Ambasadorzy

Ambasadorzy

Kim są? Co potrafią? Czego muszą się nauczyć?

Włodzimierz Cimoszewicz zaskoczył wszystkich. Jako pierwszy od 12 lat szef MSZ zaczął wymagać od pracowników znajomości języków obcych i posługiwania się komputerem. Tworzy Akademię Dyplomatyczną, gdzie uczyć się będą przyszli i obecni dyplomaci. I nie stosuje taryfy ulgowej nawet wobec najbliższych współpracowników – w ostatnich tygodniach zdążył zwolnić dwóch dyrektorów, których wcześniej mianował. Czy minister zmieni MSZ? Czy z ministerstwa, które traktowane było jako synekura i quasi-biuro turystyczne, zbuduje sprawną machinę? Czy zdąży?

Testy prawdy

W poniedziałek, 29 kwietnia, w południe, w sali na drugim piętrze mieszczącej się w łączniku między starym a nowym budynkiem MSZ przy al. Szucha, 13 kandydatów na ambasadorów zaczęło pisać test z języka obcego. Test dla osoby dobrze znającej język był prosty. Należało napisać streszczenie przeczytanego artykułu, nie używając słów w nim zawartych. Wybierający się do Chile Jarosław Spyra pisał test z hiszpańskiego, kandydat na ambasadora w Algierii, Janusz Mrowiec, z francuskiego, a kandydat do wyjazdu na Białoruś, Tadeusz Pawlak – test z rosyjskiego. W tym samym czasie w gmachu Politechniki podobne testy pisało 150 kandydatów na niższe stanowiska.
W ten sposób minister Cimoszewicz otworzył nowy rozdział w historii MSZ – zatrzaśnięto drzwi przed armią ludzi, która od lat „zasilała” MSZ, nie mając ku temu kwalifikacji. Takich chociażby jak znajomość języka obcego. Poprzednie lata nie były pod tym względem dla MSZ szczęśliwe. Z nieoficjalnych danych wynika, że dziś na 600 pracowników merytorycznych MSZ-towskiej centrali aż 150 nie posiada zaświadczenia potwierdzającego, że znają chociażby jeden język obcy. A przecież ich znajomość to dla dyplomaty zaledwie wstęp. Bo na zagranicznej placówce nie wystarczy znać obce narzecze, trzeba jeszcze mieć w nim coś do powiedzenia.
Nowy rozdział w historii dyplomacji otwierają jeszcze inne wydarzenia. 10 maja weszła w życie ustawa o służbie zagranicznej, która przynosi stabilizację urzędnikom pracującym w MSZ. Od teraz, by rozpocząć pracę w dyplomacji, trzeba znać co najmniej dwa języki obce. Tym, którzy już pracują w ministerstwie, obniżono wymagania, im wystarczy znajomość jednego.
Poza tym, jak powtarza min. Cimoszewicz, nadchodzi czas „ekonomizacji” polskiej polityki zagranicznej. „Czym zajmują się ambasady największych mocarstw światowych?”, pyta Adam Daniel Rotfeld, wiceminister spraw zagranicznych, przez wiele lat dyrektor sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem, człowiek instytucja w świecie dyplomacji. „One zajmują się głównie promocją gospodarki swoich krajów. Swoich krajowych firm. Prywatnych, nie państwowych. Znam dobrze Szwecję, wiec mogę powiedzieć, że cała potęga jej dyplomacji jest nastawiona na to, by promować szwedzkie produkty, takie firmy jak Ericsson, Volvo, ABB, Electrolux, ale również produkty typu wódka absolut. Otóż tego nastawienia nigdy w Polsce nie było. Dyplomacja kojarzy się w Polsce głównie z wielkim wydarzeniami, wizytami na najwyższym szczeblu, rautami, frakami. Pierwszym naszym zadaniem jest więc konieczność ekonomizacji polskiej dyplomacji. Miarą oceny służby dyplomatycznej powinno być promowanie polskiej produkcji, towarów, usług. A także polskiej myśli naukowej i kultury. Bo jeśli w dziedzinie produkcji przemysłowej nie jesteśmy potęgą i byłoby nam trudno powiedzieć, że jakiś produkt jest kojarzony z Polską, o tyle w dziedzinie kultury jesteśmy wielkim mocarstwem”.
Słowa Rotfelda dla doświadczonych dyplomatów nie brzmią obco. „Według oceny ambasadora jednego z państw Unii Europejskiej akredytowanego w Warszawie, na sprawy gospodarcze poświęca on od 30 do 50% swego czasu”, mówi jeden z nich. Jednakże trafiają na grunt w niewielkim stopniu do tego typu działań przygotowany.

Pan notes

Polska służba zagraniczna w ciągu 12 lat III RP budowana była na zasadzie notesowej. Wyrzucano PRL-owskich dyplomatów, przyjmowano swoich.
Najlapidarniej ujął to były rzecznik MSZ, dziś ambasador w Kanadzie, Paweł Dobrowolski. Otóż pierwszym krokiem w jego dyplomatycznej karierze było pisanie doktoratu z historii u Bronisława Geremka. A drugim? „Kiedyś szedłem przez Stare Miasto i spotkałem go (tj. Geremka – przyp. RW). Zapytał, czy nie podjąłbym się pracy w MSZ. Tak w 1990 r. po raz pierwszy znalazłem się w gmachu przy al. Szucha”, opowiadał Dobrowolski dziennikowi „Życie”. A dziennik dopowiadał: „W samym gmachu nie został jednak długo, gdyż właśnie następowała wymiana kadr dyplomatycznych i konsularnych. W ten sposób Dobrowolski nagle znalazł się w Edynburgu jako konsul generalny”.
To, co „Życie” nazwało „wymianą kadr dyplomatycznych i konsularnych”, było w istocie wielką rewolucją kadrową. Na najważniejsze stanowiska przyszli ludzie z zewnątrz – działacze „Solidarności”, organizacji „Wolność i Pokój”, doktoranci odpowiednich profesorów. „Starych” pracowników, tych którzy pozostali w ministerstwie, sprowadzono do roli przewodników „nowych” po świecie dyplomacji. „Zastanawiałem się, według jakiego klucza dokonano cięcia – mówi jeden z tych, którym pozwolono pracować w MSZ. – I chyba znalazłem: najchętniej pozbywano się takich między 30 a 50 rokiem życia. Najbardziej twórczych, którzy realnie zagrażali. Zostawiono młodych, z nadzieją na reedukację, i najstarszych – z zamysłem, że zanim przejdą na emeryturę, jeszcze na coś się przydadzą”.
Jakiś rodzaj rewolucji kadrowej w momentach przełomu nie dziwi. Dziwi natomiast fakt, że w ciągu następnych 12 lat ministerstwo nie dorobiło się solidnego systemu naboru i kształcenia kadr. Nie dorobiło się szkoły kształcącej przyszłych i obecnych dyplomatów. Co gorsza, zakonserwowano najgorsze mechanizmy z czasów PRL, jak choćby zwyczaj mianowania ambasadorów z politycznego klucza, nie bacząc na ich kwalifikacje. Natomiast zlikwidowano mechanizmy sensowne, chroniące MSZ przed ludźmi przypadkowymi – na przykład wymóg, by dyrektorami departamentów zostawali ludzie z określonym stażem w dyplomacji i określonymi umiejętnościami. W czasach PRL nie można było zostać urzędnikiem MSZ, nie mając potwierdzonej egzaminem znajomości przynajmniej jednego języka obcego. W III RP na takie detale przestano zważać.

Czy potrzeba kwalifikacji?

O tym, jak wiele znaczy w obecnych czasach profesjonalna służba dyplomatyczna, mieliśmy okazję przekonać się zupełnie niedawno, 16 maja. Tego dnia prezydent Kwaśniewski komunikował na konferencji prasowej, że nie pojedzie na otwarcie cmentarza Orląt do Lwowa. Powód? Radni Lwowa nie zgodzili się, by na cmentarzu stanęła tablica o treści uzgodnionej przez prezydentów Kwaśniewskiego i Kuczmę. Tymczasem niemal do końca urząd prezydenta Kuczmy mówił, że kłopotów z tablicą nie będzie. Dzień wcześniej, 15 maja, w Rejkiaviku minister spraw zagranicznych Ukrainy, Anatolij Złenko, zapewniał Włodzimierza Cimoszewicza, że sprawa jest załatwiona. Rzeczywistość zweryfikowała obietnice.
Czy tak musiało być? Polska utrzymuje kilkunastoosobową ambasadę w Kijowie, mamy we Lwowie konsulat. Co więc robili w ostatnich dniach pracujący tam polscy dyplomaci? Od pełnej klasy profesjonalistów mielibyśmy prawo wymagać, by zapobiegli nieszczęściu, by wpłynęli na radnych Lwowa. Od poprawnie pracującej placówki można z kolei wymagać rzetelnej informacji – nasze władze dokładnie wiedziałyby, jak skończy się sprawa, nie czułyby się zaskoczone. Jak więc określić poziom tego, co w ostatnich dniach otrzymała Warszawa?
Dyplomata pracujący od lat w MSZ nie ma złudzeń. „Poziom pracy naszej ambasady na Ukrainie jest słaby. Obecny ambasador nie ma dobrych kontaktów. Jego poprzednik przyjmował wszystkich – od lewicy po prawicę. Ten zadowala się kontaktami z opozycją. Na jakim poziomie są nasze stosunki z Ukrainą, jeżeli pominiemy stosunki między prezydentami Kwaśniewskim a Kuczmą?”, pyta retorycznie nasz rozmówca.
Nasze placówki na Ukrainie to nie jedyne słabe punkty na Wschodzie. W centrali MSZ tajemnicą poliszynela jest, że urzędnicy więcej dowiadują się o sytuacji na Białorusi z Internetu niż z depesz przychodzących z placówki. Co do Rosji – tu także bez starań prezydenta bylibyśmy w lesie (pomińmy fakt, że przedstawiciele rosyjskiego MSZ nad wyraz często pytają, kiedy zaczniemy przysyłać do Moskwy dyplomatów poprawnie mówiących po rosyjsku…).
A jak wyglądają nasze placówki w państwach zachodnich? Kilka miesięcy temu, w ostatnich tygodniach rządów AWS, ówczesny poseł opozycji, Longin Pastusiak, apelował do ministra Bartoszewskiego, by przynajmniej przyhamował falę masowych wyjazdów na zagraniczne placówki polityków i urzędników związanych z prawicą. Apel pozostał bez echa, w 2001 r. Bartoszewski wysłał za granicę 38 ambasadorów (na niespełna 90 placówek). Włodzimierzowi Cimoszewiczowi udało się zatrzymać wyjazdy jedynie trzem osobom. Michał Wojtczak, sekretarz stanu w Kancelarii Premiera Buzka, nie pojechał do Irlandii (nie znał angielskiego), Krzysztof Kamiński, były poseł KPN i AWS, nie pojechał do Nowej Zelandii, a Radek Sikorski (były wiceminister spraw zagranicznych, odpowiedzialny w AWS za sprawy zagraniczne) nie pojechał do Brukseli. „Minister Cimoszewicz poluje na dyplomatów” – zdążyła ogłosić „Polityka”, strzelając kulą w płot, bo „polowanie” było już zakończone.
Dziś, jeżeli spojrzymy na wykaz ambasadorów, to politycy giną tu w tłumie. Dwie byłe posłanki Unii Wolności (Ewa Lipowicz w Wiedniu i Hanna Suchocka w Watykanie), były poseł Unii Pracy (Piotr Marciniak w Mołdowie), były senator AWS (Krzysztof Majka w Indiach), jeden działacz „Solidarności” (reżyser filmu „Robotnicy ’80”, Andrzej Chodakowski, w Tiranie), kilkunastu byłych wiceministrów (także z MSZ) i wyższych urzędników Kancelarii Premiera – to nie są ilości mogące przyprawić o zawrót głowy.
To już nie są początki lat 90., kiedy ambasadorami zostawali ludzie z zewnątrz, naukowcy, profesorowie, ludzie kultury, którzy z dyplomacją nie mieli nic wspólnego i z których mało kto został w MSZ.
Dziś na stanowiskach ambasadorów przeważają byli dyrektorzy i wicedyrektorzy departamentów MSZ – ci, którzy przyszli do MSZ po 1989 r. Którzy mieli, jak wspomniany Paweł Dobrowolski, tworzyć nowe kadry. Jak to wyszło?

Ambasadorskie szlify

Wyszło średnio. Przykład naszych placówek na Wschodzie stanowi wierzchołek góry lodowej. Ambasadorami w Japonii i na Cyprze zostali urzędnicy, którzy w nietypowych okolicznościach zdali resortowy egzamin z angielskiego (na trójkę). Jest także wiele przykładów, że po przyjeździe nowego ambasadora poziom działalności placówki zdecydowanie się obniżył. Po czym to poznać?
Były rzecznik MSZ, Grzegorz Dziemidowicz, dziś ambasador w Grecji, na tak postawione pytanie odpowiadał przykładem: „Dziennikarz pojmie to w ten sposób: jedni korespondenci nadają dobre informacje i analizy, inni słabe. Jedni są aktywni, docierają do ciekawych rozmówców i ważnych tematów, inni nie. Tak to, w największym skrócie, wygląda”.
To jest oczywiście wielki skrót – bo ambasador jest również szefem placówki, musi więc być dobrym organizatorem, a także psychologiem – ponieważ na placówce kilka, kilkanaście osób spotyka się dzień w dzień przez cztery lata, zatem podatność na konflikty, prawdziwe lub wydumane, jest tam wielokrotnie większa niż w centrali.
„Dobry ambasador powinien być postacią, człowiekiem wyróżniającym się”, marzy Bogdan Góralczyk, dyrektor Gabinetu Politycznego ministra Cimoszewicza. „Nie powinien być szarym urzędnikiem. Powinien również „czuć” kraj swojego pobytu, jego trendy. W Polsce przykładem takiego ambasadora jest Szewach Weiss. On może pozwolić sobie na dużo więcej. A ambasador zły? To taki, który nie ma kontaktów, zamyka się w swoim gmachu i zajmuje się bzdurami, typu źle położone rynny… Po kilkunastu depeszach już wiadomo, czy ambasador radzi sobie na placówce, czy też nie…”.
Jedno jest więc oczywiste: ambasadorem nie powinien być żółtodziób, osoba niemająca wystarczającej wiedzy oraz wystarczającego doświadczenia w kontaktach międzyludzkich. Do tej roli po prostu się dojrzewa.
„Po ilu latach pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych można zostać ambasadorem?”, zastanawia się Zbigniew Matuszewski, Dyrektor Generalny MSZ. „Myślę, że po około 16. Chodzi o to, by pracownik odbył wcześniej cztery rotacje. Dwa razy wyjechał na placówkę, na rozmaite stanowiska, oraz przez kilka lat popracował w centrali. Te lata są potrzebne do nabycia niezbędnej wiedzy i nabrania niezbędnego doświadczenia”.
Matuszewski tego nie mówi, ale te 16 lat, by zaowocowało wiedzą i doświadczeniem, musi być solidnie przepracowane. Pod okiem najlepszych nauczycieli. Czy tak było w naszej dyplomacji?
Trudno w to uwierzyć. Kilka lat temu Władysław Bartoszewski mówił o urzędnikach pracujących w MSZ, że to „siano”. A jednocześnie nie ma śladów, by próbował stawiać bariery wszystkim tym, którzy do ministerstwa trafiali, nie posiadając wymaganych umiejętności. Jeżeli na 600 urzędników centrali aż 150 nie posiada dokumentów potwierdzających znajomość chociaż jednego języka obcego, to narzuca się pytanie, kto ich do pracy przyjmował. Nie lepsza jest sytuacja na placówkach. A powinniśmy zdawać sobie sprawę z tego, że dyplomaci słabo znający języki obce, niemający podstawowych informacji na temat kraju pobytu, to wyrzucone w błoto pieniądze podatnika. „Słabo znający język obcy dyplomata jest na placówce mniej wydajny – tłumaczy rzecznik MSZ, Bogusław Majewski. – Wolniej czyta, mniej czyta, ma naturalną skłonność zamykania się w ambasadzie, nie nawiązuje kontaktów”.
Dla ludzi znających układy w MSZ ten stan rzeczy jest łatwy do wytłumaczenia. Przez 12 lat III RP trwała tam personalna wojna. Bo postsolidarnościowa władza próbowała zbudować „swoją” dyplomację. A czyniła to najprostszymi sposobami: obsadzając co się da swoimi ludźmi i wyrzucając „obcych”. Gdzie zaś kategoria „swój” jest ważniejsza od kategorii „fachowiec”, zawsze dochodzi do selekcji negatywnej.
Nie dziwmy się więc, że w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy ministerstwem wstrząsały opowieści przedstawiające grozę czystek, które przeprowadzi nowy, SLD-owski minister spraw zagranicznych. Spodziewano się wielkiego rewanżu, wyrównywania niedawnych krzywd. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Cimoszewicz wyłamał się z napisanego mu wcześniej scenariusza. „Nie wycina raka, tylko go zalecza”, kąśliwie komentuje jeden z rozczarowanych dyplomatów, ewidentnie sekowany w czasach koalicji AWS-UW. Ripostuje mu kolega: „Chciałbyś przeżywać kolejny desant?” A o tym, że kolejnego desantu nie będzie, zapewnia po wielekroć Bogdan Góralczyk. „Spójrzmy na sprawę brutalnie. Gdzie są te kadry lewicy, które mogłyby bez przeszkód zasilić MSZ? Doliczy się pan pojedynczych przypadków. I tyle”, mówi.
Dziś nasi rozmówcy z ministerstwa, wiceminister Rotfeld czy też Bogdan Góralczyk, zgodnie podkreślają: żadnej wymiany kadr nie będzie, nikt na nikogo nie dybie. Ale równocześnie wprowadzone zostaną mechanizmy, które zmusić mają ambasadorów i dyrektorów departamentów do jak najbardziej wydajnej pracy.

Plan Cimoszewicza

W MSZ budowany jest więc system, który pozwoliłby oceniać pracę departamentów i zagranicznych placówek. „To będzie system punktowy. Dyrektorzy departamentów będą w punktach oceniać, czy dana placówka realizuje wytyczone cele”, zdradza Bogusław Majewski. A Zbigniew Matuszewski dodaje, że powstaną zespoły wizytujące placówki, składające się z doświadczonych dyplomatów: „Chcemy, by każda placówka była skontrolowana przynajmniej raz na 4 lata”. No i zapowiada, że test ze znajomości języka obcego będzie musiał zdać w MSZ każdy. „Pierwsza seria pokazała tragedię, jeśli chodzi o język rosyjski. Ale brakuje nam również ludzi ze znajomością francuskiego”, dorzuca.
Ale przede wszystkim realizowany jest pomysł (wreszcie, po 12 latach niemożności!) powołania do życia Akademii Dyplomatycznej – szkoły podyplomowej, która kształciłaby kandydatów do pracy w MSZ. A równocześnie byłaby centrum kształcenia ustawicznego – dyplomaci uczyliby się tu kolejnych języków, zaliczali kolejne kursy – z dziedziny prawa, stosunków politycznych, ekonomii.
„Widzę wolę ministra Cimoszewicza, żeby stawiać na kwalifikacje, a nie na jakieś powiązania”, zapewnia przygotowujący założenia Akademii i jej program Adam Daniel Rotfeld. „Zajmuję się na jego polecenie sprawą uporządkowania kwalifikacji pracowników służby zagranicznej. Miałem możliwość obserwować, jak wygląda przygotowanie kadry w innych krajach. Otóż dzisiaj w świecie wymagania stawiane dyplomatom są niezwykle wysokie. W większości krajów zachodnich wymaga się, żeby dyplomata – a już na pewno kandydat na ambasadora – mówił językiem tego kraju. Dam przykład: moim następcą w SIPRI wybrana została pani Alison Pipes. Była wcześniej szefem Departamentu Planowania Politycznego w Foreign Office, potem dyrektorem politycznym Unii Europejskiej, teraz jest ambasadorem w Finlandii. Przedtem była pracownikiem brytyjskiego przedstawicielstwa w Chinach, a potem na Węgrzech. Ona mówi po chińsku, po węgiersku, nauczyła się już mówić po fińsku. Można powiedzieć – jest wyjątkowo zdolna. Ale faktem jest, że to świadectwo wysokich kwalifikacji tych ludzi i wymogów stawianych przez ich szefów. Proszę zwrócić uwagę – ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce też mówi po polsku. Podobnie jak ambasador Szwecji i wielu innych ambasadorów z państw Unii Europejskiej”.
Wiceminister na moment się zamyśla: „Sprawa kształcenia w Polsce urasta do głównego problemu w ogóle. Ludzie do tej pory uważali, o to toczyły się wojny w świecie, że źródłem bogactwa są surowce, zdobycie nowych terytoriów. Dzisiaj największe sukcesy uzyskują państwa, które mają małe terytoria, nie mają praktycznie żadnych surowców. Głównym surowcem w dzisiejszym świecie są szare komórki. Ale szare komórki trzeba uruchomić. Na przykład w Irlandii 20 lat temu opracowano narodowy program edukacji, który od dziesięciu lat przynosi znakomite rezultaty. Podobnie było w Finlandii, której Nokia święci triumfy”.
Rotfeld zapowiada więc wprost: pracowników polskiej dyplomacji czeka podniesienie poprzeczki wymagań. A jak oni to przyjmą? Na razie, jak wynika z kuluarowych rozmów, przyjmują źle. Ministerstwo Spraw Zagranicznych było takim resortem, gdzie kilka komórek (Bruksela, Waszyngton, Moskwa) pracowało rzeczywiście intensywnie, ale reszta raczej się nie przemęczała. Czas III RP umocnił w naszej klasie politycznej przekonanie, że MSZ to przede wszystkim fajne synekury, zaś w urzędnikach ministerstwa, że układy polityczne są ważniejsze niż umiejętności.

Teraz Cimoszewicz stawia to wszystko na nogach. Sprawdza znajomość języków obcych, zakłada akademię, zapowiada rozliczanie z zadań. I nie szafuje pieniędzmi. Jego poprzednik, Władysław Bartoszewski, zostawił po sobie kilkakrotnie przekroczony fundusz nagród. On niemal do niego nie sięga. Nie jest więc popularnym w resorcie ministrem. Bo zmienia nie to, czego od niego oczekiwano. I zmienia w sposób dotykający niemal wszystkich. Czy mu się uda?


Kto jest kim w MSZ?
„Wymiana kadr dyplomatycznych i konsularnych” mająca miejsce w początkach lat 90. przeorała MSZ. Miała ona swoich wykonawców, którzy dziś zajmują w ministerstwie jedne z ważniejszych stanowisk. Michał Radlicki (trafił do tu jako asystent prof. Geremka) był dyrektorem generalnym, a na początku 2002 r. wyjechał na stanowisko ambasadora do Rzymu. Andrzej Ananicz (redagował podziemne pismo „Obóz”) przez wiele lat był wiceministrem, teraz jest ambasadorem w Ankarze. Tomasz Lis jest ambasadorem na Cyprze, a Jerzy Pomianowski ambasadorem w Japonii. Ta czwórka, działając w rozmaitych konfiguracjach, zapisała się w pamięci pracowników MSZ jako wykonawcy „wymiany”, członkowie różnych ciał weryfikujących pracowników.
Decyzje kadrowe w MSZ były więc wypadkową układu sił. Ponieważ najwięcej miał tu do powiedzenia Bronisław Geremek i jego Unia, znajomi Geremka i ludzie związani z Unią – z Warszawy i Krakowa – zajęli kluczowe miejsca.
Wpływ Geremka doskonale widać, jeśli popatrzymy na obsadę kluczowych placówek. Marian Krzaklewski bardzo chciał, by placówkę w USA objął ktoś z AWS, np. Radek Sikorski – tymczasem pojechał tam zastępca ministra Onyszkiewicza w MON, Przemysław Grudziński. Ambasadą w Brukseli kieruje unita Iwo Byczewski – pierwszy dyrektor kadr ministra Skubiszewskiego. W Berlinie jest Jerzy Kranz, w Londynie Stanisław Komorowski, w Paryżu był Stefan Meller, obecnie jest Jan Tombiński. Do Watykanu pojechała Hanna Suchocka. W Tel Awiwie mamy Macieja Kozłowskiego, w Nowym Jorku Janusza Stańczyka, w Ottawie Pawła Dobrowolskiego, zaś w Wiedniu Henryka Szlajfera i Irenę Lipowicz. Z kolei w Kijowie jest Marek Ziółkowski, a w Wilnie Jerzy Bahr. Wszyscy oni przyszli do MSZ w czasach Krzysztofa Skubiszewskiego i od razu zajęli stanowiska, na które „normalny” urzędnik pracować musi ładnych parę lat.
Drugie szeregi przypadły „starym MSZ-etowcom”. Z dwóch powodów. Po pierwsze, z uwagi na ich wysokie kwalifikacje. Klasycznym przykładem jest tu Andrzej Towpik, wiceminister spraw zagranicznych w rządzie Cimoszewicza, który jesienią 1997 r. został ambasadorem przy NATO. Nie ma w Polsce lepszego specjalisty od spraw NATO – Towpik, dyplomata o kilkudziesięcioletnim stażu, był na tym stanowisku wymarzony. Ale jego przeszłość nie podobała się politykom AWS. Był więc atakowany – w kraju przez AWS, w samej Brukseli przez swego zastępcę, Witolda Waszczykowskiego. Tonacja ataków była podobna – PRL-owski dyplomata z czasów Układu Warszawskiego jest dla Amerykanów niewiarygodny. Cała operacja skończyła się dla jej inicjatorów zaskakująco. Amerykanie w poufnym démarche skierowanym do Geremka poprosili o odwołanie z Brukseli… Waszczykowskiego, który przeszkadza pracować Towpikowi.
Innym przykładem jest obsada placówek w krajach arabskich. Albo uznano je za mało atrakcyjne, alby wymagające szczególnej wiedzy – w każdym razie pozostawiono je fachowcom z wieloletnim stażem.

Jest też trzeci szereg ambasadorów – nie są oni zawodowymi dyplomatami, ale nie wywodzą się z „pnia unijnego”. Otrzymali swe stanowiska na zasadzie ukłonu w kierunku „ważnych sił”. I tak w Bratysławie mamy Jana Komornickiego, byłego posła PSL, którego wysłał tam jeszcze Dariusz Rosati, zresztą bardzo dobrze sobie radzącego. Z kolei zdobyczami AWS w MSZ Geremka są: Teheran (wspomniany Waszczykowski), Meksyk (jest tam Gabriel Beszłej, były szef Gabinetu Premiera Buzka) i Tirana (Andrzej Chodakowski, działacz emigracyjnej „Solidarności”).
Niektórzy do „trzeciego szeregu” zaliczają też „placówki dziennikarskie”. Tak się utarło, że od czasu do czasu ambasadorem zostaje znany dziennikarz. Nie wiadomo zresztą, czy owa tradycja będzie kontynuowana, bo w MSZ budzi ona ambiwalentne odczucia. O ile bowiem pracujący w Chile Daniel Passent jest bardzo chwalony, to na korespondencje Krzysztofa Mroziewicza z Indii, bardzo podobne do publikowanych w „Polityce” pod nazwiskiem Christopher Frost, kręcono nosem.


Ile zarabia ambasador?
Przeciętne miesięczne wynagrodzenie polskiego ambasadora to suma rzędu 16-18 tys. zł. Najlepiej zarabiającym jest Jerzy Pomianowski, ambasador RP w Tokio. Miesięcznie zarabia on, w przeliczeniu na złotówki, około 23 tys. Na tę sumę składają się: pensja, 25-procentowy dodatek ambasadorski oraz diety. Diety (w Japonii miesięcznie wynoszą około 6 tys. zł) są nieopodatkowane.

Dodatkowo ambasador nie płaci za mieszkanie w rezydencji ani za służbowy samochód, może posyłać dzieci do miejscowej szkoły. Dysponuje również funduszem reprezentacyjnym.
Na drugim biegunie zamożności lokuje się ambasador RP w Mińsku. Zarabia miesięcznie około 15 tys. zł. Ale niższą pensję rekompensuje mu bliskość kraju. A to jest atut, jak dowodzą MSZ-etowskie zwyczaje, bardzo często brany pod uwagę.
Co ciekawe, przyszły ambasador w Mińsku, Tadeusz Pawlak, jest z wykształcenia japonistą, wiele lat był na placówce w Tokio, także jako zastępca jej szefa. W MSZ proponowano mu, by został ambasadorem w Japonii. Jednak wybrał Białoruś.


Dobrze notowani w centrali
Wysocy urzędnicy MSZ milkną, gdy pyta się ich o najlepiej i najgorzej ocenianych ambasadorów. W tym przypadku dziennikarz zderza się ze ścianą. Listę najwyżej cenionych ambasadorów zbudowaliśmy więc na podstawie nieoficjalnych opinii zebranych przez dziennikarzy „Przeglądu” i naszych współpracowników.

Krzysztof Jakubowski – ambasador w Genewie przy ONZ. Bardzo dobrze reprezentuje interesy Polski w Komisji Praw Człowieka. Jesteśmy tam krajem aktywnym, nasze znaczenie jest dużo większe niż pozycja w świecie. Ale prawdziwa wartość Jakubowskiego oceniona zostanie w najbliższym czasie – do stanowiska szefa Komisji Praw Człowieka ONZ aspiruje Bronisław Geremek, więc machina naszej dyplomacji nastawiona jest na lobbing jego kandydatury.
Marek Grela – były wiceminister spraw zagranicznych, ceniony za spokój i kompetencję, ekonomista. Ostatnio był przedstawicielem Polski przy FAO, teraz przeniesiony został na newralgiczne stanowisko ambasadora RP przy Unii Europejskiej. Z nieoficjalnych opinii wynika, że kierownictwo MSZ pierwsze efekty jego pracy ocenia wysoko.
Jerzy Maria Nowak – ambasador RP przy NATO. Pracuje w MSZ od 1960 r., sprawy dyplomacji, a zwłaszcza polityki bezpieczeństwa, ma w małym palcu. Ceniony za fachowość. No i za to, że każdy kolejny minister, nieważne z jakiej opcji, darzy go zaufaniem.
Daniel Passent – ambasador w Chile. W zasadzie zjeżdża już do kraju po pięcioletnim pobycie. Dziennikarze rzadko sprawdzają się jako dobrzy ambasadorowie, Passent jest tu wyjątkiem. Ceniony za znakomite kontakty z intelektualistami i kołami opiniotwórczymi Ameryki Łacińskiej.
Krzysztof Płomiński – ambasador w Arabii Saudyjskiej. Zawodowy dyplomata, arabista, wcześniej m.in. był ambasadorem w Iraku. Fachowiec pełną gębą – to najkrótsza recenzja jego pracy.
Lista chwalonych ambasadorów jest dłuższa. Dobre opinie słyszeliśmy o Macieju Szymańskim, ambasadorze w Lublanie, a także Zygmuncie Kuchciaku w Taszkiencie. Ciekawe były także uwagi dotyczące ambasadora w Waszyngtonie, Przemysława Grudzińskiego. Najczęściej powtarzano, że to dobry urzędnik, ale bardzo ciężko sprawować funkcję bezpośrednio po Jerzym Koźmińskim. Podobnie mówi się o Stefanie Mellerze – był wysoko cenionym ambasadorem w Paryżu, od miesiąca jest w Moskwie, więc trzeba poczekać na efekty jego pracy.


Minister Cimoszewicz musi w biegu zorganizować dwa wielkie przedsięwzięcia. Od 1 lipca 2003 r. wchodzi w życie obowiązek wizowy dotyczący obywateli Rosji, Białorusi i Ukrainy. MSZ musi więc jak najszybciej zbudować sieć konsulatów na Wschodzie, które będą wydawały wizy – w sumie trzeba będzie zatrudnić 200 nowych pracowników. Drugim wyzwaniem jest rozbudowa naszej ambasady przy Unii Europejskiej w Brukseli. Gdy ambasada inaugurowała działalność, pracowało w niej kilkanaście osób, teraz ponad 40, a docelowo ponad 140.

 

Wydanie: 2002, 22/2002

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy