Anarchia w Iraku

Anarchia w Iraku

Polscy żołnierze i administratorzy trafią do kraju ogarniętego krwawym chaosem

Czy polscy żołnierze, policjanci i urzędnicy zostaną przyjęci przez Irakijczyków jak przyjaciele pomagający w potrzebie? Wydaje się to wątpliwe. W każdym razie Amerykanie zyskali już wśród wielu Irakijczyków opinię aroganckich okupantów i nieudolnych kolonizatorów.
„W mojej dzielnicy nie ma policji, nie ma sędziego. Mogę cię teraz zabić i nikt nic nie powie. Byliśmy szczęśliwi, kiedy upadł Saddam, lecz obecnie sytuacja na ulicach nas przeraża. Ludzi nie obchodzi, kto zostanie wiceprezydentem, ludzie po prostu chcą rządu”, mówi Hasanian Muallah, inżynier z Bagdadu. Podobnego zdania jest Abdullah Fadhil, profesor archeologii na stołecznym uniwersytecie. Badacz boi się chodzić na uczelnię, przed której bramą znów zastrzelono docenta. „Woda, prąd, bezpieczeństwo, takie rzeczy nie interesują Amerykanów. Nie interesuje ich również nasze wyzwolenie. Oni chcą zdobyć nasz kraj i nakreślić na nowo mapę Bliskiego Wschodu”, oskarża archeolog.
Wielu Irakijczyków jest gorzko rozczarowanych. Sześć tygodni po wyzwoleniu przez armie koalicji nad Tygrysem i Eufratem panuje anarchia. Setki ludzi straciły życie w powojennym chaosie. Jedni zginęli od niewypałów, drudzy z rąk bandytów czy sąsiadów urządzających prawdziwe polowania na byłych członków rządzącej partii Baas. Kurdowie walczą z Arabami w mieście Kirkuk. Stoczyli ze sobą regularną bitwę, w której 11 osób zginęło, a ponad 40 zostało rannych. Amerykańscy żołnierze, którzy podjęli interwencję, również znaleźli się pod gradem kul z broni maszynowej.
Rodzice nie posyłają dzieci do szkół z obawy przed napadami. Członkowie klasy średniej, którzy nigdy nie mieli w domu broni palnej,

teraz kupują kałasznikowy,

aby odstraszać nimi bandytów. Robotnicy boją się wchodzić na pola naftowe, a lekarze do splądrowanych szpitali. Irakijczycy nie mają pracy, lekarstw ani środków do życia. Jak pisze amerykański dziennik „USA Today”, najbardziej poszukiwanymi pracownikami w Iraku są kobiety i mężczyźni myjący zwłoki przed pogrzebem. Jednym z nich jest Alaa al-Zubaidi, zatrudniony na cmentarzu zwanym Doliną Pokoju pod Nadżafem, świętym miastem szyitów (które być może znajdzie się w granicach polskiego sektora). Alaa wstaje przed wschodem słońca i zanim o północy położy się spać, myje 30-40 ciał. Ojcowie przywożą mu szczątki swych dzieci rozerwanych przez miny i amerykańskie bomby kasetowe, których niewypały są obecnie w wielu regionach Iraku prawdziwą plagą. Aliaabe, wuj 11-letniego Esy Hassana, przepełniony rozpaczą oskarża: „Patrzcie na niego, patrzcie na tego zabitego chłopca. To nie jest ofiara Saddama Husajna. To ofiara Stanów Zjednoczonych. Czy tego chciała Ameryka?”. Esa został śmiertelnie ranny w eksplozji bomby kasetowej, gdy bawił się w pobliżu domu.
Nawet republikańscy kongresmani, jak Christopher Shays z Connecticut, twierdzą, że administracja George’a Busha nie doceniła trudności czekających w powojennym Iraku. Nie uwzględniono doświadczeń zebranych podczas misji pokojowych na Haiti, w Somalii i na Bałkanach. W konsekwencji, jak stwierdził Loren Thompson, politolog z Lexington Institute w Waszyngtonie, pierwsze wysiłki na rzecz przywrócenia spokoju i stworzenia nowej administracji w Mezopotamii skończyły się niemalże fiaskiem. Prezydent Bush i jego doradcy liczyli, że znaczna część sił zbrojnych i policji Saddama Husajna przejdzie na stronę Stanów Zjednoczonych i utrzyma porządek w kraju przy pomocy funkcjonariuszy średniego szczebla rządzącej partii Baas. Siły bezpieczeństwa dyktatora początkowo stawiły jednak twardy opór, a później dosłownie z dnia na dzień się rozpadły. Wielu dawnych funkcjonariuszy partyjnych chętnie wróciłoby do pracy, ale Irakijczycy nie chcą o tym słyszeć. Błyskawicznie utworzyła się próżnia, którą wypełnili

rabusie i złodzieje.

Sytuacja stała się szczególnie groźna, bowiem bandyci zagarnęli niezliczone składy broni, pozostałe po armii i bojówkach Saddama. „Sklepy, domy prywatne, szkoły i fabryki pełne są amunicji i broni. Nigdy nie widziałem czegoś takiego”, opowiada Johan Sohlberg z Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża.
W Bagdadzie szerzą się teorie spiskowe, zgodnie z którymi US Army pozwoliła łupieżcom grasować bezkarnie, aby zniszczyli francuskie wyposażenie fabryk, urzędów i szkół. Zastąpić ma je sprzęt kupiony od amerykańskich firm. Być może, chaos powiększają fedaini Saddama i inni funkcjonariusze obalonego reżimu. W każdym razie złodzieje splądrowali niezliczone instytucje, od ministerstw, magazynów i muzeów po elektrownie, stacje pomp, szpitale i instalacje nuklearne. Urzędnicy iraccy skarżą się, że musieli trzykrotnie obniżać plany wydobycia ropy na skutek bezprawia panującego na polach naftowych. Obecnie dzienne wydobycie wynosi 310 tys. baryłek (przed wojną – 2,5 mln baryłek), przy czym własne potrzeby energetyczne kraju szacuje się na 550 tys. baryłek. Na razie nie ma więc możliwości eksportowych. Marzenia o roponośnym eldorado nad Eufratem nie spełnią się szybko.
Zuchwali grabieżcy wdarli się do ośrodka badań jądrowych w Tuwaitha pod Bagdadem i zabrali stalowe kontenery, z których wysypali uprzednio radioaktywne uran i cez. Zdaniem ekspertów, z Tuwaitha zniknęło 20% materiałów promieniotwórczych. Istnieją obawy, że w ręce terrorystów wpadł radioaktywny cez 137, który może zostać użyty do produkcji brudnych bomb.
Waszyngton szybko zareagował na te hiobowe wieści. Amerykański „prokonsul” w Bagdadzie, Jay Garner, został odwołany po zaledwie dwóch tygodniach. Zastąpił go były dyplomata, Paul Bremer, który wysłał liczne patrole wojskowe na ulice i zapowiedział odebranie mieszkańcom Bagdadu przynajmniej broni automatycznej. Ale także nowy szeryf ma ogromne kłopoty z opanowaniem sytuacji. Na razie dostał tylko 1800 amerykańskich żandarmów. W czasach Saddama porządku w niemal pięciomilionowej metropolii strzegło 20 tys. policjantów. Stany Zjednoczone mają obecnie w Iraku około 170 tys. żołnierzy, lecz ci często nie chcą się angażować w operacje policyjne, „aby głupio nie zginąć po skończonej wojnie”, i marzą o powrocie do domu. Wielu jednak zaczyna pojmować, że jeszcze długo pozostaną w Mezopotamii. Szeregowiec Joel Burden z Winter Park na Florydzie uważa: „Jesteśmy tu na 10 lat okupacji tak, aby młode pokolenia Irakijczyków poznały, jak smakuje demokracja. Ale po 15 latach będziemy musieli tu wrócić i znów zrobić to samo, gdyż ci ludzie mają wojnę we krwi”.
Mieszkańcy Mezopotamii wyczuwają nieprzyjazne nastawienie wyzwolicieli. Nocą nieznane ręce wypisują na murach domów w Bagdadzie:

„US Army, you’ll die”.

Najbardziej zapalna sytuacja panuje w mieście Falludża, w którym na przełomie kwietnia i maja żołnierze prezydenta Busha zabili co najmniej 15 demonstrantów. Od tej pory miejscowi bojówkarze przy użyciu granatników dokonują zamachów na koszary i pojazdy pancerne Amerykanów.
Nad Tygrysem doszło do zderzenia dwóch światów, które nie rozumieją się wzajemnie.
Amerykanie zastanawiają się, dlaczego Irakijczycy nie okazują wdzięczności za „wyzwolenie” i dlaczego nie wykorzystują wolności, aby wziąć sprawy we własne ręce. Podpułkownik Philip de Camp tak wyjaśniał nauczycielom w Bagdadzie: „Musicie się bronić sami. To jest wolność, to jest Ameryka. Teraz sami jesteście odpowiedzialni za swą wspólnotę”. Wielu Irakijczyków nie może natomiast się pogodzić z faktem, że wolność oznacza chaos i bandytyzm. Jak można „brać los w swoje ręce”, gdy nie ma rządu, elektryczności, wody ani policji, gdy nie działają telefony? Kiedy de Camp wyszedł, jeden z nauczycieli powiedział: „Ten mister bardzo się starał, ale wcześniej mieliśmy rząd, a teraz nie mamy. Mister jest żołnierzem mocarstwa, które nielegalnie zajęło nasz kraj. Chcemy, żeby Amerykanie stąd odeszli”. Polacy w Iraku mogą usłyszeć to samo.
Mieszkańcy Bagdadu bez entuzjazmu przyjęli też wiadomość o zniesieniu przez ONZ sankcji nałożonych na Irak w 1990 r. Nad Eufratem wielu uważa, że Stany Zjednoczone doprowadziły do zniesienia sankcji, aby bez przeszkód eksploatować wielkie złoża ropy. „Nie potrzebujemy zniesienia sankcji, lecz spokoju i bezpieczeństwa”, mówi 58-letni emerytowany urzędnik Ali Abdullah.
Być może ,USA popełniają największy błąd, zwlekając z powołaniem tymczasowego rządu w Bagdadzie. Konferencja w tej sprawie zaplanowana na koniec maja została przełożona na połowę lipca. Wywołało to irytację nawet przyjaznych Stanom Zjednoczonym polityków. Przywódca Irackiego Kongresu Narodowego, Ahmed Szalabi, być może przyszły prezydent z amerykańskiego nadania, przypomniał, że nawet Brytyjczycy, którzy w 1920 r. po rozpadzie imperium tureckiego objęli władzę nad Irakiem, pozwolili krajowcom utworzyć rząd tymczasowy, na co obecnie Amerykanie nie potrafią się zdobyć. Jeden z kurdyjskich przywódców, Dżalal Talabani, ostrzegł, że zwycięstwo nad Saddamem zostanie zmarnowane, jeśli obywatele Iraku nie otrzymają prawa do samostanowienia. Bez własnych, nawet fasadowych władz, Irakijczycy, wśród których jest wielu wykształconych i dumnych ludzi, rzeczywiście mają prawo czuć się jak skolonizowany naród, nawet jeśli okupacja będzie pod egidą ONZ.
Polacy w swoim górno-południowym sektorze mogą stanąć w obliczu dodatkowych trudności. Jest to region zamieszkany przeważnie przez szyitów, tu znajduje się ich święte miasto – Karbala. Szyici, stanowiący 60% ludności Iraku, lecz dyskryminowani przez reżim Saddama, obecnie domagają się większego udziału we władzach. Co więcej, niektórzy szyiccy duchowni pragną uzyskać dominujący wpływ na politykę, zasłonić twarze kobiet czadorami i wprowadzić islamskie prawo obowiązujące także chrześcijan. Przywódca szyitów, ajatollah Mohammad Bakir al-Hakim, który po 23 latach wrócił do ojczyzny z Iranu, dysponuje kilkutysięczną armią. Politycy Amerykańcy zapowiadają, że nie pozwolą utworzyć w Iraku teokracji na wzór irański. Czy polscy żołnierze będą musieli krzyżować

plany szyickich imamów,

w razie potrzeby przemocą? 49-letni szyita Abdel-Amir Ahmed ostrzega: „To jest okupacja, której nie zaakceptujemy. Za tydzień lub za miesiąc rozpocznie się zbrojny opór, bo nasza ziemia jest święta”.
Siły stabilizacyjne znad Wisły z pewnością nie zostaną przyjęte w Iraku z otwartymi ramionami, raczej z wielką nieufnością. Jeśli Polacy pragną pozyskać Irakijczyków, powinni przede wszystkim zapewnić im bezpieczeństwo, zadbać o dostawy wody, żywności i lekarstw, a nie od razu wyciągać ręce po lukratywne kontrakty i petrodolary z wież wiertniczych. W przeciwnym razie mogą zostać uznani za intruzów posłusznie spełniających rozkazy amerykańskiego hegemona.

Wydanie: 2003, 22/2003

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy