Ameryka w ogniu

Ameryka w ogniu

Obywatelskie protesty przekształciły się w regularne rozruchy wykorzystywane przez przestępców

Korespondencja z USA

Jedno miasto, dwa miesiące, 1130 strzelanin, 212 ofiar śmiertelnych i setki rannych – oto depesza z Chicago z ostatnich dni lipca. Antyrasistowskie protesty, które ogarnęły miasto, podobnie jak resztę Ameryki, po zabójstwie George’a Floyda, ustąpiły miejsca regularnej działalności przestępczej na skalę, jakiej nawet w „kryminalnej stolicy USA” już dawno nie oglądano.

Nie bez przyczyny, niestety. Urzeczywistniły się pesymistyczne scenariusze socjologów i kryminologów, którzy od początku przestrzegali, że manifestacje po śmierci Floyda mogą w obecnych trudnych, bezprecedensowych czasach przerodzić się w coś znacznie większego niż kolejny rozdział w księdze ruchów obywatelskich, po którym najdalej za miesiąc trzeba będzie posprzątać szkło z kilku rozbitych latarni i zmyć nowe graffiti z budynków. W czasach gdy ludzka cierpliwość i odporność na ciosy została już dostatecznie wystawiona na próbę nie tylko przez zapaść ekonomiczną, ale i przez zatrważająco nieadekwatną odpowiedź najwyższych władz na pandemię, wybuch społecznego gniewu z jakiegokolwiek powodu może znaleźć podatny grunt i zamienić się w walkę ze wszystkim, co postrzegane jest jako niesprawiedliwe i opresyjne. Mocy tym przestrogom przydawał fakt, że ruch Black Lives Matter, który przewodził protestom po śmierci Floyda, od początku istnienia (pięć lat) chętnie prezentuje się również jako adwokat szeroko pojętej sprawiedliwości społecznej. Przeciwstawia się nierównościom ekonomicznym, edukacyjnym, dyskryminacji na tle płci i orientacji seksualnej, staje też w obronie praw nielegalnych imigrantów, odkąd Trump zaczął ich przetrzymywać w ośrodkach do złudzenia przypominających więzienie. Dorzućmy do tego fakt, że mamy rok wyborów, o reelekcję zaś ubiega się jeden z najbardziej kontrowersyjnych i polaryzujących prezydentów w historii kraju, a przepis na katastrofę o nazwie wojna domowa będzie właściwie gotowy. Czy do niej dojdzie? I pytanie nie mniej istotne: czy nadal mamy do czynienia z obywatelskimi protestami? A może, jeśli sądzić po tym, co się dzieje na ulicach, już z procesem ich zawłaszczania przez regularnych przestępców? Kryminalny oportunizm często jest przemycany pod płaszczykiem wzniosłych idei ludzi dobrej woli.

Ameryka w strachu

Wojny – chwała Bogu – na razie nie ma. Sytuacja jest jednak dynamiczna. W ostatni weekend lipca już w kilkunastu miastach doszło do zamieszek, które policja oficjalnie zdefiniowała jako rozruchy, a nie manifestacje, i zareagowała użyciem siły. Niemal wszędzie schemat był taki sam: pokojowa manifestacja pod sztandarem BLM i walki z brutalnością policji przeradzała się w akty wandalizmu i bójki. W Portland w stanie Oregon zdewastowano kilkanaście sklepów, płonęły samochody, a policja została obrzucona petardami. W Seattle usiłowano wysadzić w powietrze posterunek policji, spalono także baraki na budowie domu poprawczego, a w starciu z tłumem 59 policjantów odniosło rany, kilku na tyle poważne, że wymagało hospitalizacji. Straty po drugiej stronie były porównywalne, kilka osób w szpitalu i kilkadziesiąt w areszcie. W Oakland w Kalifornii też doszło do dewastacji posterunku oraz podłożenia ognia pod kilka innych budynków publicznych. W Richmond w stanie Wirginia powybijano szyby i zniszczono mienie uniwersytetu Virginia Commonwealth. Na ulicy w Aurorze w stanie Kolorado doszło do strzelaniny między protestującymi a kierowcą półciężarówki, który wjechał w maszerujących. W Louisville w Kentucky starli się zaś protestujący z ruchu BLM i biali bojówkarze samozwańczej lokalnej milicji. W Austin w Teksasie w podobnej konfrontacji między uczestnikami manifestacji jedna osoba została zastrzelona. A wszystko i wszędzie, niestety, coraz obficiej jest podlewane sosem regularnej działalności przestępczej. – Rosną nam statystyki strzelanin i morderstw niezwiązanych z protestami, widzimy też wzmożoną aktywność gangsterów i przemytników broni – powiedział dziennikarzom w niedzielę 26 lipca burmistrz Kansas City w stanie Missouri. Miasto to było jednym z pierwszych, w których rozpoczęły się protesty po śmierci Floyda.

Co prowadzi nas z powrotem do Chicago. Nikt nie ma wątpliwości, że wzmagająca się tam w ostatnim czasie, i to w zastraszającym tempie, przestępczość już oderwała się od ideologicznego wymiaru BLM i jest ostrzeżeniem dla reszty kraju przed takim samym scenariuszem. Symboliczna stała się śmierć siedmioletniej dziewczynki, która została zastrzelona 7 lipca przez gangsterów przejeżdżających autem – to tzw. atak drive-thru – gdy bawiła się przed domem babci. I przypadek drugi – 21 lipca napastnicy otworzyli ogień do rodziny zebranej na pogrzebie zastrzelonego tydzień wcześniej mężczyzny. 15 osób odniosło rany.

Dlaczego Chicago i dlaczego do tego stopnia? Odpowiedź, jakiej udziela na to pytanie chociażby ks. Michael Pfleger, znany w Chicago aktywista na rzecz zapobiegania przemocy z użyciem broni, znów jest zgodna z kasandrycznymi przepowiedniami z pierwszych dni po zabójstwie Floyda. Brzmi ona: bo można. Bo w chwili obecnej przestępcy widzą dla siebie szansę, myślą, że są bezkarni. A ks. Pfleger dodaje do tego jeszcze jeden element: – Nigdy dotąd nie widziałem czegoś podobnego. Błędne koło. Jedni zabijają, a drudzy wyciągają broń, twierdząc, że nie mają wyjścia, muszą, bo policja już ich dzisiaj nie obroni.

Ameryka w biedzie i w rękach gangsterów

Na szczęście – jeśli można o czymś takim mówić – jest i inne wyjaśnienie, dlaczego sytuacja w Chicago do tego stopnia wymknęła się spod kontroli. Chicago to pod wieloma względami mikrokosmos, w którym jak w lustrze odbija się cały kraj ze wszystkimi jego społecznymi bolączkami i problemami. Przemoc i przestępczość w Chicago od dawna ściśle wiążą się z dwoma zjawiskami: biedą gnębiącą szczególnie społeczności kolorowe oraz aktywnością zorganizowanych grup przestępczych, gangów i karteli narkotykowych, którym biedna ulica służy za miejsce rekrutacji nowych członków, a jednocześnie zbytu towaru wśród tych, których nędza i desperacja wpędzają w nałogi.

Bieda w amerykańskich miastach, już nie tylko w Chicago, niemal automatycznie odcina też ludzi od edukacji i lepszych perspektyw życiowych. Schemat jest prosty. Szkoły publiczne są w USA finansowane z lokalnych podatków od nieruchomości. Im biedniejszy rejon, tym mniej w kasie pieniędzy na edukację.

Jeśli ktoś dostrzega w tym ukryty mechanizm samounicestwienia, ma rację. Od dawna dostrzega go ekonomista Jens Ludwig z Uniwersytetu Chicagowskiego, autor książek i publikacji o związkach biedy z przestępczością w amerykańskich środowiskach inner cities (miast wewnętrznych – eufemizm określający dzielnice o niższych dochodach, czasami afroamerykańskie, w centrum miasta – przyp. red.). – Ze społecznego punktu widzenia to jak strzelanie sobie w stopę. Tam, gdzie młodzież potrzebuje najwięcej pomocy, by zdobyć wykształcenie i wydostać się z zaklętego kręgu biedy, gdzie powinno się łożyć najwięcej na to, by trzymać ją z dala od gangów i narkotyków, bo zagrożenie jest najwyższe, akurat łoży się najmniej – wyjaśnia Ludwig. Przypomina też, że przestępczość, zwłaszcza w miastach tak opanowanych przez gangi jak Chicago, wiąże się nie tylko z biedą, ale również ze zbyt łatwym dostępem do broni. W lipcowym komentarzu zatytułowanym „Bezwartościowa walka Trumpa z przestępczością w Chicago” dla portalu CNN Ludwig napisał: „Gdy patrzę na ostatnie wydarzenia w Chicago, chce mi się krzyczeć, dlaczego zamiast po raz kolejny wysyłać na ulice służby mundurowe z pałkami i gazem, nie zajmiemy się w końcu likwidacją przyczyn, które wypychają ludzi na ulice, a dzieciom pozwalają ginąć z rąk gangsterów”.

Ameryka przeciw policji i za jej reformą

Ponieważ protesty wymierzone są w chwili obecnej w policję i szeroko pojęty system, łatwo się domyślić, że sprawowanie pieczy nad porządkiem publicznym i bezpieczeństwem stało się dla lokalnych władz nie lada wyzwaniem. Ponadto nikomu nie pomaga fakt, że Donald Trump jak zwykle usiłuje upolitycznić kryzys i obrócić go na swoją korzyść, twierdząc, że za wszystkim stoi lewica, która – oczywiście! – próbuje w ten sposób zniszczyć jego szanse na reelekcję. Zamieszki wywołują jego zdaniem ugrupowania typu Antifa, a do rozruchów dochodzi tylko tam, gdzie burmistrzami i gubernatorami są nazbyt łagodni wobec przestępców demokraci. Jedyną słuszną odpowiedzią zdaniem Trumpa jest pokaz siły. Choć wspomniani lokalni włodarze czują coraz większą desperację, są rozdarci, czy należy prosić o pomoc Waszyngton. Dobrze ilustruje to sytuacja w Portland. Na początku lipca podczas demonstracji doszło tam do zniszczenia federalnego budynku sądu. Trump, bezzwłocznie i nie bacząc na sprzeciw burmistrza, wysłał do miasta agentów straży granicznej (miał do tego prawo, bo Portland leży w promieniu 100 mil od granicy z Kanadą), którzy w starciu z manifestującymi działali w przebraniu i korzystali z nieoznakowanych pojazdów. Świat obiegły nagrania, jak ofiarą ataku gazowego pada sam burmistrz, a wraz z nim zasłużony weteran wojenny. Efekt federalnej interwencji był odwrotny do zamierzonego. Zamieszki w mieście nie ustają, a nawet przybierają na sile, do akcji zaś włączają się coraz to nowe grupy społeczne, w tym tak nieoczekiwane jak Wall of Moms – „mur z mamusiek” co dzień ustawia się, by chronić protestujących przed „federalistami”. Miejska policja otrzymała od burmistrza zakaz współpracy ze służbami Trumpa.

Czy można ten węzeł jakoś rozsupłać? Można, choć skutków najważniejszych rozwiązań nie odczujemy natychmiast. Eliminacja z przestrzeni publicznej rasizmu, biedy i zorganizowanych grup przestępczych to zadania na lata, jeśli nie dziesięciolecia. W trybie doraźnym, na dobry początek, można jednak osiągnąć przynajmniej jeden cel – wcielić w życie postulat z uporem pojawiający się na ulicznych transparentach. Brzmi on: Defund the police, czyli „Odbierzmy policji pieniądze”.

Z miejsca uspokajam, że nie chodzi o żadne szaleństwo typu likwidujemy policję. Już kilka dni po zabójstwie Floyda i pierwszych protestach w Minneapolis i Chicago dziennik „Chicago Tribune” tak wyjaśnił znaczenie nowego hasła: „Defund the police to oddelegowanie części pieniędzy z budżetu policji, a wraz z tym części policyjnych obowiązków, do innych departamentów i organizacji, tak by funkcjonariusze noszący na pasku pistolet nie musieli się zajmować sprawami, którymi nie powinni. To zmiana podejścia do kwestii bezpieczeństwa publicznego, które można osiągnąć bez militarnej przemocy, za to dzięki większej odpowiedzialności za podejmowane działania i lepszym szkoleniom. To wreszcie koniec z praktyką krycia przez związki zawodowe przestępstw popełnianych przez złych funkcjonariuszy na mocy stosownych zapisów w ich umowach o pracę”. W skrócie: Amerykanie są przekonani, że policja źle wypełnia swoje obowiązki, bo oprócz tego, że dyskryminuje na tle rasy, jest zbyt „uwojskowiona” (szkolona, by szybko i łatwo sięgać po broń) z jednej strony, a z drugiej obarczana obowiązkami nadzoru nad sferami życia, którymi może i powinien zarządzać ktoś zupełnie inny.

Jest nawet zgoda co do chwili, kiedy zaczął się zjazd po równi pochyłej, który przywiódł nas do obecnego kryzysu. Był to krach z 2008 r. i moment historycznych cięć w publicznych budżetach, które złamały kark zwłaszcza departamentom i programom pomocy społecznej. Posterunki policji, mimo że też ucierpiały kadrowo i finansowo, zaczęły w związku z tym przejmować coraz to nowe role, w tym ratowników, mediatorów rodzinnych czy służb ochroniarskich (policjanci patrolujący szkolne korytarze to obrazek doskonale znany każdemu amerykańskiemu uczniowi).

Częścią reformy Defund the police ma być także uruchomienie publicznych baz danych, w których każdy będzie mógł sprawdzić, gdzie i dlaczego jego lokalna policja użyła siły. Jason C. Johnson, dyrektor ośrodka prawno-edukacyjnego Fundusz Obrony Służb Bezpieczeństwa i Porządku Publicznego, uważa, że taka baza danych to podstawa całej reformy: – Brzmi to niewiarygodnie, ale dostęp do tego typu danych do dziś w naszym kraju nie istnieje. Dziennikarze i nawet FBI muszą szukać informacji w tym zakresie w innych, otwartych źródłach. Jak ta sytuacja przekłada się na poziom zaufania publicznego do policji, nie trzeba tłumaczyć. Jest bardzo źle.

Warto się zastanowić nad tymi słowami. Ameryka stanęła w ogniu ulicznych walk, bo niefortunna mieszanka nieszczęść: pandemii, kolejnego niepotrzebnego aktu przemocy wobec osoby, która nie miała możliwości się obronić, tradycji zamiatania pod dywan bolączek społecznych, a wreszcie nierozliczonej po dzień dzisiejszy przeszłości, zniszczyła kolejną warstwę zaufania społeczeństwa do władz i instytucji. Korzystają na tym przestępcy, cierpią zwyczajni obywatele. Wielka szkoda, że w tym dramatycznym momencie Ameryce brakuje przywódcy, który potrafiłby dostrzec i zrozumieć złożoną naturę tego problemu i zareagować w sposób, który podziałałby na płomienie jak strumień wody, a nie kanister benzyny.

Fot. AP/East News

Wydanie: 2020, 32/2020

Kategorie: Świat

Komentarze

  1. enuajsi
    enuajsi 16 sierpnia, 2020, 17:16

    Dla neoliberalnego felietonisty reka podniesiona na neoliberalna wladze zawsze jest brudna. Morderstwa w Chicago sa i byly na porzadku dziennym i 51 procentowy wzrost zabojstw w pierwszej polowie tego roku nie jest rekordem a powrotem do statystyk sprzed 28 lat. W kraju neoliberalnej awangardy codzienne morderstwa sa najwidoczniej stalym elementem normalnie funkcjonujacego spoleczenstwa bo wcale nie spedzaja snu z oczu kapitalistycznym elitom ktore przedmiot swojej troski i dobroczynnej dzialalnosci znajduja w odleglej o 9 stref czasowych Ukrainie czy w ostatnich dniach na Bialorusi choc Minsk jest jedna z 10 najbezpieczniejszych stolic na swiecie. W latach 1979-81 kiedy morderstwa w Chicago dochodzily do 900 rocznie a w PRLu byly wyjatkiem nie tylko amerykanski rzad ale rowniez prywatne osoby jak np George Soros swoja dobroczynna dzialalnosc i miliony dolarow inwestowali w budowanie w moim kraju „spoleczenstwa obywatelskiego”, Solidarnosci i wszelkiej masci antysocjalistycznych ruchow. Dla kongresmenow fakt ze bez wyroku sadu amerykanska policja morduje 3 osoby dziennie nie jest powodem do alarmu ale kiedy w 1977 roku zaistnialo podejrzenie ze z rak MO zginal student Pyjas (badania zwlok IPN ustalajace ten fakt trwaja do dzisiaj) to oplacane przez nich radio wolna europa zapluwalo sie i zalewalo krokodylowymi lzami przez lata nad okrucienstwem socjalistycznego systemu.
    Wlasciwie nie dziwi mnie ze w pseudolewicowym tygodniku pojawia sie felieton dyskredytujacy protesty ktore podwazyc moga kapitalistyczne status quo bo dla neoliberalow jedynie sluszne protesty to te ktore sami sponsorowali i zainicjowali a ktore skierowane byly przeciw socjalistycznej wladzy i czyste jak lza i jedynie sluszne byly protesty w Gdansku i Radomiu.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy