20 lat bez Deyny

20 lat bez Deyny

Z charyzmatycznym kolegą o pseudonimie „Kaka” liczono się nie mniej niż z trenerem Górskim

1 września mija 20 lat od tragicznej śmierci Kazimierza Deyny. To najlepszy polski piłkarz. Ważny współtwórca najlepszego okresu w dziejach Legii Warszawa, mistrz 1972 i wicemistrz olimpijski 1976, kapitan trzeciej drużyny mistrzostw świata 1974. W owym roku zaliczany do trójki najlepszych futbolistów globu. Dziś o Deynie tak nieco inaczej, mniej pomnikowo.

W trolejbusie i w Monterrey

– Kaziu nie był aniołkiem, lubił się zabawić – wspomina Andrzej „Bobo” Bobowski, uchodzący za króla polskich kibiców. Ten, który własnym sumptem zaliczył już mnóstwo mundiali. – W Warszawie dobre stosunki miał zarówno z będącymi przy władzy dygnitarzami, jak i z cwaniaczkami z Targowej. Widywano go i na Bródnie, i na Powiślu czy Mokotowie, i w najlepszych lokalach, nocnych i nienocnych.
Najważniejsze, że zawsze był sobą. Był może i mrukliwy, jakby oschły, ale naturalny. Pierwsze bliższe spotkanie mieliśmy, kiedy Kaziu zaczynał przygodę z Legią. Odwiedzałem nawet treningi, by podziwiać jego artyzm, a potem jakoś się czaiłem. No i któregoś razu wraca Kazik ze stadionu przy Łazienkowskiej, wsiada do trolejbusu, to ja za nim. A tu za nami kontrolerzy, popularnie zwani kanarami. I zaczynają sprawdzać bilety, a Kazik nie miał. Nie wiem, czy dlatego, że dopiero przyzwyczajał się do Warszawy, czy po prostu nie przejmował się takimi szczegółami. Zaczyna się robić nerwowo, głupio, ale byłem czujny. Miałem jeden wolny bilet, szybko przedziurkowałem, podchodzę do nich i mówię: „Ten pan jest ze mną, proszę, oto jego bilet”. I tak się poznaliśmy.
Wiadomo, dziś kasowniki są elektroniczne, a nie takie dziurkacze jak kiedyś.
O koleżeńskości Deyny najlepiej przekonałem się podczas pobytu w 1986 r. na mundialu w Meksyku. Przyjechał z San Diego do Monterrey kibicować naszej drużynie, wieczorami bawił na spotkaniach towarzyskich.
Siedzimy we trzech, Kazik, mój znajomy, też ze Stanów, i ja. Nagle przychodzi kamerdyner z informacją, że redaktor Stefan Grzegorczyk, wtedy naczelny „Piłki Nożnej”, jest z grupą w sąsiedniej restauracji i zaprasza Deynę na bankiet. Na to Kazik: „Ale proszę powiedzieć, że ja też jestem w towarzystwie”. Po kilku minutach kamerdyner wraca i głosi: „Pan Grzegorczyk ma zaszczyt zaprosić pana Deynę i jego znajomych” – opowiada ze wzruszeniem „Król Bobo”.

Wielki solista

Trzy mecze Legii Warszawa może jako całość nie zasłużyły na obecność w naszym rankingu, ale warto o nich wspomnieć ze względu na zapierające dech popisy Kazimierza Deyny.
4 czerwca 1969 r. zdążający po mistrzostwo legioniści prowadzili u siebie z Pogonią Szczecin 5:0. W 87. minucie Deyna ustawił piłkę tuż przed polem karnym, by wykonać rzut wolny. Podkręcił w swoim stylu i „rogal” poszybował dokładnie w punkt otoczony składaniem słupka i poprzeczki. Na trybunach owacja, ale sędzia dopatrzył się jakiegoś uchybienia i nakazał powtórkę. Niezrażony tym Deyna wybrał całkiem inny wariant. Tym razem była to „kaczka”, druga jego specjalność – strzał przyziemny, z kozłem. I piłka do siatki wpadła tuż przy słupku. Wynik 6:0 stał się faktem. Widzowie już kompletnie oszaleli z radości, zasiadający tamtego dnia na trybunach stadionu przy Łazienkowskiej do dziś opowiadają o tym z wypiekami na twarzy.
Potem – 2 sierpnia 1972 r. Legia w Warszawie prowadzi z ROW Rybnik 2:0. Nadchodzi ostatnia minuta, „Kaka” Deyna dostaje podanie w okolicach środkowej linii boiska i… Z charakterystyczną dla siebie flegmą mija bodaj siedmiu czy ośmiu rywali, po czym, niby od niechcenia, podcina piłeczkę i robi się 3:0. Kilka tygodni później został królem strzelców turnieju olimpijskiego Monachium ’72.
A Polska zdobyła złoty medal. Zanim jednak w finale doszło do naszego zwycięstwa nad Węgrami, na przerwę biało-czerwoni schodzili w fatalnych nastrojach. Bo w końcówce pierwszej połowy Deyna głupio stracił piłkę pod własną bramką i Bela Varadi strzelił gola. Jednak po zmianie stron winowajca sprężył się nadzwyczajnie i sam, dwoma trafieniami, zmienił wynik na 2:1, fantastyczny dla Polski!
Wreszcie 29 października 1978 r. Do Warszawy zjechała rozpędzona Odra Opole, pod szkoleniową wodzą Antoniego Piechniczka rewelacja rundy jesiennej. I wygrała na Łazienkowskiej 5:3, ale Deyna nie tylko strzelił dwa gole, ale ten z 52. minuty do dziś wywołuje gorące dyskusje, przeczy bowiem wszelkim zasadom geometrii przestrzennej. Jak można nadać piłce taką trajektorię lotu – do dziś zastanawia się słynny Józef Młynarczyk, który wtedy bronił w Odrze. Ale wyznawcy futbolowego żargonu tłumaczą to prosto: „Piłka wpadła Józkowi za kołnierz”. Deyna znalazł się w lewym, z punktu widzenia swojej drużyny, narożniku boiska, na zewnątrz pola karnego, miał dość ostry kąt. I niesłychanie podkręcając piłkę, skierował ją w bardziej odległy róg bramki. Młynarczyk tam wprawdzie stał, ale nie za bardzo wiedział, co się dzieje.
Gol ten okazał się ostatnim Deyny w barwach Legii, w ogóle jego ostatnim na polskich boiskach. Bo nasz wspaniały internacjonał prowadził wtedy, o czym mało kto wiedział, pertraktacje w sprawie przejścia do Manchester City. I po porażce z Odrą rozegrał w naszej lidze jeszcze tylko jeden mecz, by 25 listopada zadebiutować już w ekstraklasie Anglii.
I choć zdecydowanie nie pasowała ona do finezyjnego stylu gry Deyny, z 12 golami do dziś pozostaje on tam najlepszym z Polaków pod względem skuteczności.
Po przeprowadzce do USA, jako zawodnik zespołu San Diego Sockers, błyszczał w amerykańskiej lidze zarówno tradycyjnej, jak i halowej. Potem udzielał się w cyrkowo-objazdowej drużynie Tijuana Legends, mającej siedzibę w Meksyku, ale tuż przy granicy z USA, nieopodal San Diego.

World Master Games Dania 1989

Na początku 1989 r. inż. Ryszard Kowenicki, rezydujący w Danii były piłkarz Widzewa Łódź, przekazał w imieniu organizatorów zaproszenie. Właśnie do Danii, dla drużyny oldbojów Kazimierza Górskiego na mające się odbyć latem tegoż roku światowe igrzyska weteranów – World Master Games.
O całość przygotowań ze strony polskiej zadbał selekcjonersko-organizacyjny triumwirat w składzie: Kazimierz Górski plus ówcześni dziennikarze „Piłki Nożnej”, Roman Hurkowski i Paweł Zarzeczny. Nie mieliśmy kłopotów z wyborem składu i potwierdzeniem gotowości do wojażu, chętnych do spotkania się po latach było aż nadto. Kiedy już do naszej bazy, do hotelu Eyde w Herning, poszła ostateczna lista ekipy, z widniejących na niej nie stawił się tylko Włodzimierz Lubański. Natomiast najwięcej problemów mieliśmy z przekonaniem Deyny do duńskiego pomysłu. Trzeba było go za uszy wyciągać. Nie za bardzo chciał się ruszać z USA, wyczuwało się jakąś niechęć przed podróżą do Europy, być może przed kontaktem z licznym gronem rodaków, chociaż to koledzy z boiska.
Wiadomo, że Deyna nie był święty, kochał uciechy dnia i nocy. I kiedy w 1979 r. przyjechał do Warszawy z ekipą Manchester City na swój benefisowy mecz z Legią, potem w Adrii nie tylko zaszalał, ale i narozrabiał. Niemal cudem wydostał się z Polski, ale od tamtej pory bał się do niej zbliżać, bo sądził, że od razu może trafić do aresztu.
W końcu jednak dał się przekonać słowami: „Przecież drużyna musi mieć kapitana!”.
Na miejscu, w Danii, dużo nie gadał, ale miał posłuch u dorosłych już przecież facetów. Z charyzmatycznym kolegą o pseudonimie „Kaka” liczyli się nie mniej niż z trenerem Górskim.
Były na tamtym turnieju dni, że nasi pauzowali, a grały inne drużyny. Przychodzimy na stadion, a tu przedstawiciel telewizji Eurosport zaprasza naszego kapitana do stanowiska komentatorskiego, od razu informując o okazałej gaży. Na to Deyna: – Na komentowanie mam jeszcze czas, ja wciąż gram w piłkę.
Nie dane mu było sprawdzić się przy mikrofonie, ale grał rzeczywiście wspaniale.
41 lat skończone, a jakby dopiero zakończył regularne występy w lidze.
Z ZSRR w Aarhus kazano Orłom grać niemal tuż po wyjściu z samolotu, bo organizatorzy zmienili terminarz. Przegraliśmy 2:4, ale póki biało-czerwoni mieli siły, gdzieś do 65. minuty, sbornaja kamanda nie istniała. Deyna najpierw wypracował gola Andrzejowi Szarmachowi, a potem sam trafił w okienko, jak za najlepszych czasów.
Cztery dni później w Aalborgu był mecz z Włochami. Wynik szybko otworzył Roman Jakóbczak, jednak rywale po chwili wyrównali. Zrobiło się nerwowo, dopiero w końcówce Marek Dziuba przechylił szalę na korzyść Polski. Italia rzuciła się do szaleńczego zrywu, ale została popisowo skontrowana. Robert Gadocha zagrał na 25. metr do Deyny, a ten, podobnie jak w meczu z Włochami na mistrzostwach świata w 1974 r., tylko jakby bardziej od niechcenia, w sposób mniej sygnalizowany, wynik na 3:1 ustalił „pociskiem” o tak niesamowitej rotacji, że ujawniła się w tym momencie cała kwintesencja futbolu!
Z Gadochą, zarówno na co dzień w Legii, jak i od święta w reprezentacji, nie kochali się, ale wzajemnie szanowali. Rywalizacja strasznie obu napędzała, stanowiła gwarancję postępu.
A w Danii Deyna mówił: – Muszę wrócić do Polski, bo chcę kiedyś poprowadzić reprezentację. Roberta wezmę na asystenta, a sam szybko wybiorę najzdolniejszych chłopaków z całego kraju. Mam takie oko, że rzucę im piłkę, niech grają przez 45 minut jedenastu na jedenastu, i to mi wystarczy, by podzielić ich na grupy: ci bardzo utalentowani, ci mogą zostać, a ci niech zajmą się czym innym…
Tego też nie zdążył zrealizować. Niczego nie zdążył. 1 września 1989 r. bowiem, miesiąc i cztery dni po meczu z Włochami, w wyniku wypadku pod San Diego odszedł od nas na zawsze.
Kto się wtedy w Aalborgu mógł spodziewać, że to ostatni mecz w życiu Kazimierza Deyny? I takie znaki: efektowne zwycięstwo, jeszcze efektowniejszy gol, po podaniu akurat od Gadochy, w ostatniej minucie.
Ostatnia minuta ostatniego meczu w życiu. Jechał do Europy, by po latach spotkać się z kolegami medalistami, a wyszło, że był się z nimi pożegnać. Niestety.
Natychmiast po otrzymaniu informacji o tej tragicznej śmierci, niezależnie od siebie, ale już po chwili razem, zaapelowaliśmy z Janem Tomaszewskim, by stadion Legii Warszawa nazwać imieniem Kazimierza Deyny. Co kilka lat apel ten ponawiamy. I co? I nic. Mija 20 lat, niebawem przy Łazienkowskiej na stanąć nowy stadion. Może zatem?

Wydanie: 2009, 35/2009

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy