Uniwersytet otworzę od zaraz

Aż sto uczelni niepublicznych czeka na rejestrację

– Weź ulotkę, weź ulotkę – słychać szept. Większość uczelni państwowych zakończyła egzaminy. Pod drzwiami sal egzaminacyjnych stali przedstawiciele szkół niepublicznych. Wciskali ulotki. Po ogłoszeniu wyników wielu z tych, którzy się nie dostali, zacznie pokornie szukać miejsca w placówce prywatnej. Trzeba się reklamować. – To był bardzo dobry rok dla uczelni niepublicznych – wzdychają ich rektorzy.
Rzeczywiście. „Niepaństwowi” kwitną. 500 tys. studentów z ogólnej liczby 1,4 mln kształci się u nich. I zapowiada się, że to nie koniec wielkiej fali, wielkiego apetytu na tworzenie nowych uczelni niepublicznych. Najbliższe lata dają ostatnią szansę, by przyciągnąć do siebie końcówkę wyżu demograficznego. – Jestem zdumiony – nie kryje Tadeusz Popłonkowski, dyr. departamentu nauki i szkolnictwa MEN – w minionych latach wydaliśmy 203 zgody na założenie uczelni niepaństwowej, w samej Warszawie jest 50 uczelni niepaństwowych, a tylko w tym roku wpłynęło około stu wniosków z całego kraju. Są one dobrze sformułowane. Minęły już czasy, gdy dostawałem odręcznie zapisaną kartkę, nabazgrane – „proszę o zalegalizowanie”.
– Jestem zaniepokojony. Wiem, że wnioski składają najczęściej nie ludzie nauki, a biznesu – komentuje prof. Zbigniew Stachowski z Konferencji Rektorów Uczelni Niepaństwowych. – Oznacza to, że cel jest biznesowy, nie edukacyjny. Obawiam się, że jeśli ludzie ci dostaną zgodę, ich szkoły będą na niskim poziomie, a garnąć się tam będą przeciętniacy, którzy się nigdzie nie dostali. To popsuje opinię naprawdę dobrych ośrodków.
Lawiną wniosków jest zaskoczony Przewodniczący Konferencji Rektorów Uczelni Niepaństwowych, prof. Józef Szabłowski. Przyznaje, że formalne wymogi są niewielkie. Trzeba na przykład zadeklarować jakąś kwotę, ale jej wysokość nie jest określona. Kaprysić zaczyna dopiero Rada Główna Szkolnictwa Wyższego. Profesorowie niepaństwowych uczelni uważają, że Rada jest o wiele łaskawsza wobec słabych ośrodków państwowych. Daje im się warunkową zgodę, a to pozwala nazwać się uniwersytetem. Poza tym MEN chętnie otwiera wyższe uczelnie zawodowe, hojnie je finansuje. Zapewnia, że choć ich utrzymanie jest drogie, to w przyszłości też nie poskąpi grosza. – Po raz pierwszy dostałem w tym roku pomoc socjalną z resortu edukacji – komentuje jeden z „niepaństwowych” rektorów. – Dla nas są grosze, dla uczelni państwowych duże pieniądze. Lepiej otwieraliby ośrodki doskonalenia.

Malutki magister
Założyciele uczelni mają pretensje do ministra edukacji, że przetrzymuje ich wnioski. W resorcie tłumaczą, że u nich sprawa załatwiana jest szybko, ale MEN musi czekać na opinię Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego i Komisji Akredytacyjnej. Co druga jest negatywna. MEN się pod nią podpisuje. Przeważnie petent ma marny program i kadrę, zamierza otworzyć tylko jeden kierunek i nie ma perspektyw na studentów. Na odpowiedź czeka się co najmniej pół roku, najczęściej rok.
Po nowelizacji ustawy opinie wystawiać będzie tylko Państwowa Komisja Akredytacyjna. Może to usprawni procedurę.
W USA nie ma obowiązkowej akredytacji, ale tam uczelnie prywatne podpierają się tradycją. U nas jeszcze długo weryfikacja odgórna będzie potrzebna. Żeby chronić młodzież przed „uczelnią – krzak”.
– Osoby, które złożyły te sto wniosków, muszą mieć kadrę – komentuje prof. Stachowski. – Ale na pewno jest to poziom minimum, bo nawet jeśli przytulą się przy dużym ośrodku akademickim, to i tak tamci profesorowie są już zajęci w innych uczelniach prywatnych. A nagle profesorów nam nie przybędzie. Oznacza to, że zakładający uczelnię skorzystają z ustawy o szkolnictwie wyższym. Od 1997 r., żeby otworzyć uczelnię, wystarczy jeden samodzielny pracownik naukowy, tzn. co najmniej doktor habilitowany. I tyle.
– Na każdej specjalności powinien być jeden profesor – dodaje prof. Szabłowski. – Przygotowywane było rozporządzenie, według którego np. na jednego studenta filologii angielskiej przypadałby jeden profesor, na 200 uczących się ekonomii też jeden profesor. Ale to plany. Oczywiście, szkoła musi mieć siedzibę, ale niekoniecznie własny budynek. Taki wymóg byłby nierealny.
Im lepsza uczelnia, tym mniejszy strach przed konkurencją stu nowych wniosków. Polsko-Japońska Wyższa Szkoła Technik Komputerowych należy do najdroższych – tysiąc złotych za miesiąc. Jednak nikt tam nie boi się nowych szkół informatycznych, bo takich wniosków jest podobno najwięcej. – Nasi studenci chałturzą już od drugiego roku – zapewnia Agnieszka Drabik z rektoratu uczelni. – A pracę znajdują wszyscy. Nazwa naszej uczelni przyciąga pracodawców. Czy zachwyci ich Wyższa Szkoła Informatyczna w Pcimiu? Wątpię.
Kiepskim pomysłem będzie też otwieranie wszelkich szkół ekonomicznych, bankowych i związanych z zarządzaniem. Młodzież odwraca się od tych kierunków nawet na bezpłatnych studiach. Co więc ma przyszłość? Zdaniem rektorów istniejących już uczelni, hitem będzie jednak informatyka. Poza tym następuje powrót do kierunków ogólnohumanistycznych, szerokich i uważanych za bezpieczne, bo pozwalających znaleźć pracę. Wśród nowych wniosków najmniej jest chętnych do prowadzenia tzw. uczelni biznesowych. Nadszedł ich zmierzch.
Najwięcej jest wniosków z dużych miast, bo tutaj, jak tłumaczy jeden z wnioskodawców, jest jednak nadzieja, że „znajdzie się kawałek wolnego profesora”. Poza tym sporo próśb pochodzi ze ściany wschodniej i innych rejonów nieuprzemysłowionych. Dla młodych jest to jedyny pomysł na życie. Dla małej miejscowości – prawdziwa rewolucja. Mają swoją wyższą uczelnię.
Wnioski składane są w atmosferze zarzutów – o malwersacje, to w stosunku do rektora warszawskiej Wyższej Szkoły Dziennikarskiej, o tworzenie nielegalnych filii, ponoć w trosce o studenta, który męczył się dojazdami, o nierealne obietnice, że „już niedługo będziemy dawać magistra”. Zdarza się też reklamowanie kierunków, na które uczelnia nie ma zgody. Jest ekonomia, ale w ofercie znalazło się także zarządzanie i marketing, o którym MEN nic nie wie. Zdarza się zachęcanie do studiów podyplomowych, choć uczelnia nie ma jeszcze zgody na magistra.
Jednak minister edukacji tak naprawdę może skontrolować uczelnię dopiero, gdy stara się ona o przedłużenie zezwolenia. Wszystkie wspomniane nieprawidłowości zostały wykryte przez NIK, który badał nie same uczelnie niepubliczne, ale marny nadzór MEN.
W wielu uczelniach miażdżącą przewagę mają zaoczni. Tak jest w Pułtusku, w Wyższej Szkole Humanistycznej. Z 15 tys. studentów 13 tys. to zaoczni. – Co to ma znaczyć! – dziwi się jeden z profesorów UW – przecież podstawową formą kształcenia winny być studia stacjonarne. – Zarzut jest absurdalny – oburza się prof. Andrzej Bartnicki, rektor w Pułtusku. – Najważniejsza jest jakość kształcenia, a w tej dziedzinie przewodzimy we wszystkich rankingach. Ważne są indywidualne konsultacje z profesorami, a nie to, ile godzin spędzi się w usypiającym tłumie na wykładzie.

Zbankrutują z uczelnią
Co będzie, gdy powstanie kilkadziesiąt nowych uczelni? Walka, upadek albo łączenie się.
Wyższa Szkoła Zarządzania i Marketingu w Sochaczewie. – Przetrwają ci, którzy stworzą nowe, ciekawie skrzyżowane kierunki. Na przykład ekonomię z informatyką. Poza tym na państwowe uczelnie dostaje się elita. A kto zajmie się resztą? – twierdzą pracownicy.
– Większość tych szkół nie przetrwa dwóch lat, a najgorsze, że zapłacą za to studenci – uważa prof. Stachowski. – Zaczną naukę, a potem szkoła upadnie, bo niż demograficzny wybierze szkoły z tradycją.
– Frycowe zapłaci młodzież – potwierdza prof. Andrzej Eliasz ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. – Nieświadomi pójdą tam, gdzie trochę taniej, a potem albo ockną się w zbankrutowanej uczelni, albo doświadczą, jak nikt nie chce zatrudniać absolwenta nic nie znaczącej szkoły.
– Po radosnym okresie rozkwitu nadchodzą lata weryfikacji, a nie otwierania nowych szkół – to głos prof. Bartnickiego. – Przecież wchodzimy do Unii. Małe uczelnie, które używają nazwy “wyższa szkoła”, nie będą mogły tam istnieć.
W większych miastach słyszę kąśliwą opinię, że najnowsze uczelnie prywatne powstały tylko po to, by profesorowie mogli jeszcze więcej dorobić do państwowych posad. Kłują w oczy okazałe budynki, plotkuje się o pensjach kadry.

Uniwersytet
prowincjonalny
Dotarłam do kilku osób, których wnioski leżą w MEN. Są optymistami. Uważają, że utrzymają się, odrzucają sugestie, że chcą zarobić, nie zastanawiając się nad przyszłością ewentualnych studentów.
Prof. Stachowski uważa, że dziś otwieranie szkoły nie jest już żadnym biznesem. Wymagania są coraz wyższe, studenci chcą komputerów, bibliotek, a do tego opłaty mają być jak najmniejsze. Wylicza: – Uczelnia licencjacka, żeby się utrzymać na rynku, musi mieć co najmniej tysiąc studentów, doskonałe wyposażenie.
Fenomenem jest jego (jest tam rektorem) Wyższa Szkoła Społeczno-Gospodarcza w podrzeszowskim Tyczynie. Uczelnia powstała w trzytysięcznym miasteczku jako jedna z pierwszych szkół niepublicznych, do tego współorganizowana przez gminę. Kupiono zrujnowaną gorzelnię i 12 ha. Uczy się tam 1200 studentów, 40% dojeżdża z podkarpackich wsi. Za zaoczne studia płacą 2600 zł (w Warszawie stawka jest dwa razy większa), wiedzą, że dyplom to jedyna szansa na wyrwanie się z bezrobotnej prowincji.
Prof. Andrzej Eliasz sądzi, że szkoły będą się łączyć. Te nowe nie znajdą profesorów, którzy i tak pracują często na wielu etatach.
Jeszcze jedno utrudni życie tym, których wnioski leżą w MEN. – Polacy ciągle nie mogą zaakceptować własności prywatnej w edukacji – twierdzi prof. Szabłowski. – Przedsiębiorstwo, gabinet lekarski – proszę bardzo, ale szkoła powinna być za darmo. Tymczasem powstawanie uczelni niepublicznych prowadzi do obniżenia kosztów nauki w uczelniach państwowych. Najwięcej, około 900 zł za miesiąc, płaci się tam na wydziałach lekarskich i architekturze. Bo nie ma naszej konkurencji. Zarządzanie, ekonomia – tu powstało wiele prywatnych kierunków. I państwowe zaoczne ugięły się pod tą konkurencją.
– Upłynie jeszcze kilka lat, zanim Polacy zorientują się, jak ważne jest inwestowanie w naukę – dodaje prof. Eliasz. – Ale tylko w dobrej, prywatnej uczelni.

Wydanie: 2001, 28/2001

Kategorie: Oświata

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy