Tak trochę z wyrachowania zaczęłam tu przychodzić, żeby sobie język przypomnieć, osłuchać się. Nie zgubię się już w Paryżu. Jako dorosła osoba byłam tam już cztery razy i jakoś się dogadam, aczkolwiek mam niedosyt.
Bolesławieccy frankofoni zgodnie twierdzą, że o ich społeczności się nie mówiło. – Dużo było młodzieży z Francji w Bolesławcu, pamiętam z moich młodych lat, chłopaków było może z 15, dziewczyny też były. I jak my się spotkali, to nie umieliśmy mówić po polsku, mówiliśmy po francusku, bo tak było nam wygodniej. Miałem to szczęście, że znalazłem żonę, która pochodziła z Francji, w domu to robiliśmy wszystko po francusku. Mam dwie córki, wnuków mam, starszy jeden już żonaty, mówi perfect po francusku, włosku i angielsku. Druga córka ma dwoje dzieci, ta młodsza wnuczka też mówi po francusku, polubiła ten język. Mam z kim rozmawiać! – cieszy się Stanisław Jaworski. Jak co roku świętują 14 lipca przy francuskim winie, tarcie i sałacie, tej z winegretem. I co roku konstatują z radością, że coraz więcej młodych osób przyłącza się do grona lokalnych wielbicieli Francji. Starsi coraz śmielej zdobią okna swoich domów trzykolorowymi proporczykami.

 

Wydanie: 2008, 29/2008

Kategorie: Reportaż
Tagi: Beata Dżon

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy