Akrobaci kierownicy

Akrobaci kierownicy

Nerwy kaskaderów muszą być bardziej wytrzymałe niż karoserie ich aut

Zbyszek Mierzejewski pędzi na krosowym motocyklu. Najeżdża na rampę. Wybija się. Przelatuje nad dachami 11 samochodów. Mija w powietrzu drugą rampę i ląduje twardo. To krótki, ale bardzo niebezpieczny lot. Jeden z numerów programu zespołu kaskaderów prezentowanego na ciechanowskim stadionie. Potrzeba do niego końskiej siły i stalowych mięśni. Wszystko to drzemie w niepozornie wyglądającym Zbyszku. Kilka tygodni wcześniej wszedł do pubu, by napić się piwa. Trafił na czwórkę mężczyzn próbujących przenieść stół bilardowy. Chwycił go sam jak wiklinowy mebel i przestawił kilka metrów dalej.
Kiedy Mierzejewski zdejmuje kombinezon, nie wygląda na twardziela. Tylko blizny na ciele mówią o ryzyku związanym z jego profesją. – Po jednym ze skoków nie wytraciłem prędkości. Było mokro. Nie miałem gdzie uciekać. Wjechałem w żywopłot przy bieżni. Wróciłem tą samą drogą. Publiczność biła brawo. Widzowie myśleli, że to część występu. Później poszedłem zobaczyć, przez co przejechałem. W żywopłocie tkwiły stalowe słupki po dawnym ogrodzeniu. Przeżyłem przez przypadek. Udało się. Tylko to się liczy – wspomina.
Złamany obojczyk albo zwichnięcia to dla biorących udział w pokazach chleb powszedni. Na grymas bólu mogą sobie pozwolić dopiero po występie.
Jak zostać kaskaderem?

– Na ogłoszenie odpowiada tysiąc młodych chłopaków. Po rozmowach zostaje stu. Odrzucam wariatów. Kaskader musi precyzyjnie i szybko myśleć. Kalkulować. Podejmować właściwe decyzje. Musi umieć współpracować w grupie. Czuć wszystko, co ma koła i silnik. Musi przystać na długi, czasami bolesny trening. Po tym dopiero przychodzi czas na pierwszy numer. Jeśli to potrafi, ma szansę znaleźć się w zespole – podaje przepis na kaskadera Alfred Schmidt, szef i założyciel międzynarodowej grupy Flott Cascaders.
Przygotowania do sezonu zaczynają w Czechach – pod Kolinem, we wsi Hradziszka. Tam budują big footy – „wielkie stopy”, czyli monstra na kołach o ponaddwumetrowym rozstawie. Trenują na polowym lotnisku. Alfred do Polski przyjeżdża od dziecka. – Mój ojciec był kaskaderem. Pierwszy raz występował tu w 1976 r. Kiedy miałem 10 lat, zostałem jednym z nich. Otwierałem parady na małej hondzie. Ryzyko, przygoda, podróże. W takiej atmosferze rosłem.
Syn Alfreda, Antoni, ma pięć lat. Wyciąga z przyczepy kempingowej żółty kask i kombinezon motocyklisty. – Ja już jeżdżę – zapewnia. Wie, co będzie robił, kiedy podrośnie. – Urodził się nam po drodze. Chłopcy brali go na jazdę, kiedy miał sześć miesięcy. Nie obawiam się. Tak musi być – mówi jego matka.
Władek (koledzy mówią na niego „Dragon”) pochodzi ze wsi. Sympatyczny, śniady chłopak z włosami splecionymi w warkoczyki nie przypomina smoka. Ale za kierownicą zamienia się w giganta żądnego adrenaliny. Jest mistrzem domina. Ma na swoim koncie rekord wpisany do Księgi Guinnessa. Domino polega na uderzeniu rozpędzonym samochodem w stojące pionowo auto. Cel trzeba trafić tak, by uniósł się do góry i przesunął, dachując nad zadającym cios. Władek uderzył kabrioletem. – Wierzyłem, że się uda. Inaczej nie podjąłbym ryzyka. To mieszanka adrenaliny i zdrowego rozsądku – odsłania tajniki zawodu.
Taki koktajl zwabił do zespołu również jego kolegów. Nie planują przyszłości. Nie zamierzają osiąść gdzieś na stałe. Nie potrafią robić nic innego. Tylko ból starych kontuzji przypomina, że kiedyś będą musieli przestać.

Igrzyska na kołach
Trybuny na ciechanowskim stadionie pełne. Kaskaderzy czekają na sygnał. Pada komenda. Wsiadają do swych maszyn. Za chwilę balansują na dwóch kołach, wychodzą przez okna, stają na krawędzi karoserii. Ryczący stalowy balet. Po nim numer Pascala. – Do tego trzeba mieć jaja – twierdzi jego kolega. Francuz podwiesza się pod jadący na dwóch kołach samochód. Kierowca, pojazd i on tworzą jedno. Najmniejszy błąd i Pascal zostanie zmiażdżony. Po kilkuset metrach kaskader energicznym wyskokiem odrywa się od podwozia, by stanąć na ziemi. Chwilę później trzej straceńcy wchodzą na kilkumetrowe drewniane stołki. Zbyszek wciska pedał gazu w toyocie. Roznosi w pył drewnianą przeszkodę. Trio wyskakuje jak wyrzucone z katapulty. Spada tuż za zderzakiem samochodu. Dają publiczności czas na oklaski i rozstawiają się w prostokąt. Każdy z nich wyznacza wierzchołek czworoboku. Czerwony opel wpada na pełnym gazie między figury w kombinezonach. Obraca się wokół osi. Parkuje bezbłędnie. Pełne zaufanie, idealna precyzja. Nerwy zmotoryzowanych akrobatów muszą być o wiele bardziej wytrzymałe niż karoserie ich aut.
Wojto jest lekki, szczupły i żylasty. Ma doskonałe predyspozycje do robienia liny. Ręce kładzie na bagażniku samochodu Alfreda, nogami zaczepia się o maskę wozu Zbyszka. Tak połączeni ciałem kolegi objeżdżają stadion, nie zdejmując nogi z gazu. Po tym popisie rydwany wydają się igraszką. Choć powożenie nimi wymaga wielkich umiejętności. Na klapie bagażnika staje woźnica trzymający pasy niczym lejce zaprzęgu. Kierowcy balansują autami, jakby brali udział w starożytnych wyścigach.
Załogi rydwanów kończą bieg. Pascal oblewa benzyną trzy specjalne obręcze. Alfred daje ostatnie wskazówki. Nim zapłoną, muszą znaleźć się idealnie na linii. Na dachu samochodu szefa grupy staje Wojto. Drugi zespół to Zbyszek i „Dragon”. Ruszają. Ugodzone zderzakiem podpórki ognistych pierścieni pękają jak zapałki. Ale nim obręcze spadną, każdy z kaskaderów przeskoczy przez nie, lądując na dachu auta, które wywiezie go z płomieni. To nie koniec wrażeń. Kaskaderzy będą jeszcze wlec się niczym schwytani na lasso za zderzakiem samochodu, tańczyć na dwóch kołach i płonąć w zwykłym waciaku nasączonym benzyną. Finał należy do dwóch big footów. Dokonają egzekucji. Dacia i bordowy fiat 125p stoją obok siebie na bieżni. Wymontowano z nich silniki i skrzynie biegów. Naprzeciw ofiar dwie „wielkie stopy” obute w olbrzymie opony grzeją silniki. Pierwszy rusza czerwony. Po nim czarny. Blachy karoserii gną się jak tekturowe atrapy. Dacia i fiat zmieniają się w arkusze blachy. Mężczyźni, którzy przez dwie ostatnie godziny ryzykowali życiem, stają przed publicznością uśmiechnięci.
W drogę

– Po pokazie starcza sił na ustawienie aut i prysznic. Reszta to sen. O alkoholu nie ma mowy. Jeśli mamy wolny dzień, siadamy przy piwie. Dziewczyny zawsze krążą wokół kaskaderów. Ale oni mają niewiele czasu na zawieranie znajomości. To naprawdę bardzo ciężka praca – mówi po występie Alfred. O pieniądzach szef zespołu nie ma ochoty rozmawiać. – Da się z tego nieźle żyć. Jeśli ktoś potrafi oszczędzać, może się ustawić na przyszłość – podsumowuje rentowność czteromiesięcznego tournée.
By wyruszyć na szlak, trzeba sporo zainwestować. Samochody traktowane są jak rekwizyty. Czasami wymagają wymiany po jednym pokazie. By zaspokoić dwa ogromne niszczyciele, każdorazowo trzeba kupować karoserie na kołach ze złomowisk. Do tego dochodzą koszty bieżących napraw.
– Sposób na życie. Robić, co się lubi, i pracować z takimi ludźmi. Wśród kolegów i samochodów czuję się wolny – mówi Zbyszek, kiedy żegnamy się na kempingu. Rano wyruszają na Wybrzeże. Może dotrą jednym rzutem. Choć rzadko to się udaje. Ich tiry, lawety, przyczepy i autobus to łącznie sto kół. Średnio podczas przejazdu łapią trzy kapcie. W tej konkurencji mają znacznie gorsze wyniki niż podczas kaskaderskich popisów.

 

Wydanie: 2002, 32/2002

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy