25 lat samotności

25 lat samotności

Po powodzi i wyborach do Sejmu w 1997 r. skończył się rzeczywisty wpływ lewicy na życie publiczne

Ćwierć wieku temu zachodnią Polskę zalała powódź, która była największą tego rodzaju katastrofą w niedługich jeszcze wtedy dziejach III RP. Trudno precyzyjnie wymierzyć, jaki wpływ miała na wybory parlamentarne, które odbyły się tuż po niej, 21 września 1997 r. Z jednej strony, ucierpiały wtedy tereny, na których politycznie dominował Sojusz Lewicy Demokratycznej, co musiało wpłynąć nie tylko na wynik tej partii, ale też na frekwencję – ta wyniosła niespełna 48%. Z drugiej, niefortunna wypowiedź premiera Włodzimierza Cimoszewicza, że trzeba być przezornym i się ubezpieczać, została dość powszechnie odebrana jako przykład arogancji władzy i skutecznie wykorzystana w propagandzie Akcji Wyborczej Solidarność, skupiającej zdecydowaną większość polskiej prawicy.

Jednak do końca nie było pewne, na czyją korzyść rozstrzygnie się wyborczy pojedynek SLD-AWS. Ostatecznie prawica pokonała lewicę, choć nie był to nokaut, jaki miał nastąpić dopiero osiem lat później. Na AWS głosowało prawie 4,5 mln wyborców (33,83%), na SLD – ponad 3,5 mln (27,12%). Formacja sklecona przez lidera Solidarności Mariana Krzaklewskiego odniosła sukces głównie kosztem Ruchu Odbudowy Polski Jana Olszewskiego, któremu sondaże przez długi czas dawały nawet kilkunastoprocentowe poparcie, a skończyło się wynikiem 5,56%. Pięcioprocentowy próg wyborczy przekroczyły jeszcze Unia Wolności (13,37%) i Polskie Stronnictwo Ludowe (7,31%). W ten sposób wyłonił się Sejm III kadencji, do którego AWS wprowadziła 201 posłów, SLD – 164, UW – 60, PSL – 27, a ROP – zaledwie sześciu, w tym Jana Olszewskiego, Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza.

Oprócz tej trójki na parlamentarne ławy wróciła po czterech latach nieobecności cała prawica, która tak spektakularnie skompromitowała się w Sejmie I kadencji (1991-1993), gdy dwa postsolidarnościowe rządy – Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej – zostały obalone głosami skłóconych ugrupowań prawicowych. Ich klęska w przyśpieszonych wyborach we wrześniu 1993 r. (gdy prawica podzieliła się na rywalizujące listy, które w większości nie przekroczyły progu) spowodowała, że Sejm II kadencji z pewnością nie był reprezentatywny, za to mógł wyłonić stabilną większość rządową SLD-PSL. Większość ta utrzymała się przez całą kadencję – pierwszy raz po 1989 r. nieskróconą – i choć dwukrotnie zmieniano premiera (w marcu 1995 r. Waldemara Pawlaka na Józefa Oleksego, którego po niespełna roku zastąpił Cimoszewicz), z dzisiejszej perspektywy trzeba przyznać, że był to czas najdłuższej stabilności politycznej w III Rzeczypospolitej.

Aferą w lewicę

Jedynym dramatycznym momentem tego czterolecia była tzw. afera Oleksego, czyli bezprecedensowe w dziejach nie tylko Polski, ale chyba i całego świata oskarżenie urzędującego premiera o współpracę z obcym wywiadem. Oskarżenie rzucone przez ludzi z otoczenia prezydenta Lecha Wałęsy, który tuż po ujawnieniu tej sprawy… po prostu zakończył kadencję i odszedł, zostawiając następcy ten odbezpieczony granat. Na szczęście Aleksander Kwaśniewski potrafił zapanować nad państwem i zminimalizować szkody wynikłe z tej niewyjaśnionej do dziś afery, której jedyną ofiarą padł Oleksy, zmuszony do dymisji i do końca życia chodzący z piętnem „ruskiego agenta” – choć trzeba przyznać, że własna partia się go nie wyrzekła i nawet dwukrotnie wybierała na przewodniczącego.

Dzięki tej stabilności Sejm II kadencji mógł zakończyć działalność uchwaleniem nowej konstytucji RP przez Zgromadzenie Narodowe 2 kwietnia 1997 r. Wynik głosowania (za przyjęciem konstytucji głosowało 451 posłów i senatorów, przeciw – 40, wstrzymało się od głosu sześciu) był efektem porozumienia czterech partii: SLD, PSL, Unii Wolności i Unii Pracy. Faktycznymi zaś ojcami nowej ustawy zasadniczej stali się Aleksander Kwaśniewski i Tadeusz Mazowiecki – ludzie o jakże różnych życiorysach i światopoglądach, których wówczas połączyła troska o dobro wspólne, jakim była niepodległa, demokratyczna III Rzeczpospolita.

Ale trzeba tu postawić kropkę nad i: nie byłoby obowiązującej do dziś konstytucji, gdyby w tamtym parlamencie znaczącą siłą była prawica. Bo właśnie prawicowi posłowie (z rozbitych już wówczas klubów KPN i BBWR) i senatorowie (z klubu Solidarności) głosowali przeciwko projektowi Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego (którą kierował początkowo Kwaśniewski, a później prof. Marek Mazurkiewicz z SLD), a przed referendum zatwierdzającym ustawę zasadniczą liderzy AWS i ROP rozpętali bezprecedensową wówczas kampanię kłamstw i inwektyw, mającą zohydzić nową konstytucję i jej twórców.

Kampanię – trzeba przyznać – całkiem skuteczną, skoro 25 maja 1997 r. poszło do urn zaledwie 42,86% uprawnionych, z czego za konstytucją głosowało 53,45%, a przeciw – 46,55%. Jakże wymowna jest lista ówczesnych województw, których mieszkańcy w większości odrzucili ustawę zasadniczą: bialskopodlaskie, białostockie, bielskie, gdańskie, krakowskie, krośnieńskie, lubelskie, łomżyńskie, nowosądeckie, ostrołęckie, przemyskie, rzeszowskie (tu padł rekord – niemal 73% przeciw konstytucji!), siedleckie, tarnobrzeskie, tarnowskie i zamojskie. Pomijając Gdańsk – jeszcze wtedy utożsamiający się z legendą Solidarności i Wałęsy – wyraźnie widać spójny pas południowej i wschodniej Polski (z wyjątkiem województwa chełmskiego, w większości głosującego na „tak”), który cztery miesiące później zmobilizował się jeszcze raz, dając zwycięstwo wyborcze AWS. Natomiast zachodnia część kraju, zdruzgotana wielką powodzią, nie potrafiła na to odpowiedzieć równie skuteczną mobilizacją po stronie SLD.

Tak oto po czterech latach wróciła do władzy prawica, wsparta wtedy przez Unię Wolności, w której nigdy nie brano pod uwagę wspólnego rządzenia z lewicą, choć w środowiskach prawicowych „różowa udecja” była równie, a może nawet bardziej znienawidzona niż „czerwoni”. Dziś jasno widać, że wchodząc do rządu Jerzego Buzka – będącego w gruncie rzeczy powtórką rządu Hanny Suchockiej, czyli koalicji prawicowo-unijnej – partia Leszka Balcerowicza i Bronisława Geremka wydała na siebie wyrok, wykonany co prawda dopiero w wyborach z 2001 r. (UW dostała wtedy zaledwie 3% głosów), za to ostatecznie i nieodwracalnie.

Zniszczyć własne dzieło

Zanim jednak do tego doszło, Unia Wolności wydatnie pomogła prawicy zniszczyć swoje historyczne dzieło, czyli fundamenty III RP jako państwa opartego na kompromisie i rządach prawa, a nie na żądzy odwetu i dominacji ideologicznej. Nie tylko zresztą Unia – również PSL, którego osławiona „obrotowość” w praktyce oznaczała wyciąganie korzyści materialnych ze współrządzenia z lewicą przy równoczesnej ideowo-politycznej kolaboracji z prawicą. To głosami UW i PSL uchwalono przecież – zaledwie kilka dni po przyjęciu konstytucji, 11 kwietnia 1997 r. – pierwszą ustawę lustracyjną. Na jej podstawie już kandydaci na posłów i senatorów we wrześniowych wyborach musieli składać oświadczenia potwierdzające współpracę z organami bezpieczeństwa PRL lub temu zaprzeczające. Do weryfikacji oświadczeń rok później ochoczo przystąpił „rzecznik interesu publicznego”, sędzia Bogusław Nizieński, fanatyczny lustrator powołany na to stanowisko przez prof. Adama Strzembosza w ostatnim dniu jego urzędowania jako pierwszego prezesa Sądu Najwyższego (warto o tym pamiętać pomimo dzisiejszego zaangażowania prof. Strzembosza w obronę praworządności przed PiS).

A już w Sejmie III kadencji kluby UW i PSL pomogły prawicy w uchwaleniu ustawy powołującej Instytut Pamięci Narodowej (umożliwiając odrzucenie weta prezydenta Kwaśniewskiego), za co zresztą zostały wynagrodzone stanowiskami we władzach IPN. Nic dziwnego, że po klęsce Unii w 2001 r. duża część jej działaczy znalazła się w Platformie Obywatelskiej, która miała być już zupełnie inną formacją – opartą na antykomunizmie i wyzbytą wszelkich przejawów lewicowej wrażliwości. A ludowcy tak łatwo weszli potem w wieloletni sojusz z PO, trafiając nawet do wspólnej frakcji chadeckiej w Parlamencie Europejskim.

Rok 1997 stał się więc początkiem politycznej izolacji lewicy. Takie stwierdzenie może brzmieć paradoksalnie – wszak to wybory prezydenckie w 2000 r. przyniosły zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego już w pierwszej turze, a wybory parlamentarne rok później dały historyczny sukces SLD, który pod wodzą Leszka Millera zdobył aż 41% głosów. Jednak druga kadencja prezydenta Kwaśniewskiego miała się okazać okresem brutalnych ataków prawicy na niego samego, jego współpracowników, a nawet na jego powszechnie lubianą i szanowaną żonę, rządy premiera Millera skończyły się zaś szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Najpierw tzw. afera Rywina, a potem kolejne – prawdziwe lub tylko urojone – skandale ostatecznie odebrały społeczną popularność lewicy, utrwalając za to dominację ugrupowań prawicowych. Dominację, dla której punktem zwrotnym okazał się rok 2005, gdy „rząd dusz” w polskim społeczeństwie przejęły – na zasadzie ciągłego antagonizmu – PiS i PO. Ale przy wszystkich różnicach dzielących partie Kaczyńskiego i Tuska jedno je łączy: uznawanie lewicy za siłę niegodną partnerskiego traktowania, co najwyżej używaną jako rezerwuar brakujących głosów sejmowych, by pognębić głównego przeciwnika. Tak traktowała lewicę Platforma w latach 2007-2015, tak traktuje ją PiS w obecnej kadencji, nic też nie wskazuje, by Donald Tusk i jego koledzy mieli w przyszłości zmienić podejście.

Dla lewicy rok 1997 stał się zatem momentem historycznego triumfu (uchwalenie konstytucji), ale zarazem początkiem jej osamotnienia na scenie politycznej. Bo mimo swoich nadzwyczajnych talentów dyplomatycznych i wrodzonych zalet Aleksander Kwaśniewski nigdy nie zdobył prawdziwych sojuszników ani w partiach postsolidarnościowych, ani w PSL, co spowodowało, że w obliczu nagonki z lat 2003-2005 praktycznie pozostał sam. Również Leszek Miller nie był w stanie powtórzyć trwałej koalicji SLD-PSL w Sejmie IV kadencji (2001-2005), bo ludowcy coraz częściej zerkali w prawo, a niedługo po usunięciu ich z rządu w 2003 r. wybrali kierownictwo o wyraźnie prawicowych poglądach – z prezesem Januszem Wojciechowskim oraz wiceprezesami Zbigniewem Kuźmiukiem i Zdzisławem Podkańskim – które ostatecznie i tak znalazło się w PiS. Skutek był taki, że tamtym Sejmem formalnie kierowała lewica, lecz politycznie dominowała w nim prawica, wspierana zarówno przez PSL, jak i Samoobronę (nieprzypadkowo oba te ugrupowania poparły Lecha Kaczyńskiego przed drugą turą wyborów prezydenckich w 2005 r.).

Lewica się dzieli

W dodatku lewa strona sceny politycznej – po raz pierwszy w III RP – wzięła negatywny przykład z prawej i zaczęła się dzielić: w marcu 2004 r. z Sojuszu Lewicy Demokratycznej odeszła grupa posłów pod wodzą marszałka Sejmu Marka Borowskiego, tworząc Socjaldemokrację Polską. Ten ruch od początku nie miał większego sensu, w grę wchodziły prezydenckie ambicje samego Borowskiego, które i tak były nie do zrealizowania. Za to bezpośrednio spowodował odejście Leszka Millera z funkcji szefa rządu i partii, co wcale nie „uzdrowiło” lewicy, lecz pogrążyło tę formację w jeszcze głębszym kryzysie.

Od feralnych wyborów sprzed 17 lat, które przyniosły podwójne (parlamentarne i prezydenckie) zwycięstwo PiS, lewica zeszła na poziom ugrupowania drugorzędnego: w 2005 r. wprowadziła do Sejmu 55 posłów (wobec 216 cztery lata wcześniej), w 2007 r. – 53, w 2011 r. – już tylko 27, a w 2015 r. w ogóle wypadła z parlamentu. Co prawda, wróciła w ostatnich wyborach z 49 posłami, ale już w zupełnie innej konfiguracji partyjnej i pokoleniowej. I nic nie wskazuje na to, by w przyszłym roku miała szanse znacząco ten wynik poprawić.

Ale to tylko jeden aspekt klęski polskiej lewicy – łatwo mierzalny w liczbie posłów i procentach głosów. Drugi wydaje się znacznie ważniejszy, a jest nim osamotnienie ideowe lewicy. SLD przegrał walkę o pamięć historyczną, czego skutkiem jest dominujący w myśleniu społecznym antykomunizm – im dalej od upadku Polski Ludowej, tym bardziej radykalny. Wprawdzie etap prokuratorskiego ścigania ludzi władzy PRL oraz masowej lustracji elit mamy już za sobą (z powodów biologicznych), podobnie jak etap dekomunizacji przestrzeni publicznej (z powodu wyczerpania się zasobu „niesłusznych” pomników i nazw ulic), lecz IPN-owski obraz najnowszych dziejów Polski trwale zakorzenił się w umysłach większości rodaków, powielany i umacniany przez rozmaite filmy, seriale, publikacje książkowe, prasowe i internetowe.

Równie trwała stała się akceptacja kluczowej roli Kościoła katolickiego – a właściwie jego hierarchii i duchowieństwa – w życiu politycznym III RP. To też jest skutek pamiętnego roku 1997, choć oczywiście polityczne zaangażowanie kleru datuje się na lata wcześniejsze, skoro już w pierwszych wolnych wyborach w 1991 r. startował komitet pod nazwą Wyborcza Akcja Katolicka, a w 1993 r. – Katolicki Komitet Wyborczy „Ojczyzna”. Nazwy te służyły jednak tylko ukryciu powszechnie nieakceptowanego szyldu ZChN, a przecież w tych czasach było ono zaledwie jednym z wielu ugrupowań prawicowych, choć prawdą jest, że najbardziej kojarzonym z Kościołem.

W 1997 r. sytuacja się zmieniła. Zjednoczenie prawicy pod wodzą Mariana Krzaklewskiego spotkało się z gorliwym poparciem większości biskupów i proboszczów, a także nowego czynnika w polskim Kościele, jakim stało się Radio Maryja. Ojciec Tadeusz Rydzyk okazał się nadzwyczaj skutecznym negocjatorem, wprowadzając na listy AWS namaszczonych przez siebie kandydatów, którzy dzięki promocji w toruńskiej rozgłośni uzyskiwali rekordowe wyniki i oczywiście mandaty poselskie. Zwycięstwu AWS niewątpliwie pomogła również VI pielgrzymka Jana Pawła II do Polski, odbywająca się na przełomie maja i czerwca 1997 r. Papież tradycyjnie odwiedził Kraków i południe kraju, ale też Wielkopolskę, ziemię lubuską i Dolny Śląsk, gdzie kilka tygodni później przeszła powódź. Co prawda, Jan Paweł II spotkał się z prezydentem Kwaśniewskim i premierem Cimoszewiczem, jednak masowe zgromadzenia na trasie papieskiej wizyty umożliwiły niedługo potem mobilizację wyborczą prawicy, tym bardziej że na jej listach znalazło się wielu lokalnych i ogólnopolskich działaczy katolickich. Na przykład jednym z czterech zastępców Krzaklewskiego w AWS był Kazimierz Kapera, przewodniczący Polskiej Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich i prezes Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich, po wyborach oczywiście zasiadający w Sejmie, ale również pełniący funkcję rządowego pełnomocnika ds. rodziny.

Polityczny klerykalizm pozostał zresztą stałą cechą tej formacji, o czym dobitnie świadczyła kolejna papieska pielgrzymka do Polski, równo dwa lata później, zapamiętana głównie z powodu bezprecedensowego wystąpienia Jana Pawła II na forum Sejmu i Senatu, gdzie papieżowi towarzyszyli AWS-owscy marszałkowie Maciej Płażyński i Alicja Grześkowiak.

Trudno nie zauważyć, że klerykalizm jako metoda uprawiania polityki nie tylko przetrwał AWS i Jana Pawła II, ale po jego śmierci wręcz się umocnił. Nadzwyczaj skutecznie wykorzystuje go PiS, a momentem przełomowym pod tym względem były podwójne wybory w 2005 r., gdy Jarosław Kaczyński zawiązał trwały sojusz z ojcem Rydzykiem. Następne sukcesy PiS nie byłyby możliwe, gdyby nie zaangażowanie duchowieństwa i wykorzystywanie pseudoreligijnych argumentów przeciwko ugrupowaniom rywalizującym z partią Kaczyńskiego. Nie należy jednak zapominać, że swój udział w klerykalizacji polskiej polityki miały Platforma Obywatelska („Kościół łagiewnicki” pod patronatem kard. Stanisława Dziwisza jako alternatywa dla „Kościoła toruńskiego”) oraz PSL. I znów: pod tym względem lewica zawsze była osamotniona, nie mogąc liczyć na przychylność duchowieństwa.

Wszystkie inne środowiska polityczne wykorzystywały Kościół do własnych celów, a ludzie Kościoła nie pozostawali dłużni i korzystali ze swoich wpływów politycznych. Pierwszym tego przejawem było przeforsowanie konkordatu z Watykanem, podpisanego przez rząd Hanny Suchockiej przed wyborami w 1993 r., a ratyfikowanego przez Sejm dopiero na początku 1998 r. głosami AWS, UW, PSL i ROP, przy sprzeciwie SLD, który przez cztery lata starał się tę decyzję blokować. To wymowna ilustracja faktu, że wraz z II kadencją Sejmu skończył się rzeczywisty wpływ lewicy na polskie życie publiczne.

Fot. Damazy Kwiatkowski/PAP

Wydanie: 2022, 46/2022

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy