Na Ukrainie prezydent Kuczma złamał polityków, którzy chcieli z nim wojny
Nieoczekiwana zamiana ról. Tak określali w minionych tygodniach sytuację w ukraińskim parlamencie kijowscy obserwatorzy. Po dziewięciu latach dominacji ugrupowań lewicowych, z frakcją komunistyczną na czele, 21 stycznia doszło w Radzie Najwyższej Ukrainy do uformowania się koalicji sił prawicowo-centrowych, która przejęła kontrolę nad parlamentem. Symbolicznym dowodem zmiany stało się odwołanie dotychczasowego przewodniczącego Rady, Ołeksandra Tkaczenki, którego zastąpił Iwan Pluszcz.
Znamienne, że właśnie roszada na stanowisku szefa parlamentu stała się powodem ostrego politycznego konfliktu. Deputowani z Komunistycznej Partii Ukrainy, Partii Socjalistycznej, Partii Wiejskiej i lewicowi socjaliści niedawnej kandydatki w wyborach prezydenckich, Natalii Witrenko, nie chcieli pogodzić się z wynikami głosowania w tej sprawie.
Faktem jest, że pokonana mniejszość ogłosiła, że nie uznaje “dyktatu większości”. Około 150 deputowanych (cała Rada liczy 445) zabarykadowało się w plenarnej sali obrad, odmawiając reszcie członków parlamentu prawa wstępu. Na głowach najbardziej zajadłych przeciwników zmiany wieloletniego status quo pojawiły się białe opaski – symbol oporu wobec dominacji prezydenta Leonida Kuczmy nad parlamentem, jak twierdzili protestujący.
Przez kilkanaście dni trwała, na oczach Ukrainy i świata,
polityczna przepychanka.
W czasie kiedy lewica blokowała gmach Rady Najwyższej, centrowo- prawicowa koalicja przeniosła się że swoimi pracami do pobliskiego centrum wystawowego Ukraiński Dom.
Z udziałem ponad 250 deputowanych obradowały komisje parlamentarne, przyjmowano kolejne ustawy. W ramach wojny nerwów ogłoszono, że zablokowany gmach Rady zamieniony zostanie w muzeum. “Będzie to symbol przeszłości, na którego ścianach do dziś wiszą sierpy i młoty, a część deputowanych nosi w klapie czerwony znaczek z podobizną Lenina. W środku będzie obradował mikroparlament ze swoimi poglądami z minionej epoki”, groził “rozłamowcom” prawicowy deputowany, Roman Bezsmertnyj.
Kto miał rację w wygasłym w praktyce w ub. tygodniu sporze? Kijowscy obserwatorzy podkreślają, że wojna wewnątrz parlamentu była w istocie zastępczym polem batalii, jaką od lat toczą ukraińscy deputowani z prezydentem kraju. Także w poprzedniej kadencji komuniści i ich sojusznicy wielokrotnie blokowali poczynania Leonida Kuczmy i zależnych od niego gabinetów rządowych. Po ostatnich wyborach sytuacja zmieniła się początkowo niewiele. Przy biernej postawie politycznego centrum w parlamencie lewica starała się ograniczać prezydenckie możliwości działania.
Konflikt miał (i ma) po części
charakter ambicjonalny.
Jak napisał kiedyś kijowski “Deń”: “Przywódcy Komunistycznej Partii Ukrainy, którzy w czasach ZSRR należeli do tzw. czwartego garnituru politycznego aparatu KPZR, w takim samym stopniu pragną realizacji swoich politycznych haseł łącznie z planami cofnięcia niektórych rynkowych procesów, jak rewanżu na tych politykach (łącznie z Kuczmą) z dawnej komunistycznej nomenklatury, którzy opowiedzieli się za kapitalizmem. Wątek osobistych porachunków i czysto ludzkich niechęci może w znacznym stopniu dominować nad ideologicznymi i programowymi różnicami”.
Ważniejsza była (i jest) jednak kwestia innego spojrzenia na przyszłość ukraińskich reform. Lewica boi się zmian. Wykorzystując trudną sytuację gospodarczą kraju, szermuje żądaniami zablokowania reform. Sprzyja tym hasłom atmosfera społeczna. W dniach ostatniego kryzysu parlamentarnego w 120 spośród 135 kopalni węgla górnicy zorganizowały strajk ostrzegawczy bo dostają pensje z 10-, a nawet 15-miesięcznym opóźnieniem.
Do jesieni ub. r. Kuczma, który z kursu na zbliżenie z Europą uczynił swoje główne zadanie, mógł tylko zaciskać zęby, obserwując, jak kolejne projekty rynkowych ustaw grzęzną w parlamencie. Wygrane wybory dały nowy impuls do działania prezydenckiej ekipie. Naciski Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który ostrzegł, że brak reform powoduje rozkwit korupcji i przedłuża ekonomiczne konwulsje, przyjacielskie rady zagranicznych polityków (także polskich), by nie ustawać w budowie bardziej konkurencyjnej struktury gospodarki, wreszcie świadomość, że cierpliwość społeczeństwa jest niemal na wyczerpaniu, kazały Leonidowi Kuczmie podjąć próbę realizacji zapowiadanych w kampanii reform.
Początek współpracy z parlamentem W nowej kadencji przyniósł jednak prezydentowi na przełomie roku 1999 i 2000 poważne rozczarowanie. Odrzucono jego kandydata na premiera. Z najwyższym trudem udało się przeforsować na to stanowisko drugiego proprezydenckiego polityka, Władymira Juszczenkę byłego prezesa. banku centralnego Ukrainy. “Jeśli Kuczma nie złamie antyprezydenckiej grupy w Radzie Najwyższej, jego wyborcze
hasło z plakatów
o “kwitnącej Ukrainie” pozostanie niespełnioną polityczną obietnicą”, powiedział Serhij Makiejew z kijowskiego Instytutu Polityki.
Otoczenie Kuczmy zdawało sobie z tego sprawę. Prezydent wydał dekret o referendum wyznaczonym na kwiecień, gdzie wyborcy mają m.in. wyrazić wotum zaufania (lub nieufności) do parlamentu. Część deputowanych uzmysłowiła sobie, że otwiera to drogę do ewentualnego rozwiązania Rady Najwyższej. Nawet chwiejni dotąd politycy niezależni oraz centrowcy uznali, że lepiej ratować parlament (“i własne diety”, jak napisał “Deń”), niż szukać konfrontacji z szefem państwa. Gorączkowe negocjacje doprowadziły do budowy proprezydenckiej większości z Iwanem Pluszczem na czele.
Tzw. twarda lewica, której przewodzą kontrkandydata Kuczmy w prezydenckim wyścigu, a więc wspomniani Już Natalia Witrenko i Ołeksander Moroz, oraz komunista Petro Symonenko, nie chciała się jednak pogodzić z nagłą zmianą rzeczywistości. Pęknięcie parlamentu na dwie części nie przyniosło jednak sukcesu obecnej mniejszości, bowiem większość społeczeństwa z dystansem obserwowała awanturę. “Nawet słabo znający zasady demokracji Ukraińcy rozumieją że większość ma prawo rządzić”, napisał w związku z tym korespondent Reutera.
Złamanie oporu parlamentarnych rokoszan nie nastąpiłoby pewnie już po kilkunastu dniach, gdyby nie posunięcia proprezydenkiej większości. “Jednego trzeba przekupić, drugiego postraszyć, i jest jak trzeba”, opisał tę taktykę wspomniany już tu Sierhij Makiejew. W kolejnych dniach protestu coraz mniej deputowanych zostawało na noc w parlamencie. W ostatnich dniach prokurator generalny Ukrainy publicznie oświadczył, że dysponuje nazwiskami posłów, którzy otrzymali łapówki na łączną sumę 250 mln dol. od byłego premiera, Pawło Łazarenki, poszukiwanego listami gończymi za defraudacje państwowych funduszy. “Teraz opór pęknie, bo nikt nie chce, by ujawniono jego nazwisko”, przewidywał kijowski “Deń”. “Komuniści nas zdradzili” oświadczyła dzień potem Natalia Witrenko, kiedy okazało się, że kolejni deputowani rezygnują z walki z prezydentem Kuczmą.
W Kijowie wszyscy pytają co będzie dalej. Nadal aktualne jest referendum, po którym Kuczma może rozpisać nowe wybory parlamentarne w nadziei, że pojawi się jeszcze bardziej powolna jego zamiarom większość. Jak zwracają uwagę komentatorzy, zwycięstwo proprezydenckiej grupy w parlamencie stwarza równocześnie jednak dla Kuczmy ogromne wyzwanie. Dotychczas mógł tłumaczyć niepowodzenia swoich reform oporem parlamentu. Teraz uzyskał szansę realizacji wyborczych obietnic. I musi udowodnić, że je zrealizować potrafi.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy