Tusk chce uciec od wyborczych obietnic?

Tusk chce uciec od wyborczych obietnic?

Niebawem przekonamy się, czy nowy premier wskoczy w buty PiS

Rząd Donalda Tuska to 241 posłów. 209 z Platformy, 31 z PSL i jeden poseł reprezentujący Mniejszość Niemiecką. W polskich warunkach to nie jest większość pozwalająca efektywnie rządzić. W polskich warunkach de facto jest to rząd mniejszościowy. Aby bowiem przyjąć kluczowe ustawy (te mniej ważne z reguły przyjmowane są przygniatającą większością, głosami rządzących i opozycji), Tusk będzie musiał dogadać się albo z prezydentem Lechem Kaczyńskim (czyli z PiS), albo z LiD. Rachunek jest tu prosty – konstytucja pozwala prezydentowi wetować ustawy, a Sejm odrzucić je może jedynie większością trzech piątych. Czyli większość potrzebna do odrzucenia weta prezydenta wynosi 276 posłów. A tylu głosów Tusk nie ma.
Ta sytuacja wyznacza ramy działania koalicji PO-PSL. Oczywiście, w euforii wyborczego zwycięstwa, w czasie układania rządu, można było jej nie dostrzegać, bagatelizować. Ale właśnie nowy Sejm rozpoczyna działalność.
Więc już za chwilę przekonamy się, jak zamierza w tej sytuacji rządzić Tusk. Czy jego naczelne hasło „Platforma odsunie PiS od władzy” było poważną zapowiedzią, czy też tylko pustym sloganem.
To będą dwie próby dla Donalda Tuska. Obie będą testem na jego wiarygodność, pokażą nam, czy obietnice, które złożył podczas kampanii wyborczej, były manifestem woli zmiany państwa, czy też ulegnie pokusie wejścia w buty PiS.
Pierwszym testem będzie stosunek Platformy do komisji śledczych, drugim – stosunek do Karty Praw Podstawowych. Po tym poznamy, czy PO chce demontować patologie IV RP, czy też pójść w ślady PiS i wziąć w swoje władanie zbudowane przez Jarosława Kaczyńskiego instrumenty władzy. Stosunek do Karty Praw Podstawowych pozwoli nam odpowiedzieć na pytanie, czy w nowym rządzie górę wezmą pragmatycy, czy ideologiczni liberałowie.
Jeszcze w kampanii wyborczej Tusk zapewniał, że PO kartę podpisze. Teraz zaczął się wycofywać z tych słów.
W czasie kampanii wyborczej Donald Tusk wielokrotnie zapewniał, że powstaną komisje śledcze, które zbadają okoliczności śmierci Barbary Blidy oraz okoliczności akcji w Ministerstwie Rolnictwa. W ostatnich tygodniach doszła do tego zapowiedź powołania komisji, która sprawdzi, czy akcja przeciwko byłej posłance PO, Beacie Sawickiej, miała znamiona prowokacji.
Tymczasem wiele wskazuje na to, że z tych obietnic może zostać niewiele.

Co to znaczy audyt?

Pierwszym niepokojącym sygnałem były słowa Donalda Tuska, że sytuację w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym i w innych służbach sprawdzi za pomocą „audytu”. I że jego efekty zostaną przedstawione publicznie.
Ładne słowa, tylko że znaczą one dokładnie coś przeciwnego, niż wynika z oczekiwań społecznych. Po pierwsze, są wewnętrznie sprzeczne. Audyt w każdej formie – jeśli tego Donald Tusk nie wie, to warto mu przypomnieć – przeprowadza firma zewnętrzna, biegły rewident, niezależna od zarządu. Tak, by rada nadzorcza otrzymała wiarygodne dane. To jest istota audytu. Tymczasem Tusk proponuje coś innego. Otóż sytuację w CBA i innych służbach zbadać ma powołana przez niego, gdy już będzie premierem, grupa kontrolerów. Której skład on sam zatwierdzi i która wyniki swojej kontroli przekaże jemu. I dopiero on zadecyduje, co z tego zostanie upublicznione, a co nie.
De facto jest to więc pomysł żywcem wzięty z państwa PiS, w którym mieliśmy różne kontrole zarządzane przez premiera. Mieliśmy np. kontrolę działania Adama Lipińskiego w sprawie taśm Beger, czy nie złamał prawa, albo taką, która badała, czy w chwili odwołania Ludwika Dorna z funkcji szefa MSWiA nie doszło do przecieków do prasy… Nikt tych działań nie traktował poważnie, ich wynik był z góry przesądzony.
Dlaczego więc Tusk chce wejść w te buty?
Odpowiedź chyba jest prosta. Gdyby zdecydował się na rzeczywisty audyt w służbach specjalnych, musiałby tę operację powierzyć albo sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, albo sejmowej komisji śledczej, ciałom niezależnym. Tylko że wówczas ustalenia takich komisji byłyby publiczną własnością, a nie własnością premiera. Z wszystkimi tego konsekwencjami.
Najważniejszą byłby fakt, że nowy premier straciłby ważne narzędzie swojej władzy – nie mógłby decydować, kto z ludzi CBA czy innych służb może dalej pracować, a kto powinien odejść. Komu ewentualne winy darować, a kogo postawić przed sądem.
Kontrola przeprowadzona przez jego ludzi daje mu wielkie pole do gry. W takiej sytuacji premier lub osoba przez niego wyznaczona może decydować, które elementy końcowego raportu nagłośnić, a które pominąć, skryć przed opinią publiczną, może też prowadzić grę ze „skruszonymi” funkcjonariuszami – w zamian za cenne informacje nie pociągając ich do odpowiedzialności lub pozostawiając w służbie. Pole manewru jest więc szerokie, a możliwości władzy wykonawczej ogromne. Zapowiedź kontroli wewnętrznej zamiast komisji śledczej jest otwartym wezwaniem do funkcjonariuszy: chodźcie z nami! Przynieście nam wszystko, co wiecie, na temat polityków i urzędników, a my to przyjmiemy i będziemy wspaniałomyślni.

Co to znaczy: zemsty nie będzie?

Z politycznego punktu widzenia taki manewr pociąga za sobą oczywiste konsekwencje – zapowiedzi demontażu państwa PiS były hasłem wyborczym, nowa władza przejmuje jego instytucje i – po lekkim face liftingu – wprzęga do własnego arsenału.
To zresztą Donald Tusk już zapowiedział w wywiadzie dla dziennika „Polska”. „Czy żałuje Pan, że Platforma poparła powstanie CBA?”, pytają dziennikarze. I słyszą w odpowiedzi: „Nie. Ale trzeba dokładnie zastanowić się, jaka powinna być przyszłość tej instytucji. Po pierwsze, w aspekcie kadrowym”. Tę myśl Tusk uzupełnia w dalszej części rozmowy. „Co będzie teraz? Nastąpi fala odwetu, taka antypisowska rekonkwista?”, dociekają dziennikarze. A zwycięzca wyborów odpowiada: „Wykluczam zemstę. Nie jestem pamiętliwy. Trzeba ciężko zapracować, żeby trafić do zbioru moich wrogów”.
To niejedyny sygnał, że Donald Tusk postanowił nie demontować państwa PiS, tylko twórczo przejąć jego elementy, wejść w buty poprzednika.
Otóż w ostatnich dniach politycy Platformy coraz śmielej powtarzają, że jeśli chodzi o komisje śledcze (a przypomnijmy – to dlatego odbyły się 21 października wybory, że PiS przestraszyło się wniosków o komisje śledcze), to trzeba to przemyśleć, i że najlepszym rozwiązaniem byłoby powołanie jednej wielkiej komisji, która rozpatrzyłaby wszystkie sprawy – i Barbary Blidy, i Leppera, i Beaty Sawickiej.
O jednej komisji śledczej otwarcie mówi poseł Jarosław Gowin, wielki zwolennik współpracy PO i PiS. Mniej otwarcie mówią o tym Bronisław Komorowski i Grzegorz Schetyna. „Czy będzie tak, że – jak już ukonstytuuje się Sejm, będzie powołany rząd – natychmiast powstaną komisje śledcze?”, pytał dziennikarz publicznego radia Schetynę. A przyszły szef MSWiA odpowiadał: „Na pewno najpierw powołane zostaną komisje – będziemy chcieli też zmienić komisje sejmowe, bo o tym nie mówiliśmy wcześniej – śledcze. Czy kilka, czy jedna, czy ona będzie komisją śledczą, czy komisją sejmową, czy w ogóle parlamentarną, o tym będziemy rozmawiać”.
Cóż to oznacza? Że, po pierwsze, Platforma wcale nie jest zainteresowana publicznym śledztwem dotyczącym okoliczności śmierci Barbary Blidy, a także działań CBA wobec Leppera i Sawickiej (i pewnie innych posłów…). I, po drugie, że tę sprawę wrzuca do negocjacyjnego pakietu. Oczywiście nie z LiD, tylko z PiS, bo to partii Kaczyńskich zależy najbardziej, by do żadnych komisji nie doszło. Bo nikt z ich czołówki, ani Jarosław Kaczyński, ani Zbigniew Ziobro, ani Mariusz Kamiński, nie był publicznie przesłuchiwany.
Po trzecie, oznacza to, że liderzy PO będą próbować jakoś wyłgać się z idei komisji śledczych. I takim sposobem jest powołanie do życia jednej wielkiej komisji, badającej wszystkie sprawy.
Wszystkie – czyli nic.

Co to znaczy: jedna wielka komisja?

Idea jednej wielkiej komisji ds. „zbrodni PiS” jest pomysłem nie tylko na rozmycie koncepcji „zlustrowania IV RP”, lecz także na oddanie tego procesu w ręce władzy wykonawczej. Czyli premiera Tuska.
Przede wszystkim, zgodnie z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, Sejm nie może powoływać komisji śledczych „do wszystkiego”, muszą one być przypisane do konkretnej sprawy. Żeby więc jedna wielka komisja mogła powstać, parlament musiałby zmienić ustawę o komisji śledczej, rozszerzając jej uprawnienia. Prace nad nowelizacją ustawy trwałyby kilka miesięcy. Więc i swą działalność taka komisja mogłaby rozpocząć nie wcześniej niż późną wiosną.
Załóżmy jednak, że Sejm szybko uporałby się z nowelizacją ustawy i że komisja w miarę szybko rozpoczęłaby swoje prace. Wówczas ich ogrom kompletnie by ją sparaliżował.
Najłatwiejsza komisja, która ma wyjaśnić okoliczności śmierci Barbary Blidy, to przynajmniej kilkanaście posiedzeń i wielogodzinne przesłuchania – prokuratorów z Katowic, ich przełożonych z Warszawy, funkcjonariuszy ABW. Samo wyjaśnienie, skąd wzięła się przed domem Barbary Blidy kamera i co zamierzano zrobić z filmem z zatrzymania, wymaga kilku przesłuchań. A jak wyjaśnić okoliczności narad w Kancelarii Premiera, z udziałem i premiera, i Zbigniewa Ziobry, i szefa ABW? Jak zweryfikować zeznania byłego szefa MSWiA, Janusza Kaczmarka, które jednoznacznie obciążają Zbigniewa Ziobrę?
Jeszcze więcej ustaleń trzeba by poczynić, by wyjaśnić okoliczności akcji w Ministerstwie Rolnictwa i działań podjętych przez CBA wobec Beaty Sawickiej. W przypadku tej służby większa część zeznań pewnie będzie musiała być objęta klauzulą tajności.
Praktyka wyglądałaby więc tak, że wielka superkomisja śledcza już po paru tygodniach prac zagłębiłaby się w takie szczegóły, że stałoby się to kompletnie nieczytelne dla postronnych obserwatorów. Że zderzyłaby się z materią nie do ogarnięcia – bo co ma wspólnego katowicka prokuratura z działaniami CBA w Ministerstwie Rolnictwa? I że tempo jej prac regulowane byłoby w dwojaki sposób. Po pierwsze, przez większość PO-PSL, bo koalicja będzie miała w komisji przewagę głosów. Po drugie, przez władzę wykonawczą – prokuraturę, służby specjalne.
Przypomnijmy: komisja swą wiedzę czerpać będzie z dwóch źródeł – od świadków, a także z dokumentów, które udostępniać jej będą organy państwa. Tak było chociażby w komisji orlenowskiej – np. sprawa Dochnala i Pęczaka nie była efektem jakichś przesłuchań w Sejmie, lecz tego, że prokuratura i ABW przekazały komisji śledczej nagrania z podsłuchów. Gdyby ich nie przekazały – sprawy by nie było. W tym scenariuszu, gdy komisja topi się w nawale materiałów, rośnie rola służb państwa.
Wielka komisja śledcza byłaby więc poręcznym narzędziem premiera. To on mógłby regulować tempo jej prac i kierunki zainteresowania. I zgodnie ze swoją polityczną potrzebą pewne wątki nagłaśniać, a inne ukrywać. Taka komisja byłaby poręcznym narzędziem do gry z PiS (czy raczej do gry z Kaczyńskimi i ich ekipą). Choć z miesiąca na miesiąc tracącym siłę – bo kto za 10 miesięcy będzie zainteresowany ciemnymi sprawkami PiS-owskich funkcjonariuszy? Na to zresztą liczą Kaczyńscy…
Tak czy inaczej sprawa komisji śledczych oraz rozliczenie działalności służb specjalnych IV RP będą jedną z pierwszych prób, które pozwolą opinii publicznej zorientować się co do intencji nowego premiera i kierunku jego działań. Czy jego celem będzie rzeczywiste wyjaśnienie bulwersujących opinię publiczną spraw, czy też wybierze pokusę „łagodnego PiS”? W końcu PiS i PO, mimo konfliktu liderów, więcej łączy, niż dzieli. Na wyborczych plakatach PiS obok Jarosława Kaczyńskiego stali m.in. Maciej Płażyński – założyciel Platformy, Zyta Gilowska – jeden z liderów PO i Zbigniew Religa, który poparł Tuska w wyborach prezydenckich, Z kolei na plakatach PO obok szefa Platformy widzieliśmy Radosława Sikorskiego, byłego senatora PiS i szefa MON w rządzie PiS, oraz Julię Piterę, która karierę zaczynała w PC, partii braci Kaczyńskich. Patrząc na transfery polityczne między PO a PiS, można odnieść wrażenie, że to kwestia przypadku, kto jest akurat w jakiej partii. Bo obie są prawicowe i w dużej mierze postsolidarnościowe. W kampanii wyborczej tłumaczono nam, że PiS od PO nie oddziela cienki strumyczek, ale rwąca rzeka.
O tym się wkrótce przekonamy…

 

Wydanie: 2007, 45/2007

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy