A jednak „większa połowa”…

A jednak „większa połowa”…

Popularna tu i ówdzie „większa połowa”, wykpiwana jako bezsensowny twór językowy, tak do końca jednak nie jest tego sensu pozbawiona. Autor niefortunnego zwrotu starał się poprzez tę niezdarną formę określić sytuację, w której niby wszystko się zgadza i jest jak trzeba, ale powszechne odczucie jest zupełnie inne. Połowa to połowa. Cóż tu dziwaczyć? A jednak…
Weźmy chociażby problem równouprawnienia. Wedle konstytucji, wszystkim nam, bez względu na płeć, przysługują takie same prawa. To zaś mogłoby oznaczać, że mamy również takie same możliwości. A jednak… Działa tu zasada „większej połowy”. W Sejmie, gdzie stanowi się prawa tak silnie wpływające na wiele naszych zachowań – prawie sami panowie. Owe 10% pań w parlamencie mijającej kadencji to – sami Czytelnicy przyznają – „mniejsza połowa”. W rządzie i w urzędach centralnych ta proporcja wypada jeszcze gorzej.
Mnóstwo przyczyn złożyło się na to, że nam, kobietom, długo brakło odwagi i zdecydowania, by ów stereotyp przynajmniej zmodyfikować. Sytuacja ta powoli się zmienia. Ostatnie kilkadziesiąt lat zbliżyło kobiety do pełnego samostanowienia. To, co dziś wydaje się oczywiste – prawo wyborcze, opieka medyczna nad matką i dzieckiem, prawo do posiadania własnego konta w banku, do występowania o rozwód, antykoncepcja – jeszcze nie tak dawno, nawet w krajach bardzo, ale to bardzo europejskich jak Szwajcaria czy Francja, nie było ani oczywiste, ani powszechne. Jednakże wiele już uczyniono na drodze do rzeczywistego równouprawnienia, a zapewne nie koniec na tym.
W Polsce, w kraju znanym z paradoksów, panuje wielkie materii pomieszanie. Z jednej strony, uparcie przemy do Zjednoczonej Europy, nabożnie wpatrujemy się we wskaźniki gospodarcze, pragniemy pracowni komputerowej dla każdej szkoły (a więc dostępu młodzieży do szerokiego świata poprzez Internet), z drugiej zaś, zatoczyliśmy wielki łuk w sprawach obyczajowych i kiedy się przyjrzeć naszemu życiu społecznemu, smutek ogarnia, że jest ono coraz częściej niemal wierną kopią rzeczywistości znanej chociażby z Boyowskiego tomu publicystyki „Reflektorem w mrok”. Jak pogodzić te dwa światy, czy uczestniczymy w jakiejś upiornej odmianie „Big Brother”?
Jak to możliwe, że w dobie niezwykle rozwiniętych, nieinwazyjnych technik medycznych, operacji za pomocą laserów, w Polsce ograniczono dostęp (a na etapie głosowania w Sejmie omal nie zakazano) nie wymagających medycyny kosmicznej badań prenatalnych, pozwalających w porę wykryć i wyleczyć (!) wiele wad płodu, wyzwolić go z perspektywy kalekiego, koszmarnego w naszych warunkach życia? W imię czego, jeśli uniknięcie takich tragedii jest realne?
Jak to możliwe, że w dobie rozwoju wiedzy, która szczyci się rozwikłaniem zagadki genomu człowieka, w Polsce nie proponuje się nawet odpłatnych badań genetycznych parom, które w dobrze pojętym własnym interesie powinny znać prawdę o możliwych komplikacjach przy dziedzicznych schorzeniach rodziców? Czy w lepszej sytuacji mają pozostawać zwierzęta hodowlane, wobec których wiedza jest szczodrzej stosowana, a ludzie muszą z konieczności, bo nie z wyboru, pozostawać na etapie zakazu kazirodztwa, jako jedynej genetycznej komplikacji?
Jak to możliwe, że z namaszczeniem mówi się w Polsce o prawach człowieka (a więc także i kobiet) a zarazem za pomocą jednej ustawy traktuje się je instrumentalnie, odbierając nie tylko prawo do własnego ciała, ale nawet prawo do wiedzy o antykoncepcji, nie mówiąc o darmowych środkach antykoncepcyjnych? Jakby w tym kraju mało było głodnych, zaniedbanych dzieci – owoców pijanej mężowskiej miłości i bierności kobiet. Dodajmy – bierności wyuczonej obyczajowo, wzmocnionej biedą i brakiem wykształcenia.
A jednocześnie, co za przewrotność i perfidia, jeśli w myśl antyaborcyjnego prawa dojdzie do procesu w związku z usunięciem płodu, nigdy nie ma mowy o drugim bohaterze dramatu – sprawcy ciąży, którego odrzucająca postawa być może przyczyniła się do desperackiej decyzji kobiety. Jeśli zaś ona, z chwilą zapłodnienia, stała się dla naszych Katonów matką – to on został ojcem i winien jest porzucenia dziecka poczętego. Może warto pójść tym tropem, aby unaocznić absurd założenia, które legło u podstaw zasady karalności aborcji?
Jak to możliwe, że kiedy okazuje się, iż pozostawiono dziecko bez opieki, to zawsze, jeśli już zostaje opisane i pokazane w mediach, mowa jest wyłącznie o matce dziecka, tak, jakby dzieci pochodziły z aktów dzieworództwa?
Pytam, jak to wszystko jest możliwe, a sama z łatwością mogę odpowiedzieć. Bo nie ma nas, kobiet, tam, gdzie rozstrzyga się o naszych sprawach. Nie ma nas w znaczącej liczbie w Sejmie, w Senacie, w rządzie, nie ma tam, gdzie zapadają decyzje. Nie ma nas na tyle dużo, aby nasz głos ważył i przeważył wówczas, gdy mowa o sprawach, na których to my, kobiety, najlepiej się znamy, bo one nas dotyczą. Przegrywamy głosowania nie tylko w sprawach naszych, ale i naszych dzieci. Przykład? Czy rzeczywiście ratunkiem na bezrobocie jest obniżanie podatków najbogatszym? A może powinniśmy zmodyfikować czas pracy, uelastycznić go także pod tym kątem, aby kobiety łatwiej mogły łączyć pracę zawodową i wychowywanie dzieci? Tym sposobem utworzono by więcej stanowisk pracy. Każda z nas mogłaby wyliczyć dziedziny, w których rozwiązano kwestie organizacyjne lub merytoryczne, kierując się rutyną i stereotypem, ze szkodą i dla kobiet, i dla samej sprawy.
To jasne, że braku równowagi w udziale we władzy – mimo iż stanowimy 50% społeczeństwa – nie da się wyrównać spontanicznie, ten proces trzeba stymulować, tworzyć sprzyjające warunki dla zaistnienia owej równowagi. Temu ma służyć początkowe 30% miejsc zarezerwowanych dla pań w parlamencie. Od czegoś trzeba zacząć, inaczej stale w naszym życiu publicznym będą straszyć „większa i mniejsza połowa”.

Wydanie: 2001, 28/2001

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy