Volterazo na rogach

Volterazo na rogach

Po kilku tygodniach spędzonych w szkole matadorów postanowiłem zmierzyć się z bykiem…

KORESPONDENCJA Z CHICAGO

– Chciałbym zobaczyć, jak sobie radzisz w konfrontacji z 1,5-rocznym, rozjuszonym zwierzęciem, nie mającym nic do stracenia. Byk w tym wieku już doskonale wie, do czego służą rogi. Może cię nimi dotkliwie poranić, złamać kilka żeber, okaleczyć, może nawet zabić… I jak ci się to podoba?
– Uhm, w porządku… – rozmawiam telefonicznie z Colemanem Cooneyem, współzałożycielem Kalifornijskiej Akademii Tauromaquia (sztuki walki byków). Właśnie zadeklarowałem chęć rozpoczęcia treningów. – Chcę zostać matadorem i zmierzyć się na arenie z prawdziwym bykiem.
– Na terenie Stanów to właściwie zabronione, ale może byłoby to możliwe w którymś z niewielkich przygranicznych miasteczek w Meksyku…
Rozmawiamy dłuższą chwilę, a Cooney, nie wiedzieć czemu, próbuje zniechęcić mnie do podjęcia próby.
– Ty nawet nie wiesz, jakie te zwierzęta mogą być olbrzymie – rzuca mimochodem, czekając, jakie zrobi to na mnie wrażenie. – Jestem pewien, że przestraszysz się, jak zobaczysz żywego byka przed sobą na arenie… A wiesz, jaki to będzie wstyd, gdy zaczniesz uciekać? Wszystkie panienki na widowni cię wyśmieją…
– A nie mógłbym dostać nieco mniejszej sztuki? – łudzę się jeszcze, że Cooney potraktuje mnie ulgowo.
– Żartujesz? – w jego głosie wyczuwam rozczarowanie. – Mniejszy byk to mniejsza masa, mniejszy pęd, mniejsza siła… Pokonanie takiego malucha nie może dać satysfakcji prawdziwemu mężczyźnie. – Posłuchaj – ciągnie Cooney – jeżeli chcesz mieć satysfakcję z konfrontacji ze zwierzęciem,

potrzebujesz dreszczyku emocji,

dużego ryzyka. Bez ryzyka nie ma zabawy, musisz to zrozumieć. A walka z bykiem jest jedyną drogą, jaką znam, aby to poczuć.
Coleman Cooney i jego partner Peter Rombold z Akademii Tauromaquia uważają, że świrów uprawiających tzw. sporty ekstremalne nigdzie nie brakuje. Bo skoro błąkają się po świecie tacy, których już nudzi zwyczajne nurkowanie, wyczyny z lotnią i spadochronem, surfowanie na wysokich falach czy nawet skoki bungee (na długiej, elastycznej linie), to co może ich przyprawić o dreszcz emocji? Od chwili, gdy trzy lata temu Cooney i Rombold otworzyli swoją akademię dla torreadorów, sporo takich znudzonych typków przewinęło się przez ich kursy. Ja to co innego. Nigdy specjalnie nie ryzykowałem. W życiu nie zjeżdżałem z góry na nartach, nie skakałem do basenu z trampoliny, ba… Co najwyżej próbowałem przemknąć autobusem lub pociągiem kilka przystanków bez biletu.
– To po cholerę się tam pchasz? – pyta mnie mój sąsiad.
Kiwam głową. Może nadszedł w moim życiu czas na zmiany, ale po co się z tym od razu afiszować? Jako odpowiedź musiało wystarczyć mu przekleństwo.
Peter Rombold jest moim pierwszym instruktorem. Ma miły uśmiech, ale jest pełen rezerwy. Walkom z bykami poświęcił 30 lat swojego życia. Zabił ich ponad 50 na wielu arenach świata. Cooney ma 42 lata i też był słynnym torreadorem. Przez osiem lat miał nawet stały kontrakt w Madrycie i na jego występy sprzedawano komplety biletów.
Otwarta w San Diego Akademia Tauromaquia nie ma nic z klasycznej szkoły. Zajęcia, oczywiście, bez zwierząt, odbywają się w różnych miejscach, nawet na placach zabaw dziecięcych i w parkach. Dopiero egzamin końcowy miał być

konfrontacją z żywym bykiem,

zwykle na którejś z większych hacjend po stronie meksykańskiej. Kursy nie są darmowe, ale można je dostosować zarówno do kieszeni, jak i wolnego czasu potencjalnego studenta. Zajęcia trwają od 20 do 30 godzin i można je odbywać w cyklu intensywnym, trwającym pięć dni lub podczas sześciu weekendów. W zależności od opcji kurs kosztuje od 500 do 1500 dolarów. Oprócz wykładów są też obszernie komentowane pokazy walk byków na wideo. Ja sam również zamówiłem kilka takich taśm z pewnej firmy w Teksasie.
Myślę o moim spotkaniu z bykiem. Mimo iż Cooney jest pewny, że będzie ono bezkrwawe, mam wrażenie, że gdyby przyjmowano zakłady, on postawiłby na byka.
Moja pierwsza lekcja odbywa się w sobotni ranek na opustoszałym boisku pobliskiej szkoły podstawowej.
Do mnie i Cooneya dołącza inny kursant byczej akademii, Jen, producent filmowy z Los Angeles, który zgłębia tajniki matadorów już od kilku miesięcy… Cooney podchodzi do sprawy metodycznie. Wie, że nie może mnie zrazić już podczas pierwszej lekcji, bo następnych mogłoby już nie być. Wyjaśnia więc, od czego zależy powodzenie w walce z bykiem i od jakich elementów należy zacząć.
– Najważniejsze jest pas, tak jak w balecie, czyli odpowiedni krok z rekwizytem – mówi. – Powinieneś odpowiednio podejść do byka, wabiąc go peleryną lub muletą – prezentuje półkolisty strzęp czerwonego sukna na kiju. – Gdy zwierzę ją zobaczy, zareaguje, ruszy na rekwizyt! W tym momencie musisz wykonać kolejne pas, aby zejść z linii biegu byka, ale nie za dużo. Tyle, by się niemalże o ciebie otarł… Przy tym powinieneś umiejętnie podnieść muletę, tak, by ją poczuł dosłownie na końcach rogów… Muleta lub peleryna mają go podrażnić, zmusić do reakcji. Powinien się wściec, rozpocząć pogoń za czymś nieosiągalnym. Ataki i nawroty będą trwały tak długo, dopóki byk zacznie odczuwać zmęczenie, a w końcu straci oddech… Posługiwanie się muletą i peleryną to taniec. Im lepiej się go opanuje, tym efektowniejsze jest widowisko, tym głośniejsze „Ole!” widowni, a i większe bezpieczeństwo torreadora…
Gdy Cooney prezentuje poszczególne pas, wydaje się to łatwe, dopóki człowiek sam nie zechce spróbować. Podobnie jest z muletą i bykiem…
– Matador jest artystą, który tworzy coś z niczego – opowiada Cooney, prezentując poszczególne pas. – Tylko on i byk wewnątrz areny. Matador zaprasza byka do tańca, różnymi sposobami podporządkowuje go sobie, sprawia, że obaj tańczą w jednym, najwłaściwszym dla sytuacji i okoliczności rytmie. Ale byk nie jest tylko ślepym narzędziem. Podobnie jak matador próbuje na przeciwniku swoich sztuczek. Nie pozostaje bezkrytyczny wobec niego. Gdy ten palnie głupstwo,

zwierzę natychmiast zareaguje

i go ukarze… Biorę muletę do ręki i wykonuję taniec podobny do tego, jaki przed chwilą wykonywał Cooney. Przynajmniej tak mi się wydaje, ale moje ruchy są nieporadne i mało efektowne, bo instruktor co chwilę mnie poprawia: – Wyżej muleta! Stopy razem! Wykrok, przysiad! Znów za nisko muleta!
Czuję się jak rekrut na placu ćwiczeń. Mój kapral daje mi ostro w kość. Po półgodzinnnym treningu bolą mnie ramiona, dłonie i przeguby. Daję za wygraną dopiero wtedy, gdy czuję, że nie mogę utrzymać mulety w górze.
– Pokażę ci jeszcze raz – mówi matador. – Teraz ty będziesz bykiem! Nacieraj na muletę! Musisz myśleć i szarżować jak byk. Głowę trzymaj wysoko! Pamiętaj, nienawidzisz mulety, chcesz ją zniszczyć, unicestwić, roznieść rogami…
Podaje mi rogi. Przykładam je do czoła, pochylam się i biegnę w stronę czerwonej plamy. Próbujemy kilka razy. Cooney sam sobie wykrzykuje „Ole!”, po tym, jak przebiegam pod muletą.
– Jeszcze, jeszcze! Musisz być naprawdę zły! Pokaż, że jesteś wściekły!
Zaczynam się śmiać. Widzę dziewczynę, która przygląda się nam oczami jak półdolarówki. Chyba wyglądamy na świrów.
Pod koniec lekcji instruktor mówi mi jeszcze:
– Najważniejsza jest praca nóg. Musisz zacząć myśleć krokami, swoimi stopami. Od tego wszystko zależy.
Przez cały następny tydzień ćwiczyłem w domu, w parku, nawet w sklepie. Pod koniec następnej lekcji pytam Cooneya, na co powinienem zwrócić szczególną uwagę.
– Musisz pracować nad techniką i koncentrować się na stylu – mówi. – Popatrz na torrero (torreador). Ma prostą, elegancką postawę i jest odprężony. Z każdego twojego ruchu powinno wynikać, że ufasz w swoje siły i umiejętności. Byka traktuj z pogardą…
Na kolejną lekcję jedziemy wraz z Cooneyem do jednej z farm w Tacato w Meksyku. To będzie moja pierwsza tienta, czyli konfrontacja z bykiem. Cooney jest zdania, że bezpośredni kontakt ze zwierzakiem powinien podbudować moją wiarę we własne możliwości. Ponieważ to nie będzie jeszcze mój prawdziwy debiut, nie mam na sobie stroju matadora. Ale drugi kursant, który z nami jedzie, Tom, ubrał skórzane spodnie, marynarkę-bolero, koszulę od smokingu, czarny lśniący pas i

kapelusz a la Zorro.

Robotnicy z rancho pokładają się ze śmiechu na jego widok.
Pierwszy byczek wybiega na arenę, żwawo porykując. Tom, facet w średnim wieku, wykonuje kilka nieudolnych pas i po kilku sekundach byk uderzeniem w niewymowną część ciała zwala go na ziemię. Innemu adeptowi, Ianowi, szefowi firmy przewozowej, też nie udaje się zbyt długo utrzymać na nogach. Byk podrzuca go i przewraca.
– Vueltas! Vueltas! – krzyczą chórem rozbawieni pomocnicy ranchero.
Teraz kolej na mnie. Mój vaca nie waży więcej niż 80 kilogramów, ale i tak wzbudza respekt. Porusza się bardzo żwawo, jakby był czymś zaniepokojony. Przy czym głośno puszcza wiatry, a dźwięki te zdają się nie mieć końca.
– Hej! – wołam w jego stronę, potrząsając muletą. Byk przystaje, pochyla się i w tej samej sekundzie zaczyna szarżować prosto na mnie. Postępuję krok do tyłu, tak jak uczył mnie Cooney i podnoszę muletę. Byk przechodzi pod nią i natychmiast zawraca. Wszystko jest tak, jak mówił instruktor. Byk znów pędzi na mnie, więc wykonuję kolejne pas, ale tym razem czuję, jak jego tułów ociera się o moje biodro… Zwierzę natychmiast zawraca, nie dając mi chwili wytchnienia. Zwycięża we mnie instynkt, zaczynam uciekać.
– Do przodu, nie cofaj się, do przodu! – słyszę ryk Cooneya.
Ale jest już za późno. Byk szarżuje na muletę, ja potykam się i przewracam na kolana, czuję mocne uderzenie i po krótkim locie ląduję na twardej ziemi.
– Vueltas!
Byk przebiega obok, a ja kilka sekund później kryję się w burladero – za zasłoną przy murze areny. Jestem zmęczony jak po wydłużonym biegu sprinterskim, a przecież byłem sam na sam z bykiem zaledwie dwie minuty.
Kolejne podejście. Tym razem próbuję tak wyreżyserować swoją konfrontację ze zwierzęciem, by zminimalizować ryzyko. Jednak po dwóch bezbolesnych pas byk atakuje już nie muletę, ale mnie samego.

Wali mnie łbem

w klatkę piersiową. Czuję, że lecę z ogromnym impetem do tyłu, wreszcie mam pod plecami ziemię…
– Vueltas!
Kątem oka widzę, że byk szykuje się do ponowienia ataku, najwyraźniej nic nie robiąc sobie z faktu, że naruszył nie tylko moje ciało, ale także i ego.
Tymczasem Cooney wybiega do byka z czerwoną peleryną, chcąc odwrócić jego uwagę. Próbuję się jakoś zebrać i zejść z areny, a ktoś z widowni poklepuje mnie po plecach: – Człowieku, ty naprawdę złapałeś byka za rogi!
Wygląda na to, że aby ratować resztki mojej reputacji, powinienem wyjść do mojego vaca jeszcze raz. Biorę muletę i wychodzę na arenę.
Byk stoi nieruchomo i patrzy w moim kierunku. Potrząsam muletą, ale jego to nie rusza. Jakby nie wierzył, że po tym uderzeniu zdołałem się pozbierać i jeszcze mi w głowie jakieś figle. Znów wymachuję muletą, ale on tylko się gapi. Ruszam więc w jego kierunku. On nie spuszcza mnie z oczu. Nagle rusza z impetem i jedyne, co udaje mi się zarejestrować, to dźwięk kolejnego uderzenia. Znów jestem na ziemi. Cooney odciąga rozbójnika w inną stronę, by nie zadeptał mnie do końca. Muszę przyznać, że mój pierwszy kontakt z vaca kończy się kompletnym fiaskiem.
Dwa tygodnie później z ogromną rezerwą myślę o nadchodzącym debiucie. Chociaż ćwiczyłem ostro i starałem się doprowadzić do porządku po pierwszej randce z bykiem, moje kolano wciąż daje mi się we znaki. Rozważam nawet, czy w ogóle nie zrezygnować z następnej próby, ale moi dwaj koledzy z kursu, Mark i Nigel, mają już gotowy plan naszego wspólnego występu i nie przyjmują do wiadomości mojej ewentualnej rezygnacji.
Jedziemy z Cooneyem na rancho Hernanda Limona, by wybrać dla mnie byka Właściciel rancho prowadzi nas przez labirynt corrali – zagród dla byków. Przystajemy przed okazałą sztuką.
– To Costurero – mówi z dumą Limon. – Ma półtora roku, waży blisko 200 kg, jest wyjątkowo agresywny. Jeśli ten gringo – wskazuje mnie paluchem – chce się z nim spotkać na arenie, musi zapłacić 500 dolarów. Z tym że Costurero już raz walczył z matadorem i ten upuścił mu sporo krwi. Zwierzę nie zapomina, co wydarzyło się podczas walki i jeżeli zostanie wystawione ponownie, torreador znajdzie się w dużo większym niebezpieczeństwie niż z debiutantem.
Limon patrzy na mnie ciekawie, a mnie robi się słabo.
Rancher mówi jeszcze, że po tym, jak sobie z nim pobaraszkuję albo on ze mną, czeka go prawdziwe dolce vita. Będzie dobrze jadł i zapładniał jałówki. Tylko pozazdrościć. A co ze mną?
Dzień próby. Czuję się chyba nieźle. Wskakuję w moje dżinsy i skórzaną kamizelkę, którą kupiłem na wyprzedaży. Wprawdzie moi znajomi sugerują, że powinienem mieć na sobie stosowny do próby strój torreadora z nieodłącznym kapeluszem, ale dochodzę do wniosku, że przynajmniej w ten sposób

nie będę robił z siebie
pośmiewiska.

Po przyjeździe na rancho z moimi dwoma kolegami widzę, jak Limon z pomocnikiem przygotowują rocznego byka. Obchodzę ich z daleka i idę wprost na arenę, by sprawdzić, jaki dziś jest stan nawierzchni. Grunt jest suchy i dobrze przygotowany. Chociaż tyle.
Pierwszy do starcia wychodzi Nigel. Z początku sprawy układają się gładko, aż do momentu, gdy chłopak zanurza dłoń w pachwinie byka. I w tym momencie wylatuje w powietrze…
Chwilę później wstaje i dotyka miejsca, w które uderzył byk.
– Całe szczęście, że miałem ochronę, bo byłoby już po mnie!
Odchodzę od areny. Jeden z widzów proponuje mi kieliszek tequili. On nalewa, a ja przypominam sobie pierwszą zasadę torreadorów: Jeśli przed wyjściem na arenę pogodzisz się z faktem, że możesz odnieść rany, to wszystko, co nastąpi później, jest już dużo łatwiejsze. Chyba wymyślił to jakiś skończony dupek. Akurat przywołują mnie do wyjścia na arenę, więc szybko wypijam alkohol i nie myśląc zbyt wiele, wychodzę na środek, by spotkać moje przeznaczenie – Costurero.
Stoi nastroszony i w jego oczach nie ma za grosz litości. Nie myślę o tym, że właściwie jestem już martwy, tylko wyciągam dłoń z muletą w jego stronę. Byk rusza z impetem. Wszystko dzieje się tak jak na lekcjach. Przy pierwszej szarży trzymam muletę za daleko od siebie i trochę drepczę w miejscu. Przy dwóch następnych pas koryguję odległość i, o dziwo, wciąż jestem nietknięty.
– Naturales, naturales! – woła w moją stronę Rombold. Pokazuje mi ręką ocienioną o tej porze dnia część areny.
– On nie lubi cienia, weź go tam!
Costurero atakuje z siłą pociągu szybkobieżnego. Kolejne moje pas wywołują „Naturales!” Rombolda. Ostatnie pas w tej serii wykonuję, trzymając muletę w obu rękach, wysoko nad głową.
– Dobra robota, chłopcze! – krzyczy trener.
Chowam się za osłoną. Jestem spocony jak mysz. Rombold stoi tuż obok: – Czułeś to? – dopytuje się podniecony. – Czułeś to, chłopcze?
– Tak…
Jego oczy płoną nienaturalnym blaskiem.
– To wspaniałe uczucie, prawda?
– Jego szybkość jest zdumiewająca – pokazuję na byka.
Nie wiem, co mi się stało. Skoczyła mi do góry adrenalina albo dostałem udaru słonecznego. Czuję, że znów chcę wyjść do Costurero. Ruszam…
Byk jakby już czekał. Podchodzi wolno, przysiada na tylnych nogach i nagle jak pocisk z katapulty rusza prosto na mnie. Zsuwam stopy razem, byk przechodzi nisko pod muletą, a ja po raz pierwszy w życiu czuję, że

mam nad nim kontrolę.

Obserwuję jego oczy, rogi, lekkie balansowanie całego ciała. Byk grzebie kopytem w ziemi. I znów atakuje!
Na arenie panuje całkowita cisza. Jedyne, co dochodzi do moich uszu, to ciężki oddech zwierzęcia. Mam wrażenie jakby odbijał się od kamiennych ścian areny. Costurero opuszcza łeb i znów szarżuje. Unoszę muletę, głowa zwierzęcia przechodzi pod suknem. Kilka metrów dalej staje i ciężko dyszy, okazując zmęczenie. Rombold biegnie do mnie i potrząsa moją dłonią. Przy byku pojawiają się pomocnicy ranchero i odprowadzają go przez wrota do corralu. Czeka go odpoczynek i, jak powiedział Limon, słodka emerytura.
*
Tak oto kończy się moja przygoda torrero. Choć muszę przyznać, że to naprawdę imponujące uczucie, móc zapanować nad dużo silniejszym przeciwnikiem, nie widzę sensu uśmiercania zwierząt dla uciechy gawiedzi. Nigdy nie zostanę torreadorem i wcale tego nie żałuję. Jestem zadowolony, że opanowałem własny strach i właściwie nie wypadłem najgorzej.
– Twoja matka powinna być z ciebie dumna – mówi poważnie Cooney, a ja myślę, że gdyby widziała mnie w akcji, pewnie byłaby bliska zawału…
Limon również gratuluje: – Byłeś dużo lepszy niż ostatnim razem. Moi ludzie pamiętali, jak wówczas fruwałeś i robili zakłady, ile razy zrobisz vueltas podczas debiutu.
– Co to takiego vueltas?
– Volterazo, czyli wycieczki w powietrze na rogach byka!
No cóż, dobra i taka pociecha, że żadnemu nie dałem satysfakcji.

Wydanie: 2001, 32/2001

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy