Kanapeczkę?

Kanapeczkę?

Był mroźny, piękny wyż. Pociąg mknął przez noc jak raca. W EuroCity na trasie Wrocław-Warszawa cicho szumiały laptopy. W wagonie bezprzedziałowym ciszę raz po raz przerywał dyskretny dzwonek telefonu. Jakaś kobieta rozpyliła delikatne perfumy. Szeleściły luksusowe czasopisma wydawane na błyszczącym papierze. W oknach nadawano śnieg i światła górnośląskich miasteczek. Wtem… „Kanapeczkę z rzodkieweczką, Misiu?”, padło z głębi wagonu. „Hę?”, pomyślałam, bo coś tu do siebie nie pasowało, nie przylegało jakby. „Z masełkiem, na razowym chlebku, Misiu?”. „Heh”, odparowałam w myślach i powróciłam do medytacyjnych, kojących obrazów śniegu. „A gazetkę?”, głos żeński nadal atakował. Jeśli zapyta: „Przeglądzik”, „Polityczkę” czy „Niusłiczek”, to szukam hamulca i rzucam się w śnieg, śnieżek. Zaatakowana znienacka przez zdrobnienia zaczynam się zastanawiać, jak brzmi zdrobnienie od „Wyborcza”. Wyborczka? Coś pomiędzy czkawką a wybroczyną, nieładnie.
To jest jak łaskotanie piórkiem od wewnątrz, ta nerwica natręctw: „Bileciki”, mówi konduktorek. „Herbatkę?”, pyta facecik z wózeczkiem. To jakiś koszmar. Szczypię się w udko, ciągnę za włoski. A właściwie czemu nagle zrobiłam się nerwowa? Co tak mnie, spokojną, wręcz drastycznie leniwą, zirytowało? Bogu ducha winne zdrobnienia? Natychmiast zaczęłam drążyć swój mózg (czy móżdżek?) w poszukiwaniu odpowiedzi, zakodowanych w podświadomości traum, nieprzytomnych zapisów, ukrytych pobudek i jungowskich symboli. Ale przypomniała mi się tylko ankieta, jaką przeprowadził kiedyś w internecie miesięcznik „Exklusiv”. Czytelnicy odpowiadali na pytanie: „Jakie słowo denerwuje cię najbardziej?”. Najwięcej wskazań otrzymał rzeczownik pieniążki. Otóż pieniążki to najbardziej wnerwiające, frustrujące i odrażające słowo według tamtej grupy respondentów. W czapeczce Sherlocka Holmesa, niepomna stacji Katowice Główne, niepomna przygany jegomościa, który twierdzi, że siedzę na jego miejscu – rozstrzygam istotę terroru pieniążków. Wyobraziłam sobie osobę wypowiadającą słowo pieniążki. To niski, krępy mężczyzna około czterdziestki, ale podniszczony. Oczy ma ptasio upchane w pobliżu nosa, kępka włosów niczym kłos sterczy mu przypadkowo z czaszki. Oczka są wilgotne, wąskie i rozbiegane. Czujne. Szczękę ma luźną, nieco opuszczoną „na gamonia”. Na krótkich, grubych paluszkach lśnią obrzmiałe od złota, podejrzane sygnety, którymi na pewno pozbawia przygodnych przechodniów trzonowców. Ów ssak płci męskiej zawodowo para się małym biznesem (handelek), ruchomościami (dziewczynki) lub windykacją (telefonik z pogróżeczkami). Wyobrażam sobie, jak nachyla się nade mną zbyt blisko – dosłownie czuję zapach z jego ust i gorący oddech na policzku – i szepcze: pieniążki. Jest w tym zdrobnieniu coś nieodparcie cwaniackiego, uderzająco nieuczciwego. Do tego niestosowne spoufalenie, jakiś lewy interesik.
Ale przecież sama ulegam tym nastrojom, pytając syna, czy chce dziś na obiad kotlecik. Chyba jest w tym bezwiednym zdrabnianiu zaklęta jakaś zachęta, jakaś przymilna prośba: „Weź, będzie fajnie, poczujesz się wspaniale”. Czułość, ale też czułostkowość. Sympatia, ale także kicz, infantylizm, ciotkowatość nabyta! A jednak kiedy dzieci rysują coś na laurce, to serduszko rysują, zawsze i wyłącznie serduszko, nigdy serce. Są słowa, które zdrabniają się same! Powiem więcej, powiem prywatnie, jak na Facebooku, jak w programie „Big Brother”: lubię, kiedy rodzice mówią do mnie Agunia. Nie czuję się przez nich specjalnie pomniejszona, jakoś uprzedmiotowiona. Aguś – spoko. Aga – git. Nawet Jagnieszka, Jagienka, nawet, kurde, Baśka. Luz, nie mam żalu. Ale nieraz mi zwracano uwagę, że Marta nie lubi swojego imienia w wołaczu, a Magda nienawidzi Madzi jak ciasta z zakalcem. Więc jak mam na ten przykład do czynienia z Jakubem, to go wpierw pytam, czy za Kubusia dostanę w czapę, a za Kubę kubkiem w łeb, czy może wolno mi wszystko. I tak człowiek, kurde, w niepewności na co dzień, zestrachany, uczulony na zdrobnienia.
Tamtego dnia w pociągu, z ogóreczkiem, to była miłosna scena. Na pewno trzymała mu rękę na kolanie, z ust im wypadały ciemnoróżowe krążki rzodkiewki, jak konfetti. Doturlałam się nocą na Grochów. Koleżanka przyniosła alkohol i krem pomidorowy. Zaproponowałam jej herbatkę. Rozlałyśmy winko do kieliszków i zapuściłyśmy płytkę, bo „dobrze jest, jak jest jakaś fajna muzyczka”.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy