Budowy w Polsce to Dziki Zachód

Budowy w Polsce to Dziki Zachód

Tomasz Tyszczuk, operator z wieloletnim stażem, wspomina historię z Krakowa. Budował stadion Wisły. Tempo było niemiłosierne, więc na górze spędzał po 24 godziny. Pewnego dnia dostrzegł, że sąsiedni żuraw kręci się w kółko z pustym pojemnikiem na beton. Kolega zasnął z ręką na sterowniku. Operatorzy jednak niewiele mogą z tym zrobić. Tyszczuk przytacza swoją rozmowę z inspektorem Państwowej Inspekcji Pracy:

– Wie pan, ja pracuję na żurawiu 12–13 godzin, to pod koniec dnia pracy spada mi koncentracja i mogę jakieś nieszczęście spowodować. Jestem wręcz zagrożeniem.
– No tak, ma pan rację.
– To jak do pana zadzwonię, to pan mnie zdejmie z góry?
– A jak pan jest zatrudniony?
– Na samozatrudnieniu jestem.
– Skoro jest pan sam dla siebie szefem, to i 24 godziny na dobę może pan robić.

Teoretycznie operatorzy mają więc możliwość decydowania o zakończeniu pracy danego dnia. W rzeczywistości pracownik, który zejdzie z żurawia bez zgody kierownika, może już nie wracać. Na jego miejsce znajdzie się kogoś innego. Duża rotacja ludzi umożliwia zmniejszanie kosztów.

Czas pracy operatorów przeważnie jest uzależniony od czynników zewnętrznych. Kiedy spóźnia się transport z betonem, operator także musi czekać, bo jeśli rozpoczął cykl lania betonu, musi go dokończyć tego samego dnia. W przeciwnym razie cała ściana może być niezdatna do użytku. W ten sposób z umówionych 12 godzin pracy robi się 15. Dla wielu to nie do wytrzymania. Sięgają więc po amfetaminę.

100 metrów bez windy

Kolejną bolączką jest sprzęt. W większości to maszyny sprowadzane do Polski na lawetach z Europy Zachodniej. Tam szły na złom, tu zyskują drugie życie. W naszym kraju ich sprawność ocenia Urząd Dozoru Technicznego. Jeśli inspektor UDT wyrazi zgodę, żuraw rozpoczyna pracę na budowie. Przeważnie pozbawione są wind i operatorzy muszą się wspinać po drabinie. Wejście na najwyższe maszyny liczące ponad 100 m może zająć przeszło pół godziny.

Brak wind jest dla pracowników niebezpieczny. Zimą łatwo się poślizgnąć na oblodzonym szczeblu i złamać nogę. Gorzej, kiedy coś złego stanie się już w kabinie. W 2012 r. w Brodnicy operatora, który zasłabł, musieli ratować strażacy. W listopadzie zeszłego roku podczas pracy przytomność stracił również operator w Warszawie. W tym przypadku także interweniowała wysokościowa straż pożarna. W momencie wypadku operator roztrzaskał ładunek. Na szczęście nikomu nic się nie stało.

Praca w kabinie bywa nieznośna. Najczęściej nie ma klimatyzacji, dlatego zimą trzeba grzać się piecykiem, a przy upałach temperatura przekracza 40 st. C. Operatorzy kontakt z ziemią mają za pośrednictwem radia. To ważne, ponieważ część prac wykonują za budynkiem zasłaniającym im widoczność i wtedy są kierowani przez robotników na dole. Zdarzało się jednak, że zamiast porządnej łączności radiowej dostawali dziecięce walkie-talkie.

Kolejnym zagrożeniem są silne podmuchy wiatru. Niestety, nie ma przepisów ustalających, przy jakiej sile praca żurawia powinna być zatrzymana. Decydują o tym inspektorzy UDT. – W Łodzi po sąsiedzku prowadzono dwie budowy. Na jednej stały dwa dźwigi, na drugiej jeden. Tej samej marki. Na pierwszej budowie inspektor wpisał maksymalną siłę wiatru do 15 m na sekundę, a na drugiej do 17. No i któregoś dnia zaczęło silnie wiać, 15 m. Operatorzy z pierwszej budowy zatrzymali pracę. Kolega z budowy obok przestraszył się i zrobił to samo. Potem chciano go obciążyć finansowo za przestój – opowiada Arkadiusz Hiller.

Strony: 1 2 3

Wydanie: 18/2016, 2016

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy