Armia na misjach

Armia na misjach

Rozpada się polskie wojsko. Najwyżsi dowódcy uciekają do cywila, szkolenie jest iluzją, brakuje żołnierzy do obsługi sprzętu

Sytuacja w Wojsku Polskim przypomina narastanie fali powodziowej z przekroczeniem stanu alarmowego włącznie. Różnica jest jednak taka, że kulminacja i przełom w powodzi już nastąpiły i woda wraca powoli do stanów normalnych, a w armii, moim zdaniem, tego przełomu jeszcze nie ma. Tragiczna katastrofa w Smoleńsku, jej skutki i następstwa w wojsku jedynie wyraźnie ujawniły symptomy postępującego od dłuższego czasu rozkładu. Może pojawić się pytanie, co wobec tego będzie tym punktem zwrotnym, po którym będziemy mogli powiedzieć, że i w armii sytuacja wraca do normy. Szczerze odpowiem, że w tej chwili już nie wiem. Myślałem wprawdzie, że takie zdarzenie jak śmierć prezydenta RP, trojga wicemarszałków Sejmu i Senatu, dziesięciu generałów Wojska Polskiego (w tym najważniejszych), piętnastu posłów na Sejm, trojga senatorów, dwóch biskupów i wielu ważnych, zacnych ludzi w jednym samolocie będącym na ewidencji Wojska Polskiego i pilotowanym przez wojskową załogę będzie takim wstrząsem i kulminacją. Będzie momentem, po którym siły zbrojne zaczną powracać w ramy normalnej działalności opartej na logicznych zasadach. Jednak ostatnie zmiany w armii, wynikające z tragicznych następstw katastrofy, są raczej zwiastunami kontynuacji wszystkich niekorzystnych trendów, a nie zapowiedzią rzeczywistych przewartościowań.

Armia czy urząd?

Od kilku lat można obserwować upadek etosu służby wojskowej, zamienianie go na układy pracownicze charakterystyczne raczej dla przedsiębiorstwa niż dla zwartych oddziałów wojskowych. W olbrzymiej większości jednostek w ogóle nie realizuje się szkolenia bojowego albo kończy się ono najwyżej na szczeblu plutonu. Dowódcy wyższych szczebli (mam na myśli dowódców brygad, skrzydeł, flotylli czy dywizji) nie są szkoleni w praktycznym dowodzeniu wszystkimi elementami ugrupowania bojowego tworzonymi w dowodzonym oddziale czy związku taktycznym. Nie prowadzi się ocen zdolności bojowej i rezultatów szkolenia. W większości wypadków dowódcy zaliczają swoje kadencje na tych stanowiskach, nie zyskując żadnego przydatnego w dalszej służbie doświadczenia, po czym… obejmują wyższe stanowiska.
W latach 2006-2007 kariery naszych dowódców przypominały swoim tempem awanse dowódców w czasie II wojny światowej. Niektórzy generałowie byli dwa razy w roku awansowani na kolejne, wyższe stopnie generalskie. Rekordzista, gen. dyw. Tłok-Kosowski, szef Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych, od stopnia podpułkownika do dwugwiazdkowego generała doszedł w osiem miesięcy. Masowo zwalniano generałów z większym bagażem doświadczenia, a szczególnie tych, którzy przed 1989 r. byli już majorami lub swoją wiedzę operacyjną zdobywali w znakomitych zresztą akademiach wojskowych w byłym ZSRR, NRD czy Czechosłowacji, a jednocześnie nie stali się bywalcami katedry polowej i kościołów garnizonowych. Podobnie wyglądała sytuacja oficerów starszych. Gdy kończyły im się kadencje, zamiast ofert objęcia innych stanowisk otrzymywali propozycję nie do odrzucenia: wcześniejsza emerytura.
Kolejna taka fala szykuje się obecnie, po rządowych zapowiedziach zmian w systemie emerytalnym służb mundurowych. Tym razem masowe odejścia ze służby następować będą z inicjatywy samych żołnierzy, i to od generała do podoficera. Wnioski o odejście do cywila ma zamiar złożyć większość tych, którzy nabyli jakiekolwiek uprawnienia emerytalne i prawo do odprawy. Nie pomagają nawet uspokajające komunikaty ministra Bogdana Klicha, bo już mało kto mu wierzy. Spiętrzenie tych zwolnień może nastąpić w końcu bieżącego roku, bo żaden odchodzący nie chce przekroczyć dnia 1 stycznia 2011 r. i stracić owych uprawnień i odpraw.
W przyszłym roku w kierownictwie resortu i w armii możemy zatem mieć ministrów Klicha i Czesława Piątasa – autorów profesjonalizacji, kilku generałów, którzy na coś jeszcze liczą, oraz trochę szeregowych zawodowych, choć i z tego korpusu osobowego sporo ludzi odchodzi na skutek realizacji różnych planów restrukturyzacji (czytaj: redukcji) jednostek wojskowych.

Czołgi stoją bez załóg

Wspomniana profesjonalizacja, sztandarowa idea obecnego ministra obrony narodowej Bogdana Klicha i jego sekretarza stanu Czesława Piątasa, skutkuje na razie tym, że zawieszono pobór do wojska. Jednocześnie jednak pozbawiono znakomitą większość jednostek wojskowych zdolności do realizacji zadań wynikających z ich przeznaczenia. Podstawowa masa sprzętu bojowego pozbawiona została załóg, obsad lub obsług, gdyż na miejsce żołnierzy służby zasadniczej nie „zatrudniono” z braku pieniędzy odpowiedniej liczby szeregowych i podoficerów zawodowych. Życie w jednostkach zamarło. Do profesjonalnej armii jest jeszcze bardzo daleko, jeżeli w ogóle w obecnym systemie jest to osiągalne.
Na to wszystko nakłada się upadek szkolnictwa wojskowego. Skutkuje on tym, że armia nie jest zasilana wysoko wykwalifikowanymi dowódcami niższego i średniego szczebla, którzy mogliby szkolić i nauczać rzemiosła wojennego zwerbowanych z cywila „zawodowców”. W powiązaniu z brakiem doświadczenia wyższych dowódców tworzy to zaklęty krąg niekompetencji, w którym obowiązuje zasada „uczył Marcin Marcina”. Wyższe szkoły wojskowe bezkrytycznie wtłoczone w ramy ustawy o szkolnictwie wyższym, bez uwzględnienia wymogów sił zbrojnych, zamieniły się w fabryki pieniędzy, zupełnie nieprzydatne dla wojska. Szkolenie kadr wojskowych zeszło na dalszy plan i stało się w tych uczelniach marginalne. Był nawet pomysł, aby w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych utworzyć kierunek kosmetologia (sic!).

Więcej policjantów niż żołnierzy

Profesjonalizacja w praktyce pokazała, że na zawodową armię o liczebności około 150 tys. żołnierzy, czyli taką, jaką mieliśmy po ostatniej redukcji sił zbrojnych w latach 2000-2001 (a miała to być, według ówczesnego ministra obrony narodowej Bronisława Komorowskiego, absolutnie ostatnia redukcja wojska), nas po prostu nie stać. W związku z tym trwa tworzenie nowych etatów dla wszystkich jednostek i instytucji Wojska Polskiego, aby w czasie pokoju zejść z liczby 150 tys. stanowisk w służbie czynnej do niecałych 100 tys. ŕ propos, powoduje to, że po raz pierwszy w historii w Polsce będzie więcej policjantów niż żołnierzy. Tę poważną, kolejną redukcję ukrywa się w programach rozwoju sił zbrojnych pod nazwą różnych przenosin, łączeń, przeformowań lub po prostu likwidacji jednostek. Cel jest jeden – zmniejszyć etaty, aby nie wypowiadając słowa redukcja, obniżyć liczebność wojska do poziomu poniżej 100 tys. Nikt przy tym nie analizuje i nie zastanawia się, jakie są rzeczywiste potrzeby obronne Polski. Wprawdzie niedawno zapoczątkowano w MON kolejny strategiczny przegląd obronny, ale taka metoda przypomina działania szalonego chirurga, który najpierw amputuje kończyny, a dopiero potem sprawdza, czy było to konieczne.
Siły Zbrojne zaczynają się zamieniać w formacje ekspedycyjne przeznaczone do działania poza granicami kraju, głównie na zapotrzebowanie Stanów Zjednoczonych i NATO. Obrona terytorium kraju schodzi na dalszy plan. Takiej sytuacji sprzyjają misje zagraniczne, szczególnie w Iraku i w Afganistanie. Coraz trudniej zebrać kolejne zmiany do wyjazdu, jednostki w kraju są dodatkowo ogałacane z ludzi i ze sprzętu. Na potrzeby misji w Afganistanie, której liczebność to około 2% aktualnej liczebności całego wojska, wydaje się miliardy złotych, których brakuje z kolei na wyposażenie i szkolenie pozostałych 98% Wojska Polskiego. Kupuje się za setki milionów sprzęt w zasadzie jednorazowego użytku, mało przydatny lub w ogóle bezużyteczny na europejskim teatrze działań. Zdobyte w Afganistanie doświadczenia są związane głównie z wojną przeciwpartyzancką i działaniami quasi-policyjnymi, zupełnie odmiennymi od organizowania obrony, natarcia czy forsowania przeszkód wodnych przez nasze brygady pancerne i zmechanizowane.

Kto ich szkoli?

Ostatnia tragiczna katastrofa samolotu TU-154M, w powiązaniu z katastrofą casy w 2008 r. i dwiema katastrofami lotniczymi w 2009 r., obnażyła brak właściwego systemu szkolenia personelu latającego w siłach powietrznych i całkowitą nieskuteczność podejmowanych po 2008 r. kroków mających na celu poprawę stanu dyscypliny i szkolenia. Taka sama sytuacja jest jednak w pozostałych rodzajach sił zbrojnych i rodzajach wojsk, tyle że tego nie widać, dopóki nie wydarzy się coś złego. Samoloty od czasu do czasu latają i niestety spadają. Gdyby pozostały sprzęt w siłach zbrojnych był intensywniej eksploatowany, to przy takim poziomie wyszkolenia i dyscypliny mielibyśmy do czynienia z wieloma tragicznymi zdarzeniami (pojedyncze przypadki już były). Nasze siły zbrojne największe zagrożenie stwarzają dla własnych szeregów i własnych obywateli.
W katastrofie smoleńskiej w wojskowym samolocie zginęli m.in. najważniejsi dowódcy Wojska Polskiego. Na ich miejsce wyznaczono już następców. Nie ma jednak pewności, czy zdają oni sobie sprawę, w jakiej kondycji są siły zbrojne, które przejmują pod swoją komendę, a nawet czy chcą znać ową kondycję. Ich możliwości zmiany tego stanu rzeczy są bardzo ograniczone. Szef Sztabu Generalnego nie będzie miał wpływu na ogólny sposób prowadzenia profesjonalizacji (to będzie nadal domeną panów Klicha i Piątasa). Nie będzie miał wpływu na postępujące zmniejszanie nakładów na modernizację i szkolenie armii. Może mieć bardzo ograniczony wpływ na dobór na najwyższe stanowiska w wojsku odpowiednich (według niego) ludzi, z którymi chciałby realizować swoje zamierzenia. Nie będzie w stanie przebudować z powrotem armii z ekspedycyjnej, obciążonej masakrującymi jednostki misjami, w siły zbrojne zdolne do obrony kraju na wystarczającym poziomie. Nie zatrzyma realizacji zatwierdzonych planów likwidacji, przenosin i łączenia wielu jednostek. Będzie musiał jedynie przyglądać się masowym zwolnieniom żołnierzy i pracowników wojska. Dowódcy rodzajów sił zbrojnych niebędący dysponentami budżetu, bez wpływu na zabezpieczenie logistyczne dowodzonych wojsk i ich obsadę kadrową, będący jedynie petentami u szefa Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych, począwszy od uposażeń, a na finansowaniu szkolenia skończywszy, są pozbawieni istotnych instrumentów dowodzenia i zarządzania podległymi wojskami.
Wszyscy wymienieni dowódcy będą mieli oprócz tego do czynienia z niewyszkoloną, niedoświadczoną, za to niesłychanie upolitycznioną kadrą zawodową, z przejawami upadku dyscypliny, a nawet demoralizacji. Nowi dowódcy nie dokonają więc żadnej rewolucji. Tym bardziej że na straży dotychczasowego „porządku” w armii stać będzie „nietykalny” minister Klich ze swoim zastępcą Piątasem, mający za plecami cały obecny układ polityczny, któremu taki „porządek” w Wojsku Polskim widocznie odpowiada. Stan alarmowy w Siłach Zbrojnych został już przekroczony, ale nie ma jeszcze przełomu. Strach jednak pomyśleć, szczególnie w kontekście ostatniej tragedii, co nim może być.

Autor jest generałem dyw. rez., w swojej karierze dowodził m.in. dwoma pułkami, dwiema dywizjami, był zastępcą dowódcy dwóch okręgów wojskowych. W latach 2001-2006 był dyrektorem Departamentu Kontroli MON

_______________________________________________

Żołnierze w siłach zbrojnych RP

Generałowie 140
Oficerowie (w tym generałowie) 22.705
Podoficerowie 41.779
Szeregowi 33.317
Kandydaci do zawodowej służby wojskowej (elewi, podchorążowie) 2471
Ogółem 100.272
źródło: MON

Generałowie pełniący służbę w siłach zbrojnych RP (stan na 4 maja 2010 r.)

generał broni – 4, admirał – 1
generał dywizji – 22, wiceadmirał – 2
generał brygady – 79, kontradmirał – 10
Ogółem – 118
źródło: MON

Według założeń MON, do końca 2012 r. w Wojsku Polskim będzie do 115.500 etatów, w tym:
do 95.500 – w służbie czynnej,
do 20.000 – w Narodowych Siłach Rezerwowych.
Dodatkowo przewidziano 4500 etatów dla kandydatów na żołnierzy (podchorążowie, kadeci itp.).

Według podziału na stopnie:
do 23.500 oficerów,
do 44.000 podoficerów,
do 48.000 szeregowych zawodowych.
Na jednego oficera przypadnie dwóch szeregowych zawodowych i niespełna dwóch podoficerów.
źródło: MON

Wydanie: 2010, 22/2010

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy