Ameryka moja miłość, Ameryka mój ból

Ameryka moja miłość, Ameryka mój ból

Fascynacja

Kilka lat temu zwracałem uwagę na pewne nowe i niepokojące zjawiska wyrażające się w rosnącej arogancji administracji Clintona, przeciw czemu występował nawet H. Kissinger. Spotkała mnie ostra reprymenda za „antyamerykanizm”. Artykuł wydrukował dopiero „Przegląd”. Zaskoczyło mnie to, ponieważ nadal jestem zafascynowany Ameryką, jej społeczeństwem, chociaż może nie aż tak jak na początku lat 60. „Udokumentowaną” fascynację Ameryką wyniosłem z lektur przebogatego osobistego archiwum mego nauczyciela i przyjaciela, Oskara Langego, który spędził na uniwersytetach amerykańskich (oraz na placówkach dyplomatycznych w USA) ponad dziesięć lat, żywo włączając się w życie intelektualne tamtego kraju, w tym także w radykalizację Rooseveltowskiego New Deal. Z papierów tych, a także z niezliczonych rozmów z Langem wyłaniała się Ameryka jako kraj niezwykle otwarty, niesłychanie żywotny, mieniący się tysiącami pomysłów i nadzwyczajną gotowością do ich eksperymentowania, tolerancyjny wobec różnych religii, poglądów, obcokrajowców, dla których drzwi do kariery stały otworem.
Nie bez wpływu na moją fascynację był fakt, iż po raz pierwszy chłonąłem rooseveltowską Amerykę w początku lat 60., za rządów J.F. Kennedy’ego i zaraz po jego śmierci. Były to przecież lata kontynuacji New Deal, poszerzania i pogłębiania państwa opiekuńczego (nazywanego coraz bardziej zasadnie państwem dobrobytu), czas bezprecedensowej roli akademickich ekonomistów w polityce promowania wzrostu. Właśnie wówczas ukazała się piękna książeczka Jana Strzeleckiego „Niepokoje amerykańskie” (1962). Jakież to były niepokoje? Daj nam, Boże, takie! Chodziło głównie o to, że rozwiązanie problemów biedy, powszechny dobrobyt zabije ambitniejszą kulturę. Kultura masowa pochłonie intelektualną.
Oczywiście, Lange był krytyczny wobec imperialnej polityki USA. Zarówno on, jak i – zwłaszcza – Michał Kalecki (z którym w tym czasie również dużo rozmawiałem w związku z przygotowywaniem biogramów obu uczonych) źle wspominali Amerykę z czasów maccartyzmu. Ale to traktowaliśmy jako chwilową aberrację. Aktualnie byliśmy świadkami „przełomowej reformy” kapitalizmu. Jeszcze w końcu lat 60. napisaliśmy z Kaleckim artykuł pod takim właśnie tytułem. Wydawało się nam bowiem, że Stany Zjednoczone zdołały w zasadzie rozwiązać problem cykliczności i masowej biedy. Był to wyraz wiary nie tylko w skuteczność interwencjonizmu państwowego, lecz także w międzynarodowe regulacje rynku finansowego (ustalenia z Bretton Woods).

Ambiwalencja

Począwszy od wiosny 1981 r., spędziłem w Stanach Zjednoczonych ponad trzy lata w tak różnych środowiskach jak waszyngtońskie Wilson Center, nowojorska New School of Social Research, Kalifornijski Uniwersytet w Los Angeles. Podczas pierwszej dwuletniej wyprawy miałem sporą skalę porównawczą, którą dawały roczne pobyty naukowe w Wiedniu, Genewie i angielskim Cambridge. Pierwsze dwa lata spędziłem w Międzynarodowym Centrum dla Uczonych im. W. Wilsona w Waszyngtonie. Jest to instytucja na poły państwowa, choć wspierana również przez prywatne źródła. Stąd np. stypendyści byli zatwierdzani przez podkomisję senacką. To część waszyngtońskiego establishmentu, świetne miejsce do obserwacji, ponieważ w seminariach i konferencjach biorą udział (wygłaszają odczyty) przedstawiciele Departamentu Stanu, Kongresu, nawet części badawczej CIA. Jest też wiele spotkań mniej formalnych, do których często byłem dopuszczany.
Dwa zdarzenia z tego pobytu utkwiły w mej pamięci najbardziej. Politolog polskiego pochodzenia, Richard Pipes, po ustąpieniu na własne żądanie z Rady Bezpieczeństwa Narodowego podzielił się swymi obserwacjami. Były to pierwsze lata prezydentury Ronalda Reagana, który mylił kraje, przywódców różnych państw, zasypiał w ważnych momentach debaty, a budził się i reagował emocjonalnie w sprawach mało ważnych. Zestawiałem tę opowieść z portretem Reagana funkcjonującym w mediach i pomyślałem, że system amerykański jest tak świetnie zorganizowany, że prezydentem mogłaby być nawet kukła, której przypisywano by liczne cechy przywódcze. Reagan był mocną indywidualnością, ale to było swoiste połączenie wolnorynkowej misji z aktorską hucpą. W kołach intelektualnych traktowano go trochę tak jak rewizjoniści Gomułkę czy inteligenci z „Solidarności” Wałęsę.
Drugi obrazek, który mocno utkwił mi w pamięci jako wręcz surrealistyczny, to mój występ na forum sponsorów centrum, wśród których sporą rolę odgrywali ultrakonserwatywni teksańscy biznesmeni nafciarze. Był to akurat czas pierwszego zjazdu „Solidarności” i mówiłem o programie Samorządnej Rzeczypospolitej, w tym także o zaletach samorządu pracowniczego. Miałem wrażenie, że patrzono na mnie jak na kosmitę.
Sam sposób, w jaki tam się znalazłem, świadczy o dobrym przepływie informacji. Na moje podanie złożone w końcu 1979 r. otrzymałem odpowiedź negatywną. Późnym latem lub wczesną jesienią 1980 r. powiadomiono mnie, że centrum może mi teraz zaoferować trzymiesięczne stypendium. Był to jednak tak gorący czas działań, że na tę propozycję nawet nie zareagowałem. Po kilku kolejnych tygodniach poinformowano mnie o przyznaniu rocznego grantu. Rozumiałem, że to kolejne reakcje na wieści o moich doradczych przygodach w Stoczni Gdańskiej i w „Solidarności”.
Nawiasem mówiąc, gdy pełen obaw, z jaką reakcją się spotkam, powiedziałem o wyjeździe Wałęsie, zareagował w jego stylu: „Twórz pan tam Legiony…”. I myślę, że nie był to tylko żart. Wyjechałem wiosną 1981 r. Polecenia Wałęsy nie próbowałem wykonać, chociaż główna część mojego pobytu przypadła na czas stanu wojennego. Zanim to się stało, zajmowałem się przez parę miesięcy przygotowaniem wizyty Wałęsy w USA, do czego zostałem upoważniony przez najbliższych doradców „Solidarności”. Misja ta miała sprzyjać poszerzeniu moich kontaktów w kołach rządowych, emigracyjnych oraz intelektualnych. Korzystałem z „renty” „Solidarności” także w innej formie. Zaproszeniom z różnych uniwersytetów, od Polonii nie było końca. Bardzo żałuję, że w drodze powrotnej do kraju w instytucie wiedeńskim zostawiłem moje notatki z tego okresu, które zaginęły przy przeprowadzce instytutu.
Do przyjazdu nie doszło, gdyż już od wczesnej jesieni, może nawet lata 1981 r. w kołach rządowych USA, jak wyczuwałem, liczono się z interwencją sowiecką i krwawą konfrontacją, co wyjazd Wałęsy mógłby przyspieszyć. Odłożenie wizyty, w formie rady nie do odrzucenia, zakomunikowali mi Zbigniew Brzeziński i Jan Nowak-Jeziorański, ale myślę, że nie była to tylko ich opinia czy nawet decyzja. Jednym z motywów odradzenia nam tej wizyty jeszcze na kilka tygodni przed stanem wojennym mogła być obawa, że Wałęsa mógłby mieć trudności z powrotem do kraju. Taką opinię wyraził zwykle dobrze poinformowany ambasador R. Spassowski.
Przedmiotem mych studiów w centrum była Ameryka okresu Langego (1935-1948). Byłem więc w sposób naturalny skazany na konfrontację tamtej Ameryki z reaganowską. Walka z „imperium zła”, „gwiezdne wojny” przynosiły nowy język w polityce międzynarodowej, mocno kontrastujący z językiem nie tylko Roosevelta, lecz także poprzednika Reagana, „humaniora” Jimmy’ego Cartera. Wykraczało to poza pierwotną koncepcję containment (powstrzymywania ekspansji komunizmu), przeciw czemu występował jej twórca, Greorge Kennan. Było to wyraźne chwytanie osłabionego przeciwnika za gardło, bo przecież gerontokracja sowiecka nie zagrażała już światu.
A w sprawach wewnętrznych, społeczno-gospodarczych? Zaraz po przyjeździe byłem świadkiem złamania kręgosłupa związkom zawodowym – w ciągu jednego dnia zwolniono 21 tys. strajkujących pracowników naziemnej obsługi portów lotniczych. Dokonano także radykalnej obniżki podatków dla bogatych, zaostrzono rygory wobec korzystających z opieki socjalnej. Rezultaty były dość szybkie. Zaczęły rosnąć liczba bezdomnych i zapotrzebowanie na noclegownie. Na moich oczach odradzała się dawna Ameryka wielkich kontrastów społecznych, Ameryka – wzorzec „cywilizacji nierówności”, jak chciał ją widzieć Joseph Schumpeter.

Krytycyzm

Wiosną br. znalazłem się w Kalifornii, gdzie spędziłem ponad 10 dni w regionie od San Francisco po Los Angeles. Obracałem się wyłącznie w środowisku akademickim. Uderzyły mnie dwie sprawy. Pierwsza to charakter recesji. Była głębsza, niż przypuszczałem, co pokazywały opuszczone (nieoświetlone) budynki wielu firm Doliny Krzemowej. Stało się jasne, także dla wielu polityków, że głębokość recesji zależała w znacznej mierze od sztuczności poprzedzającej ją wysokiej koniunktury, opartej na giełdowej bańce mydlanej i kolosalnym długu zagranicznym wskutek długo trwającego deficytu handlu zagranicznego. Sektor prywatny zadłużał się bez opamiętania. Jego stopa oszczędności spadła w ciągu ośmiu lat rządów Clintona z dodatniej (ponad 5%), na ujemną tej samej wielkości, co w sumie dawało 1,1 bln (1100 mld) dol. Przeciętne gospodarstwo domowe zadłużyło się na 135% jego rocznego dochodu. Zachęcały do tego szybujące coraz wyżej wskaźniki giełdowe, stwarzając wrażenie rosnącego bogactwa posiadaczy papierów wartościowych. Giełda popychała też do rozdęcia inwestycji w tzw. nowej gospodarce. To się musiało kiedyś skończyć. Zrozumienie charakteru zarówno koniunktury, jak i recesji nie mogło nie wpłynąć na zachwianie wiary w amerykański model.
Dostrzegli to sami Amerykanie. Były wysoki funkcjonariusz Treasury (Ministerstwa Finansów) i profesor Uniwersytetu w Berkeley podsumował te zmiany w następujący sposób: „Przez większość minionej dekady świat był pouczany przez Amerykanów, którzy głosili doskonałość gospodarki USA. (…) Teraz mamy okres „wyrównywania rachunków” i to świat poucza Amerykanów, jak mają doprowadzić do porządku swoją gospodarkę, której nie uważa się już za wzór doskonałości. (…) Skoro Stany Zjednoczone tak długo narzucały swoją wolę światu, teraz powinny wysłuchać upomnień innych” (DeLong, 2002).
Najsilniejsze wrażenie zrobił na mnie niemal jednomyślnie krytyczny stosunek środowisk akademickich do zagranicznej polityki ekipy młodego Busha oraz rosnący krytycyzm wobec jego polityki wewnętrznej. Może najjaskrawszym przykładem była uchwała tzw. Akademickiego Senatu Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles potępiająca zbrojną inwazję USA na Irak. Uchwałę podjęto (zaraz po zwycięskiej operacji obalenia Husajna) 180 głosami przy siedmiu przeciwnych. W rozmowach narasta także niepokój o sytuację wewnętrzną. Wielokrotnie wyrażano obawę przed powtórzeniem w innej formie maccartyzmu.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że aż taka jednomyślność jest tam wyjątkowa. Ale jest znamienne, że wśród moich licznych rozmówców (pracowników naukowych, studentów, przygodnych osób, z którymi rozmawiałem podczas podróży) tylko jeden akademik bez większych zastrzeżeń bronił polityki Busha. Był to… polski emigrant. Ale dla przeciwwagi inny polski emigrant z goryczą powiedział mi, że po raz pierwszy wstydzi się, iż został z wyboru Amerykaninem.
Możliwe, że trauma 11 września 2001 r. w okolicach Nowego Jorku i Waszyngtonu jest znacznie silniejsza i większa jest chęć choćby ślepego odwetu. Ale nawet zachowując dużą ostrożność, można powiedzieć, iż „współżyją” tam dwie odmienne poprawności polityczne – inteligencka i populistyczno-imperialna. Jednak ta druga zaczęła szybko topnieć na rzecz krytycyzmu narastającego również w kręgach waszyngtońskiego establishmentu, a nawet w szeregach samej władzy.
Nie trudno zilustrować to zjawisko, odwołując się do relacji nawet tej części mediów, które początkowo wręcz bałwochwalczo popierały Busha. Oto na łamach skrajnie konserwatywnego „Wall Street Journal Europe” (13.08.2003 r.) ukazał się artykuł pod znamiennym tytułem: „Prawica i lewica debatuje na temat USA jako imperium” z zadziwiającymi informacjami. Oto parę z nich. W znanym waszyngtońskim ośrodku myśli konserwatywno-liberalnej, Amerykańskim Instytucie Przedsiębiorczości, odbyła się dyskusja pod hasłem Roberta Kagana: „USA są i być powinny mocarstwem imperialnym”. Uczestnicy dyskusji, w której brał udział znany z apologii imperium brytyjskiego oksfordzki historyk N. Ferguson, odrzucili slogan Kagana. Komentując to wydarzenie, publicysta „Washington Post” i „Wall Street Journal”, D. Morgan, pisze: „Wśród Europejczyków nierzadko określano Stany Zjednoczone jako imperialistyczne, co nasiliło się w latach 90. ub.w. Teraz podobnie zaczynają myśleć nie tylko liberalni uczeni amerykańscy, ale nawet Republikanie. Oto przykłady. Były konsultant prezydenta Busha seniora działa w zespole, który stawia sobie za cel „wychowywanie Amerykanów w duchu zrozumienia niebezpieczeństwa imperialnego i potrzeby nawrotu do naszych tradycji i wartości'”.
Nawet były współpracownik prezydenta Reagana, obecny dyrektor Instytutu Strategii Ekonomicznej w Waszyngtonie, zamieścił w swej książce rozdział pt. „Nieuznawane imperium” („Unacknowledged Empire”). Z kolei dyrektor prawicowego Cato Institute w Waszyngtonie, C.A. Preble, obwinia USA za to, że zamiast po rozpadzie ZSRR poddać rewizji politykę zagraniczną zimnej wojny, kontynuują ją, dodając do niej kilka nowych celów. Rozpoczęło się to już w czasie drugiej kadencji Clintona, który zaczął niespodziewanie zwiększać budżet wojskowy.
Wymieniając interwencje zbrojne przed zwycięstwem Busha juniora (w Panamie, na Haiti, w Somalii, Bośni, Kosowie) i ostatnio – w Afganistanie i Iraku, gdzie Amerykanie stali się okupantami, Preble twierdzi, iż konserwatyści mają teraz filozoficzny dylemat: „Nie można pogodzić dążenia do minimalnego państwa z utrzymywaniem garnizonów wojskowych na całym świecie”.
Autor zauważa, że dylemat ten nie stanowi żadnego problemu tylko dla neokonserwatystów wywodzących się z lewego skrzydła Partii Demokratycznej. Dysydenci ci przeszli w czasie zimnej wojny do Republikanów i obecnie bez zastrzeżeń popierają szerzenie amerykańskich wartości choćby z użyciem siły militarnej. Za uzasadnione uważają prewencyjne ataki na wrogie kraje, jeśli uważa się, że zagrażają one użyciem broni masowego zniszczenia. Uważają, że narody należy przekształcać na modłę amerykańską.
Przykładem rodzenia się opozycji przeciw bushyzmowi jest szybka radykalizacja wielkiego finansisty i filantropa George’a Sorosa. Przypomnijmy, że to on „przywiózł” w 1989 r. do Polski Jeffreya Sachsa, współautora szokowej terapii Leszka Balcerowicza. Soros stworzył wówczas w wielu krajach ośrodki badawczo-propagandowe mające pracować na rzecz „społeczeństwa otwartego”. Na ogół ośrodki te obsadzano bezkrytycznymi amerykanofilami i wolnorynkowcami.
W połowie lat 90. Soros zaczął głosić poglądy coraz bardziej krytyczne wobec leseferyzmu. Początkowo obwiniał raczej Europę Zachodnią z powodu dużego bezrobocia i społecznego wykluczenia („Niepewna przyszłość Europy”, 1996). Po finansowym kryzysie wschodnioazjatyckim krytykował neoliberalną formę globalizacji. Jednak jeszcze w książce z ub.r., „George Soros on globalization”, krytyka ta jest bezosobowa. Kończy się utrzymanym w pojednawczym tonie apelem do władz, by porzuciły militaryzm dla międzynarodowej współpracy na rzecz upowszechniania idei społeczeństwa otwartego.
W nowej roli zdeklarowanego opozycjonisty Soros wystąpił w marcu br., na krótko przed inwazją w Iraku. Oto jego nowe kredo: „Oczywiście, jestem w zasadniczej opozycji do polityki administracji Busha. I to nie tylko w sprawie Iraku, ale bardziej zasadniczo. Mój obecny sprzeciw jest znacznie dalej idący niż w stosunku do administracji Clintona. Jestem bowiem przekonany, że administracja Busha prowadzi USA i świat w złym kierunku. W przeszłości zwalczałem komunizm, koncentrując moją działalność filantropijną na pomocy społeczeństwom zamkniętym w imperium sowieckim w ich przejściu do społeczeństwa otwartego. Obecnie doszedłem do wniosku, że walka o globalne społeczeństwo otwarte musi być prowadzona w samych Stanach Zjednoczonych” (Soros, 2003). Stwierdzenie to oznacza, że dla Sorosa Stany Zjednoczone są, a przynajmniej stają się społeczeństwem zamkniętym, o co obwinia ekipę Busha. Po nazwisku wymienia on również jego najbliższych współpracowników. Ministrowi obrony, Rumsfeldowi, wypomina, że ma wrodzoną awersję do współpracy międzynarodowej, prokuratorowi generalnemu, J. Ashcroftowi, wytyka, że ośmielił się nazwać krytyków ustawy o patriotyzmie (dającej władzom nadzwyczajne uprawnienia w walce z terroryzmem) pomocnikami wroga.
Podobną ewolucję przeszedł dobrze znany w Polsce (nie mniej niż Soros hołubiony przez prawicowe media) Jeffrey Sachs. Od dawna ostry krytyk recept MFW w ostatnich latach wielokrotnie apelował do władz USA o zwiększenie pomocy dla krajów Trzeciego Świata. Jeszcze w pierwszych reakcjach na atak terrorystyczny w Nowym Jorku starał się przekonać władze swego kraju, że likwidacja biedy jest na dłuższą metę najwłaściwszą formą walki z terrorem (por. jego „Dobrobyt w walce z terroryzmem”, „Rzeczpospolita”, 2002 i „Schorzenia globalizacji”, tamże, 2002). Na przygotowania wojny w Iraku („Wojna o ropę”, 2003) zareagował już znacznie ostrzej. Po wojnie zaś sformułował kilka przesłanek („Zarzuty do udowodnienia”, 2003), na których oparto koncepcję prewencyjnego ataku. Żadna nie znalazła potwierdzenia, a część z nich sprawdzić się nie może.
Powstaje pytanie, czy zmiany w polityce zagranicznej nie wiążą się z długookresowymi przemianami w społeczeństwie amerykańskim. Jeszcze w 1995 r. bliski współpracownik prezydenta H. Johnsona, współtwórca jego programu „Wielkie społeczeństwo”, pisał w związku z półmilionowym marszem Afroamerykanów na Waszyngton: „Obecne niepokoje (…) są rezultatem trwającego 20 lat spadku stopy życiowej większości Amerykanów, czemu towarzyszy największa od czasów Wielkiej Depresji redystrybucja dochodów na rzecz bogatych” (Goodwin, 1995). Wyżej cytowałem opinie DeLonga, domagającego się uwzględniania konstruktywnej krytyki gospodarki i polityki gospodarczej USA. Zarówno on, jak i Paul Krugman (2002) kładą nacisk na powstałe w ciągu ostatnich dwóch dekad spolaryzowanie społeczeństwa, powstanie wąskiej grupy ludzi bardzo bogatych oraz na zanik klasy średniej. Zdaniem obu tych autorów, społeczeństwo amerykańskie przestało być społeczeństwem klasy średniej.

Mamy więc do czynienia z trzema zjawiskami i procesami należącymi do tej samy szkoły myślenia: z uwolnieniem rynku kapitałowego od ustalonego w Bretton Woods międzynarodowego systemu walutowego, co umożliwiło narzuconą przez Amerykę neoliberalną globalizację, z imperialną polityką zagraniczną, niestroniącą od prewencyjnych akcji zbrojnych, i wreszcie z ostrą polaryzacją majątkową społeczeństwa amerykańskiego.
Wydaje mi się, że czysto retoryczne byłoby pytanie: czy istnieje więź między tymi procesami?

Autor jest profesorem ekonomii i nauk humanistycznych w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN i Wyższej Szkole Społeczno-Ekonomicznej. Tekst odrzucony przez „Gazetę Wyborczą”

 

Wydanie: 2003, 47/2003

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy