Armia – poborowa czy zawodowa?

Armia – poborowa czy zawodowa?

Polsce potrzebna jest sprawna, około 90-tysięczna armia zawodowa, w której liczba generałów w służbie czynnej nie będzie przekraczała 60, a pułkowników – 300

W nieprawdopodobnym chaosie, jaki pozostawił po sobie ustępujący minister obrony narodowej, Aleksander Szczygło, łatwo uchodzą uwadze opinii publicznej, ale niestety także jego następcy, strategiczne dla systemu obronnego problemy. Wśród nich zasadnicza jest decyzja o tym, czy nasza armia powinna być w dalszym ciągu wojskiem przynajmniej w znacznej części z poboru, czy też całkowicie profesjonalnym. Pozornie kierunek został już wyznaczony. Zarówno Bronisław Komorowski w czasie, kiedy sprawował ministerialną funkcję w MON, jak i tandem Szmajdziński-Zemke, opowiedzieli się za armią zawodową, lansując program przekształceń ewolucyjnych w tym kierunku. Daty docelowego osiągnięcia pełnej profesjonalizacji sił zbrojnych były różne. Od optymistycznej, czyli osiągniecia pożądanego stanu na koniec 2012 r., aż po odległy rok 2016.
Premier Donald Tusk dość niespodziewanie i chyba w sposób zupełnie niekonsultowany zadeklarował wkrótce po objęciu swego urzędu, że program profesjonalizacji sił zbrojnych powinien zostać całkowicie zrealizowany do końca 2009 r. Obecny premier nie był i nie jest specjalnym znawcą zagadnień polityki obronnej, podobnie jak i jego minister Bogdan Klich, który zresztą wypowiedzi swego szefa nie komentował ani nie precyzował. Natomiast typowany przed wyborami na to stanowisko Bogdan Zdrojewski także niejednokrotnie wypowiadał się, że najbliższy możliwy termin to rok 2012. Faktem jest, że wypowiedź premiera wywołała natychmiast komentarz prezydenta, iż nie wyobraża on sobie realnej możliwości profesjonalizacji armii do końca roku 2009. Spory sporami, ale sednem problemu była i jest siła i gotowość obronna naszych sił zbrojnych zarówno do obrony terytorium kraju, jak i wykonywania zobowiązań sojuszniczych, których jest coraz więcej.

Oficer na posadzie

Problem nie polega jednak bynajmniej na prostym zakończeniu poboru i uzawodowieniu armii. Konieczna jest dalsza konwergencja naszego systemu obronnego z sojusznikami, daleko idąca restrukturyzacja zasobu kadrowego i przystosowanie do perspektywicznych potrzeb. Do zrobienia jest niemało. Obecnie nasze siły zbrojne są nie tylko dziwnym hybrydalnym tworem, przeładowanym generalicją i strukturami administracyjnymi, ale przede wszystkim strukturą ociężałą, niezdolną do szybkiego i sprawnego działania w ujęciu prakseologicznym.
Dziś 140-tysięczna armia to 77 tys. żołnierzy zawodowych i 63 tys. poborowych. Ale w tej armii służy prawie 200 generałów i 1,2 tys. pułkowników. Ta piramida jest zupełnie na bakier z wszelkimi zasadami socjologii organizacji. Co więcej, aż 22 tys. żołnierzy zawodowych, najczęściej oficerów starszych, służy na stanowiskach czysto administracyjnych. Bo chyba nie ma żadnego sensownego uzasadnienia, żeby po kilkudziesięciu pułkowników służyło czy to w Agencji Mienia Wojskowego, czy to w Wojskowej Agencji Mieszkaniowej. Wysocy rangą wojskowi kierują też Wojskowymi Biurami Emerytalnymi i podobnymi strukturami administracyjnymi. Jest to czysta patologia organizacji. Niestety już dawno nie przeprowadzano w armii atestacji stanowisk. Zresztą wielu ludzi w mundurach boi się tego jak diabeł święconej wody. Jeżeli owe 22 tys. stanowisk obejmą cywile, to od razu spadną, i to znacznie, koszty osobowe. Pracownik cywilny, dostający pensję, ewentualnie premię i wysługę lat, kosztuje 3,5-krotnie mniej niż wojskowy na analogicznym stanowisku, któremu oprócz uposażenia trzeba płacić dodatki mundurowe i socjalne wraz z mieszkaniowym. Warto przy tym wspomnieć, że wydajność cywilnego pracownika jest praktycznie dwukrotnie większa (z reguły na dwa etaty odchodzących na emerytury wojskowych w niektórych strukturach administracyjnych armii – włącznie z WKU – przyjmowano jednego pracownika cywilnego).
Kiedy w 2002 r. wprowadzono nową ustawę, która precyzowała zajmowanie stanowisk w wojsku zgodnie z etatyzacją, wielu zwolenników tych zapisów twierdziło, że teraz będzie już dobrze, bo podobna ustawa funkcjonuje np. w Wielkiej Brytanii, a ścieżki awansu będą jasne i czytelne. Tymczasem na tle funkcjonowania tej ustawy doszło do sytuacji wręcz groteskowych, gdyż zgodnie z zapisem nowej ustawy brygadą ma dowodzić generał jednogwiazdkowy, dywizją – dwugwiazdkowy itd. Zaczęto więc powoływać nowych dowódców i równolegle ich awansować. Tyle że część brygad pozostała typowo szkieletowymi, o sile niepełnych batalionów. I tam, gdzie powinien dowodzić major czy najwyżej podpułkownik, dowodzi dziś generał z adiutantem, całym dworem itd. Rozpoczęła się po prostu nowa faza nepotyzmu, bo awanse zależały od kolejnych ministrów i w konsekwencji głowy państwa. Prawdą jest, że były już prezydent Aleksander Kwaśniewski namnożył ludzi w lampasach co niemiara. Ale jego następca czynił i czyni podobnie. Były minister Aleksander Szczygło starał się po prostu wyrzucić z wojska generałów awansowanych przez byłego prezydenta, szczególnie absolwentów radzieckich i rosyjskich akademii wojskowych. Na ich miejsce powoływał nowych, niestety często niedouczonych, bo w wojsku polskim nie przeprowadza się testów Mensy dla kandydatów na stopnie generalskie, co u sojuszników jest normalną, pragmatyczną formułą. Miarą przydatności jest po prostu artykulacja werbalna wierności konkretnej opcji politycznej. Werbalna, bo wojskowi opanowali już w stopniu znakomitym wszystkie przejawy oportunizmu, ale w perspektywie armii zawodowej mogą to być tendencje źle rokujące politycznie.

Fikcyjne rezerwy

Kolejni ministrowie MON tłumaczyli się, że zbyt nikły budżet nie pozwala na szybsze tempo uzawodowienia armii i przeprowadzenie restrukturyzacji. Tymczasem tempo uzawodowiania, które w ostatnich latach oscylowało wokół liczby 4 do 5 tys. pozyskiwanych nowych żołnierzy zawodowych rocznie, może być nawet dwuipółkrotnie zwiększone tylko w ramach wewnętrznych reform w siłach zbrojnych.
W tej chwili wojskowe kadry dopływają kilkoma strumieniami. Pierwszy to tradycyjne kształcenie kadr oficerskich dla potrzeb poszczególnych rodzajów sił zbrojnych. Jest to podstawowa ścieżka pozyskiwania młodych oficerów. Niewielkim uzupełnieniem jest dopływ młodych oficerów rezerwy poprzez służbę kontraktową z przejściem na zawodową. Od kilku już lat nie istnieje autonomiczny korpus chorążych. Żołnierze tej grupy, zachowując stopnie, wchodzą w skład korpusu podoficerskiego. Tu pozyskiwanie kadr odbywa się przede wszystkim poprzez służbę zasadniczą, potem z reguły nadterminową i kontraktową. Jak wykazują doświadczenia, jest to dobra droga do pozyskiwania wartościowych podoficerów, bo muszą się oni permanentnie szkolić, nabywać nowe kwalifikacje itd. Służba nadterminowa i kontraktowa pozwala, z jednej strony, na ocenę przydatności żołnierza, z drugiej zaś – na dokonanie przez niego samego analizy, czy dobrze wybrał swoją drogę życiową, karierę itd. Podobnie wygląda sprawa z naborem zawodowych szeregowców. Ale przeszkodą w szybkim uzupełnianiu korpusu podoficerskiego i szeregowców jest właśnie brak budżetu, bo jest on pochłaniany na wyższych szczeblach przez ludzi, którzy dawno powinni zostać zastąpieni pracownikami cywilnymi.
Uzawodowienie armii wytwarza jeszcze jedną niebezpieczną przesłankę. Mianowicie problem dopływu rezerw osobowych. Wszelkie normy mobilizacyjne przyjmują, że siły armii czynnej powinny mieć ok. 3,5-krotne sprawne i profesjonalne rezerwy. U nas takie rezerwy są fikcją, bo jako rezerwistów można z najwyższym trudem potraktować tylko część żołnierzy, którzy odbyli służbę zasadniczą w ciągu ostatniego pięciolecia. Praktycznie szkolenie rezerwistów umarło, bo nie ma na to funduszy, a raczej zjedli je mundurowi na etatach administracyjnych. Dobra w swoim czasie koncepcja szkolenia oficerów i podoficerów rezerwy spośród studentów i absolwentów szkół wyższych też dzisiaj zamiera. Bo do szkolenia aplikacyjnego zgłaszało się na początku sporo zainteresowanych. Tyle że później nie było dla nich miejsca w jednostkach wojskowych, by mogli odbyć praktyki dowódcze.

Mniej generałów i pułkowników

Polsce potrzebna jest sprawna, ok. 90-tysięczna armia zawodowa, w której liczba generałów w służbie czynnej nie będzie przekraczała 60, a pułkowników – 300. Jądrem tej armii muszą być nie starsi panowie rozpaczliwie broniący się przed odesłaniem do cywila, ale młodzi, sprawni i dobrze wynagradzani zawodowi szeregowcy i podoficerowie. Na szeregu stanowisk państwowych w systemie obronnym państwa powinni natomiast pracować oficerowie i podoficerowie rezerwy, którzy w razie kryzysu będą mogli uzupełnić stany osobowe sił zbrojnych, tak jak jest to praktykowane w innych krajach NATO. Jednocześnie rezerwiści odbywający ćwiczenia powinni otrzymać określone preferencje prawne i socjalne. Koszty i sprawność to podstawowe kryteria sił zbrojnych u progu XXI w. Żołnierz, zarówno zawodowy, jak rezerwista musi się nieustannie doskonalić, żeby móc i na polu walki, i w życiu cywilnym sprostać rosnącym wymaganiom. To wymaga środków finansowych, nie mniejszych niż na wymianę i modernizację sprzętu, ale przede wszystkim racjonalnej polityki bez patologii i nacisków rządzących.
Rząd Donalda Tuska stoi przed szansą głębokiego zreformowania systemu obronnego, w tym przeprowadzenia profesjonalizacji armii. Jednak pierwsze posunięcia w tym zakresie nie napawają niestety optymizmem.

Wydanie: 01/2008, 2008

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy