Ale bydło

Ale bydło

Zagłodzili zwierzęta, bo nie chciało im się sięgnąć po karmę 

Śmierć miały powolną. Uwiązane krótkimi łańcuchami do pustych żłobów, zanurzone po brzuch w gnojówce, wyskubały i wylizały wszystko, co nadawało się do jedzenia w zasięgu ich pysków. Z początku ryczały z głodu, a potem i na to nie miały siły.
Pierwsza padła pięcioletnia krowa. Sądząc po stopniu rozkładu jej ciała, leżała tak od trzech, czterech miesięcy. Po niej przyszła kolej na następne, młodsze. Kilka tygodni później głodowa śmierć dopadła dwa roczne buhaje.
Smród padliny rozszedł się po okolicy. Gdy wreszcie ktoś zainteresował się tym, co się dzieje w gospodarstwie braci Z. z Tudorowa pod Opatowem, przy życiu pozostały jedynie dwie jałówki. A i one ledwo trzymały się na nogach. Sterczące kości omal nie przebijały im skóry.
Miejscowy weterynarz z tak okrutnym traktowaniem zwierząt nie spotkał się do tej pory, chociaż pracuje już dwadzieścia lat. – Zdarzało się, że ludzie nie czyścili zwierząt, nie wyrzucali zbyt często obornika, ale żeby zagłodzić pięć sztuk młodego, zdrowego bydła? – opowiada.

Jeszcze się nie ocknęli

Braci Z. można codziennie spotkać przed jedynym w okolicy sklepem, gdzie w widocznym miejscu wisi tabliczka z napisem: “Picie alkoholu w sklepie zabronione”. Sprzedawczyni stanowczo egzekwuje zakaz. Przepędza pijaczków z daleka od budynku. Boi się, by nie zabrano jej koncesji. Gdzie więc popijają miejscowi żule? W zaroślach wokół przystanku PKS; pełno tam porozbijanego szkła.
Bracia Z. dzisiaj już tu byli. Siedzieli z innymi miejscowymi obibokami i ciągnęli z butelki wino. – Od tej siarki to im się już rozum pomieszał – mówi kobieta czekająca na autobus. – Nawet nie pomyśleli, by te krowy sprzedać i mieć pieniądze na wino.
Jeszcze nie tak dawno gospodarstwo rodziny Z. znajdowało się w czołówce. Dopóki ojciec doglądał, wszystko było zadbane. Teraz sam ledwo się porusza, a synowie powoli doprowadzają wszystko do ruiny. – W rolnictwie wystarczy jeden rok przegapić i już się na dziady schodzi – przekonuje mężczyzna, który włączył się do rozmowy. – U nich 13 hektarów do obsiania. Potrzeba cztery tony zboża, a skąd mają wziąć pieniądze, jak wszystko przepijają?
Mieszkańcy przypuszczają, że gdyby żyła matka, byłoby inaczej. Zmarła, gdy synowie mieli zaledwie po kilka lat. Starsze rodzeństwo wyjechało w Polskę. Brat ze Śląska nieźle sobie radzi. Przyjechał tutaj niedawno, ale gdy zobaczył, co się dzieje, machnął tylko ręką i wrócił do siebie.

Zdychały
na oczach gospodarzy

Gospodarka braci Z. położona jest 300 metrów od najbliższych zabudowań. Tyle samo od głównej drogi do Karwowa. Między dwoma wzniesieniami, nad rzeczką. Już z daleka widać dużą, solidną stodołę. Obory i chlewy z lat 60. jeszcze całkiem dobrze się trzymają. Na środku podwórka stoi stary polonez, a obok zepsuty ciągnik. Drugi, na chodzie, pozostawiony na drodze.
W parterowym, murowanym domu zastaję obu braci. Środek dnia. Mężczyźni, jeszcze przed czterdziestką, chociaż wyglądają na o wiele starszych. Zaniedbani, nie ogoleni, twarze ziemiste. Leżą w zadymionym pomieszczeniu, na pościeli jak ziemia i gapią się w kolorowy telewizor. Wszędzie porozrzucane ubrania, nie myte od dawna garnki, talerze, szklanki. Leżą, bo czekają na deszcz. – Ziemia nie ma wilgoci – tłumaczą – więc i tak nic nie urośnie.
Niewiele chcą mówić. Maciej – niższy, ociężały w ruchach, całą winę za śmierć zwierząt bierze na siebie. Na pytanie, dlaczego doprowadził do takiej sytuacji, wzrusza tylko ramionami. – Głupota i tyle.
Czy widział powolne konanie bydła, czy zaglądał do obory? – Zaglądałem, patrzyłem, ale było mi już wszystko jedno. To głupota – powtarza. Tak samo zdawkowo odpowiada na pytanie, dlaczego nie sprzedał zwierząt. – Po prostu nie sprzedałem – ucina krótko.
Wyższy, szczuplejszy, Wojciech zachowuje się tak, jakby tylko brat był winny śmierci zwierząt. – Jego tak teraz uwiązać na łańcuchu do pustego żłobu i niech by stał po kolana w gnojówce! – rzuca w stronę Macieja. Tamten nawet nie myśli się bronić.
Zza kotary w kuchni wychodzi ponad 80-letni ojciec. – Widziałem, jak bydło zdychało, ale co miałem zrobić – rozkłada ręce. – Ledwo nogami powłóczę. Jak miałem jeszcze trochę sił, to doglądałem gadziny.
Staruszek bardzo przeżywa to, co dzieje się z jego gospodarką. – Sam ją stworzyłem, a teraz na moich oczach obraca się w ruinę. I nic na to nie mogę poradzić.
Synowie żyją z renty ojca. Nieraz u obcych popracują za butelkę wódki. U siebie nie chce im się robić. Rok temu nawet obsiali ziemię. Ale nie miał kto oplewić buraków i zarosły chwastem. Kiszonkę dla zwierząt mieli, ale nie chciało im się rzucić jej do żłobów.
Na stole wezwania na kolejne przesłuchania. Przestraszyli się trochę prokuratury i dbają o pozostałe przy życiu dwie jałówki. Sołtys codziennie dogląda, czy zwierzęta mają co jeść.

Brat przeciw bratu

Przed prokuratorem Maciej wziął na siebie całą winę. Może dlatego, że jest mu wszystko jedno, nie potrafi się bronić, a może boi się bardziej agresywnego brata. Ojciec podzielił między nich gospodarstwo: Maciejowi przypadły zabudowania z całym inwentarzem, Wojciechowi ziemia. – Ja nie wtrącam się do inwentarza, a brat do uprawy ziemi – tłumaczył przed prokuratorem Wojciech. – Proponowałem, by sprzedał gadzinę, ale powiedział, że to nie moja sprawa.
Siebie przedstawiał z jak najlepszej strony. Chciał nakarmić zwierzęta, ale smród był tak okropny, że nie dało się wejść do obory. Wprawdzie pasza leżała w zasięgu ręki, ale nie chciał wchodzić w opłotki brata, który i tak ciągle odmawiał mu pomocy. Coraz częściej dochodziło do awantur. Maciej przestał więc interesować się inwentarzem.
– Jak wypili, to nie karmili zwierząt – przyznaje ojciec. – Na noc często nie wracali, a jak już zawitali do domu, to tylko po to, aby zwalić się na siennik.

Wieś nic nie wiedziała

Sąsiedzi nie mają sobie nic do zarzucenia. – Nic nie słyszeliśmy – zapewnia gospodarz, który mieszka najbliżej braci. – A zresztą oni nikogo na swoje podwórko nie wpuszczali. – Staruszek też nigdzie nie wychodził, z nikim się nie spotykał, a przecież od jego synów niewiele człowiek usłyszał – dodaje inny sąsiad. – Oni tylko myślą, za co wypić. Jak popili, to strach było się odzywać, a co dopiero wtrącać w ich sprawy.
– Nie ma co z nimi zadzierać – twierdzi stanowczo zażywna klientka w sklepie. – Jeszcze szyby w oknach powybijają, albo przyjdą w nocy i dom podpalą.
Sołtys, który widział padnięte zwierzęta, zjawił się u dręczycieli w asyście policji. – Gnojówka jak rzeka płynęła – wspomina. – Teraz wszystko uprzątnęli, bo wejść się do obory nie dało.
Niebawem sąd zadecyduje o winie Macieja Z.

 

Wydanie: 2000, 37/2000

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy