Kryminał

Kryminał

Ciepły, pogodny wieczór. Na osiedlu jest cicho, ludzie kładą dzieci spać. Skończyłam drugi raz czytać „Mistrza i Małgorzatę” i zrobiło mi się bardzo smutno. „Nawet czarne czarodziejskie konie, czując zmęczenie, niosły swych jeźdźców tak wolno, że nieuchronna noc zaczęła je doganiać. I nawet niespożyty Behemot, czując ją za plecami, ucichł i rozpuściwszy na wietrze ogon, leciał w poważnym milczeniu, wczepiony pazurami w siodło”. Pamiętałam, jak to się kończy. Otworzyłam piwo i zjadłam kolację na balkonie, na parapecie. Chwilę rozmawialiśmy, patrzyliśmy na startujące samoloty. 
Chciało mi się palić i patrząc na ciemniejące okna sąsiadów, szukałam wzrokiem akceptacji, solidarności. Ale na całym osiedlu nikt nie palił. I przypomniałam sobie, że kiedy byłam mała, zasypiałam na piętrowym łóżku, nasłuchując kaszlu ojca, który wracał z pracy. Wieczorem wszyscy sąsiedzi wychodzili na balkony albo wystawiali głowy przez okna, żeby nie dymić w maleńkich kuchniach. Po sznurkach piął się kwitnący groszek i schły złożone na pół prześcieradła. Ogniki papierosów pozdrawiały się, wysyłały do siebie sygnały.
Żal mi tych małych, sąsiedzkich porozumień. Tęskno mi do nich. Balkonowi sąsiedzi z dołu przyszli do mnie dwukrotnie: kiedy zaszczekał mój pies Edward (a wszyscy wiedzą, że labradory szczekają raz na wiek) i kiedy nędzny niedopałek wyfrunął frywolnie z mojego balkonu i znienacka wylądował w ich parterowym ogródku (i warto zaznaczyć, że był to epizod). Sąsiedzi wykazali się obywatelsko również w lutym, kiedy urządziłam 35. urodziny. O 23.00 przyszła policyjna trójka – kulturalna i sympatyczna: – Proszę ściszyć muzykę, były trzy niezależne powiadomienia. Goście w przeczuciu, że wreszcie coś się dzieje, chcieli koniecznie obejrzeć policjantów – wszyscy wyrywali się, żeby indywidualnie z nimi pogadać, żeby też coś z tego mieć. Oczywiście nastąpiły pijackie namowy, że może pani, pani władzo, wejdzie na chwilę, jest tak miło. Poza tym wszyscy jesteśmy ludźmi – i dalej w tym stylu. Dalszego ciągu tej znajomości niestety nie było.
Podobnie z naszym codziennym krzewieniem sąsiedzkiej przyjaźni. Przez kilka lat jedynie pies zawarł rokującą znajomość z balkonową suką sąsiadką. Wieczorami wystawiają do siebie pyski, choć przecież nie będą mogły się dotknąć. Pojękują, strzelają oczami, ogonami merdają, aż im się dupki trzęsą. I tyle tej całej korzyści z sąsiedztwa.
Chociaż przepraszam, nie, ostatnio mieliśmy na osiedlu drobną barterową usług wymianę, małą niespisaną umowę sąsiedzką. – Ależ ty w ogóle nie umiesz pisać! – zawołała sąsiadka fizjoterapeutka, ujrzawszy mnie w miejscu pracy znacznie pokrzywioną. W zamian za jej zbawienną konsultację pisarską zobowiązałam się zredagować tekst o haczykowaniu. A dokładniej o próbie opanowania dwóch technik: „hamowania wrzecionowego i pasywnego uwalniania międzytkankowego”. Niezłe, prawda? Cała ta mimochodem zaszczepiona mi wiedza zakiełkuje, mam nadzieję, dnia pewnego i objawi się w jakiejś książce. Kto wie, może warto stworzyć bohatera literackiego, który na co dzień trudni się haczykowaniem? Dobry plot i mamy kryminał!
Zresztą w życiu łatwo o kryminał, zwłaszcza w kontekstach medycznych. Otóż proszę sobie wyobrazić taką scenę podczas popularnej rehabilitacji, jaka ma ulżyć człowiekowi, który razu pewnego zrósł się z klawiaturą. Jest pogodny poranek, pobieram prądy TENS. Na prądach TENS jest zimno. Przyklejają mi do skóry wilgotne gazy. Czuję prąd dawkowany w zmiennym rytmie. Patrzę w sufit i myślę o spadaniu, bo piszę właśnie sztukę i piszę ją także w głowie, kiedy nie pracuję. W sztuce kobieta spada. Tymczasem od pozostałych pacjentów oddzielają mnie staroświeckie przepierzenia, zasłonki, które przypominają mi stare zdjęcia dokumentujące grypę hiszpankę. Dzisiaj położono obok mnie kobietę. – Dawno pani nie było – zagaduje ją stażystka. – Poszłam na USG, które wykazało, że mam w barku trzy pęcherzyki z płynem. Lekarz dał mi zastrzyk ze sterydem. Poczekałam miesiąc. Następne USG znów wykazało coś takiego: wysięk. – O, to musi pani przyjść do mnie na pijawki – reklamuje się młoda dziewczyna. – Przyjdę! – Nie żartuję! – ostrzega stażystka. – Ja też nie! – grozi kobieta. Umawiają się na sobotę. – A czemu te pijawki pomagają? – reflektuje się nagle kobieta. – Mają działanie przeciwzapalne. – Kiedyś były tylko pijawki – rozmyśla głośno pacjentka. – Poza tym – jak steryd nie pomógł, to pijawka pomoże. Mija chwila, moja maszyna zaczyna pikać. Odklejam ze skóry wilgotne gazy, ceratki. Kobiety za firanką żegnają się wylewnie jak stare znajome. – Jak pani zadzwoni, to porozmawiamy o skutkach ubocznych! – rzuca na pożegnanie stażystka.
Przez dwie noce śnią mi się pijawki, niektóre różowe jak wyżuta guma mamba, inne złowrogie, zwiastujące coś niepokojącego. Boję się i na wszelki wypadek postanawiam niczego nie wiedzieć, w ogóle niczego już nie wiedzieć – czy to nie uwalniające? Siedzieć na balkonie, czytać po raz kolejny „Mistrza i Małgorzatę” i grzecznie, aktywnie nie narażać się sąsiadom, tocząc życie we wnętrzu własnego swetra.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy