Afgańskie prawdy i mity

Afgańskie prawdy i mity

Niektóre pododdziały liniowe polskiego kontyngentu w czasie VII zmiany straciły 50% stanu. To nie są statystyki misji pokojowej…

Wokół konfliktu w Afganistanie narosło wiele przekłamań, nieporozumień i mitów. Po części wynika to z niewielkiego zainteresowania głównych mediów tematyką odległej przecież wojny. W dużym jednak stopniu wpływ na to mają oficjalne przekazy, które podsuwają społeczeństwu politycy. Tak naprawdę więcej w nich dezinformacji niż informacji o Afganistanie i misji. Najlepszym tego przykładem jest mit na temat charakteru naszego zaangażowania.

Mit misji pokojowej

W tym zakresie – trzeba przyznać – politycy poczynili pewien postęp. Wielu, nawet w wypowiedziach publicznych, używa już określenia wojna. Gdy jednak chodzi o oficjalne wystąpienia i dokumenty, nadal mowa jest o misji stabilizacyjnej, pokojowej.
Tymczasem w Afganistanie trwa wojna, choć nie o takiej intensywności, jaką znamy z nieodległej historii Europy i świata. U podnóży Hindukuszu nie dochodzi do frontalnych ataków przy użyciu setek tysięcy żołnierzy, ogromnej liczby samolotów, dział czy czołgów. Pojedyncze potyczki miewają podobny ciężar gatunkowy, zwłaszcza jeśli chodzi o ilość latającej w obu kierunkach śmiercionośnej stali, generalnie jednak afgańskiego konfliktu nie sposób porównywać do II wojny światowej.
Często spotykam się z opinią, że „co to za wojna, na której ginie tylko kilkudziesięciu żołnierzy koalicji miesięcznie”. Wyjaśniam wówczas, że w Azji mamy do czynienia ze współczesną odmianą wojny partyzanckiej, a bardziej miarodajnym wskaźnikiem jej intensywności nie jest liczba poległych, lecz rannych wojskowych.
Talibom zabić żołnierza koalicji, w tym Polaka, jest mimo wszystko bardzo trudno – bo korzysta on z pojazdów opancerzonych, ze wsparcia lotniczego lub zestawów rozminowywania, a w bezpośrednim starciu chronią go kevlarowy hełm i kamizelka kuloodporna. Z drugiej zaś strony przeciwnik często ukrywa się za plecami kobiet i dzieci, a stosowane przez siły ISAF tzw. RoE (ang. rules of engagement – zasady walki) kładą ogromny nacisk na unikanie ofiar cywilnych.
Stąd też wspomniany, bardziej miarodajny wskaźnik w postaci liczby rannych, których – skupmy się teraz wyłącznie na Polakach – w zależności od pory roku jest nawet kilkudziesięciu miesięcznie.
Weźmy przykład zeszłorocznej letniej zmiany – w jej trakcie zginęło sześciu żołnierzy, ponad 100 zostało rannych, a drugie tyle wróciło do kraju przed czasem z tzw. powodów osobistych. W większości przypadków oznaczało to, że nie dawali sobie rady z obciążeniami misji. Polski kontyngent, traktowany jako całość, stracił zatem w czasie VII zmiany 10%. W formacjach liniowych – a te z oczywistych względów ucierpiały najbardziej – były pododdziały, w których straty sięgały 50% stanów osobowych. To nie są statystyki typowe dla misji pokojowej…

Mit bezpiecznej bazy

Gdyby przyjrzeć się sygnowanym czy koncesjonowanym przez Ministerstwo Obrony treściom poświęconym Afganistanowi (a wcześniej Irakowi), wyłoni się z nich obraz bezpiecznej, a momentami wręcz sielankowej bazy.
Znam wyjaśnienia MON-owskich urzędników i decydentów wojskowych, którzy twierdzą, że chodzi o uspokojenie bliskich, co ma znaczenie zwłaszcza wtedy, gdy na miejscu dojdzie do jakiejś tragedii. Bo zginie czy zostanie ranny jeden, dwóch czy trzech żołnierzy, ale jest jeszcze 2,5 tys. rodzin pozostałych, które drżą o mężów, synów bądź ojców…
To jednak tylko część prawdy – gra toczy się również o przekonanie opinii publicznej, że mimo wszystko wysłaliśmy wojsko na w miarę bezpieczną misję. Niezamierzonym, jak mniemam, skutkiem ubocznym takiej strategii jest niszczenie wizerunku żołnierzy, z których robi się „wołowe dupy”, a zarazem „cwaniaczków”. Do dziś bowiem wśród wielu Polaków panuje przekonanie, że „nasi to tylko siedzą w bazach i obżerają się na amerykańskich stołówkach”. A do tego „piją i liczą kasę, która pod koniec miesiąca wpływa na ich konta”.
Słysząc takie opinie, wyjaśniam, że zawsze znajdą się jacyś dekownicy. Że sporo jest wojskowych, których zadania nie wymagają działań w polu. Ale generalnie wojsko w bazach nie siedzi. Patrole o różnych zadaniach, konwoje logistyczne, wyjazdy do planowanych operacji bojowych czy w ramach QRF (sił szybkiego reagowania) – jest tego całe mnóstwo.
Wróćmy jednak do sedna. Mnie samego, za każdym razem, gdy patrol zbliża się już do bazy, na widok otaczającego ją muru ogarnia poczucie ulgi, ale faktom nie zaprzeczę – oto kilka przykładów.
W sierpniu 2009 r. na niewielką bazę Giro i jej okolicę spadło ponad 20 różnego rodzaju pocisków i rakiet. Dotarłem tam kilka dni później i widziałem pozostałości po ataku.
Warrior – nieco większa, położona najbardziej na południu strefy baza – podczas każdej zmiany ostrzeliwana jest średnio 50 razy. Dzieje się tak mimo zainstalowania urządzeń obserwacyjnych, monitorujących teren wokół obozowiska. W tym roku „sezon na Warrior” – do której przylgnęła nazwa „rakietowej bazy” – zaczął się pod koniec marca i trwa w najlepsze.
Dane z maja i czerwca 2010 r. dla bazy Four Corners mówią o blisko 40 ostrzałach. Na tym tle Ghazni z pojedynczymi incydentami jawi się jako oaza spokoju, z drugiej strony nie powinno być inaczej, skoro to największa i najlepiej chroniona baza, będąca siedzibą dowództwa i zaplecza.
Nie chcę, by nazywano mnie siewcą grozy. Jakiś czas temu obliczono, że ryzyko utraty życia przez dużo podróżującego kierowcę jest porównywalne do zagrożenia, jakie niosło przebywanie w Bagdadzie w czasie największego nasilenia działań terrorystycznych na przełomie lat 2004-2005. Nie sądzę, by prawdopodobieństwo utraty życia w bazach w Afganistanie było wyższe.
Nie zamierzam też uchodzić za panikarza ani robić panikarzy z żołnierzy – będąc w Afganistanie, człowiek dość szybko się przyzwyczaja do tego zagrożenia. Ale przestańmy mówić o bezpiecznych bazach, bo takich na wojnie nie ma.

Mit kontrolowanej prowincji

Często z ust nie tylko polityków, ale również wojskowych padają zapewnienia o kontrolowaniu prowincji. Pamiętam rozmowę z ówczesnym dowódcą bazy Giro, którą odbyłem 3 września 2009 r. Ów sympatyczny skądinąd i ceniony przez podwładnych major przedstawił mi swoją wizję tzw. kręgów bezpieczeństwa. O ile dobrze pamiętam, pierwszy krąg miały stanowić mury bazy, drugi rozciągał się w promieniu kilometra od obozowiska, trzeci do 3 km itd.
Oficer zapewniał mnie – a kilka godzin wcześniej wizytującego Giro szefa MON – że w promieniu 3 km sytuacja jest pod kontrolą. I że czas zabrać się do kolejnych kręgów.
Dzień później pojechałem z konwojem logistycznym do Ghazni. W drodze powrotnej, nieco ponad 2 km od Giro, jadący na czele rosomak wjechał na IED. Jeden żołnierz zginął, pięciu zostało rannych. Nieco wcześniej do podobnego zdarzenia doszło przy Warriorze – ranny wówczas w głowę żołnierz zmarł wiele tygodni później w Polsce.
Czerwiec 2010 r. – 12 km od murów Ghazni, w zasięgu urządzeń obserwacyjnych kontrolujących teren wokół bazy, na najbardziej uczęszczanej drodze Afganistanu rebelianci założyli potężny IED. Rosomak, który w niego wjechał, został doszczętnie zniszczony, zginął jeden żołnierz, kolejnych kilku było rannych.
Listopad 2010 r. – rebelianci, o rzut kamieniem od bazy Ghazni, zaatakowali kolumnę polskich pojazdów. Użyli granatników RPG, strzelając z dachu przydrożnego budynku. Któryś z pocisków wpadł do rosomaka, raniąc trzech ludzi, w tym jednego ciężko.
To tylko kilka incydentów, celowo dobranych spośród wielu, wielu innych. Latem nie ma bowiem dnia bez kontaktu z nieprzyjacielem, ale te historie najlepiej obrazują fakt, iż mówienie o kontrolowaniu prowincji jest, lekko mówiąc, składaniem deklaracji na wyrost.
Bo Polacy prowincji Ghazni nie kontrolują. Ale nie wynika to z ich nieudolności. Po prostu 2,5-tysięczny kontyngent – 3,5-tysięczny razem z Amerykanami – nie jest w stanie upilnować obszaru o powierzchni 23 tys. km kw. (to prawie dwa razy więcej, niż ma województwo śląskie). Zwłaszcza że część tego terenu to wysokie góry.
– Możemy wjechać do dowolnej wioski i włos nam z głowy nie spadnie. W tym sensie kontrolujemy prowincję – wyjaśnił mi swego czasu pewien oficer z linii. Przy czym, mówiąc o wjeździe, miał na myśli całą uzbrojoną po zęby kolumnę, wspartą dodatkowo z powietrza. A po chwili dodał: – Ale kto się w niej pojawi i co się będzie działo, jak już wyjedziemy, to zupełnie inna bajka.
Nic dodać, nic ująć. Nie mówmy zatem o kontrolowaniu jakiegoś terenu w Afganistanie. W wojnie partyzanckiej kontrolować można co najwyżej własne bazy, a i to nie czyni z nich bezpiecznych miejsc.

Mit walki z Al-Kaidą

O tym, jak silny jest ów mit, przekonaliśmy się przy okazji śmierci Osamy bin Ladena – kiedy pojawiły się głosy, że w takim razie nie ma już powodów, by pozostawać w Afganistanie.
Czy rzeczywiście? Gdy w 2001 r. zaczynała się amerykańska operacja, jej nadrzędnym celem była likwidacja baz i grup terrorystycznych występujących pod szyldem Al-Kaidy. Talibom dostało się niejako przy okazji – Amerykanie wsparli walczące z nimi afgańskie ugrupowania nie z zamiłowania do pokoju czy praw obywatelskich; pomogli zniszczyć reżim mułły Omara, gdyż ten udzielał schronienia kierowanym przez bin Ladena islamskim terrorystom.
Zasadniczy cel operacji został już dawno osiągnięty – Al-Kaidę zdziesiątkowano, nie tylko zresztą w Afganistanie, ale i na całym świecie. Realnie, jako siła bojowa, przestała się liczyć. Zabicie Osamy bin Ladena było więc tylko efektownym dopełnieniem tego procesu.
Nie oznacza ono jednak końca afgańskiej wojny, gdyż w międzyczasie – także na skutek zaniedbań Zachodu – doszło w tym kraju do restytucji ruchu talibów, którym sprzyja już nie tylko retoryka świętej wojny, ale również chęć walki z obcymi. Co więcej, doszło też do wzmożenia działalności zbrojnych grup przestępczych.
Zmorą Afganistanu jest bowiem nie tylko wojna partyzancka, ale i narkotyki. I nie chodzi jedynie o to, że pieniędzmi zdobytymi na uprawie opium talibowie finansują swoją działalność. Taktykę partyzancką stosują również zwykłe grupy przestępcze, ochraniające uprawy i przerzuty narkotyków oraz usiłujące przejąć drugi najbardziej dochodowy biznes w Afganistanie – samochodowy transport towarów. One również przyczyniają się do tego, że od kilku lat intensywność działań bojowych w Afganistanie wzrasta – co widać po rosnących stratach sił koalicji.
Trudno z dostępnych statystyk wyodrębnić dane mówiące o działalności przestępców. Wiadomo, że i oni patrolują drogi, podkładają „ajdiki”, ostrzeliwują konwoje. Czasem uderzają prewencyjnie, gdy szykuje się przerzut i trzeba zniechęcić koalicjantów do stawiania check-pointów, czasem, by odwrócić uwagę od już jadącego konwoju z kontrabandą. Bandyci atakują również z zemsty, choćby za utracone uprawy czy składy amunicji, bywa, że do kontaktu dochodzi przez przypadek.
Nie spodziewajmy się zatem rychłego powrotu wojska z Afganistanu tylko dlatego, że przetrącono tam kręgosłup Al-Kaidzie. Koalicja dorobiła się tam innych, nowych-starych wrogów…


Autor jest dziennikarzem portalu Interia.pl, korespondentem w Iraku i Afganistanie. Prowadzi też blog www.zafganistanu.pl

Wydanie: 2011, 21/2011

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Kubiak
    Kubiak 26 lipca, 2011, 11:52

    Co do mitu misji pokojowej można dodać iż od czasów II wojny światowej zmienił się obraz samej wojny we współczesnym świecie. O czym można się dowiedzieć po przeczytaniu książki Alvina i Heidi Tofflerów „Wojna i antywojna”.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. rozumny
    rozumny 22 grudnia, 2011, 19:17

    to wszystko to jedna wielka bzdura. bin laden nie zyje juz od grudnia 2001. czy ktos widzial jak zostal zabity, jego zwloki itd. to wszystko jedno wielkie klamstwo amerykanskich przestepcow wojennych do ktorych przylaczyli sie rowniez polacy. wstyd mi za was i za to co piszecie. nie macie najmniejszego pojecia o tym co dzieje sie na swiecie. jaka role odgrywaja narkotyki (najwiekszy producent na swiecie jest afganistan a najwiekszy rynek zbytu usa). jedynymi terrorystami na tym swiecie sa usa, anglia i izrael. imperialistyczna ameryka umie tylko wojny rozpetac, gwalcii, zabijac, torturowac. czemu nie piszecie nic o pociskach wzbogacanych uranem. uzywane byly w iraku, afganistanie i w libii. normalnie w miare ustabilizowane panstwa zmieniane zostaja w gruzy, pozostaje bol, nienawisc, nedza i ubustwo. obudzcie sie i przejzyjcie na oczy. w ilu wojnach i okupacjach bierze udzial poslka od momentu „wyzwolenia” z rosyjskiego zaboru?????????????????

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy