Ostatni dzień lata

Ostatni dzień lata

W Sopocie reportażystka Magda Grzebałkowska zaplotła mi warkocz, był to warkocz nocny, zrobiony po białym żurze. Także takie rzeczy potrafią robić reportażystki, ot co! Chciałam go długo mieć, więc zrobiłam wokół warkocza płotek i go podlewałam, ale mi włos rozszarpały wiatry warszawskie (żartowałam). Okazało się, że autorka „Beksińskich” zrobiła mi tzw. kłos! O niebo lepszy niż zwykły warkocz – bardzo zręczny i ciasny, o jakim marzą wszystkie dziewczynki. Ponieważ reportażystki potrafią być czułe.
W Warszawie się rozpadało, poszliśmy więc oglądać obrazy. I wszystkie były o śmierci. Zwłaszcza te w Zamku Ujazdowskim, na ekranach, w wideoroomach. Długo myślałam o tych starszych paniach, którym zawsze mówię dzień dobry. Tym, które pilnują ekranów. Jak się czują? Popadają w depresję? Czy to im się śni? Spędzam tam 10 minut i muszę natychmiast wyjść na zewnątrz żyć, wydać pieniądze, napić się. Jak one to wytrzymują: siedzą tam tygodniami, miesiąc, dwa miesiące? Co sobie myślą te starsze panie, oglądając zapętlone filmy o umieraniu? Po tym wszystkim znów przyśnił mi się pisarz Piotr Paziński, po raz trzeci, i uważam, że to dziwaczne (Piotrze, czy chcesz mi przekazać jakąś informację?). Tym razem pokazywał mi bloczek na wzgórzu, był to bloczek redaktora naczelnego „Lampy” – Pawła Dunina-Wąsowicza.
Następnego dnia siedzieliśmy trochę z bezdomnym poetą Piotrem Fiedlerem – najpierw u nas, a potem w Grochowni. Piotr jesienią wyda swoją pierwszą książkę. Jest pełen entuzjazmu. Brak mu pokory. Bardzo mu z tym do twarzy i myślę sobie, że pokora nie jest wcale potrzebna poecie (sprawdzam w Wikipedii: pokora – cnota moralna, która w ogólnym rozumieniu polega na uznaniu własnej ograniczoności, niewywyższaniu się ponad innych i unikaniu chwalenia się swoimi dokonaniami). To wyglądało jak ostatni dzień lata. Poszliśmy do antykwariatu, gdzie kupiłam „Pierwsze wzruszenie” Nescia za 5 zł i nagle się okazało, że to pierwsza książka mojego męża. Na placu Szembeka kręciliśmy głupie filmiki. Na wszystkich miałam siwe włosy. Potem wieźliśmy te wiersze Piotra przez pół Polski – podzielone na różne grupki, kupki, kopertki. I wreszcie miękkie lądowanie we Wrocławiu. Coś jedliśmy, włóczyliśmy się po sklepie. Niczego nie potrzebowałam, kupiłam „Wyborczą” i szalik. W dziale herbat nabyłam „Przemianę” i „Serce matki” – dla tej nazwy. Nazwy są straszne – myślałam, pijąc w domu herbatę, czekając, aż coś się wydarzy. Czy „Przemiana” zmusi mnie do wstania i udania się w zakulisowe miejsce, gdzie wisi portret Czesława Miłosza i leżą mydełka hotelowe jako – dajmy na to – kosz wspomnień? Powinni tak nazwać swoją herbatkę. Zjełczałą, pełną tych pająków Pholcus phalangioides z książki Roberta Pucka, ot co!
I ciągle te festiwale, morza szum, ptaków śpiew. Nagrywaliśmy coś z telewizją. I tak dobrze mi szło! Było słońce i entuzjazm, brak pokory – jak należy. W końcu w Sopocie trochę byliśmy też na wakacjach. Posmutniałam dopiero potem, w dzień emisji. Oglądając program, w którym opowiadam o „książkach na wakacje”, zrozumiałam, że bardziej się prezentuję jak Bridget Jones niż jak Sylvia Plath. Chodzę po plaży i mówię jakieś frazesy, powtarzając, że „lubię czasem wejść do księgarni”. Na końcu dodaję coś o bursztynie, co pogrąża mnie ostatecznie. Zwłaszcza że sfilmowali także Stefana Chwina, który mówił z namysłem i nie miał na tyłku kwiecistych legginsów. O, ile nazwisk jest w tym tekście! Niezbyt dobrze czyta się teksty z nazwiskami. Chyba że są to teksty plotkarskie albo dzienniki, z których dowiadujemy się, co naprawdę myślał Witold Gombrowicz, czy Sylvia Plath rzeczywiście była tak złośliwa, a Marek Hłasko tak próżny. Cześć, lato, symbolicznie cię już pogrzebałam. Mam nadzieję – do następnego razu! Nie ociągaj się zbyt długo z kolejnym wcieleniem. Następnym razem obiecuję ci więcej pokory. Albo chociaż więcej dobrej muzyki.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy