Przemawiały za nimi przecinane – dzięki unijnym dotacjom – wstęgi.
– No właśnie. A jednak – jak pokazały wybory – w wielu miejscach wyczerpała się formuła polityki lokalnej sprowadzająca się do dumnego podkreślania inwestycji za unijne pieniądze. Coraz powszechniejsza jest świadomość, że za nowe obiekty trzeba będzie zapłacić, bo do ich sfinansowania potrzebne są także środki własne, a te najczęściej pochodzą z kredytów. Obserwowałem wybory w gminie Gołdap sąsiadującej z obwodem kaliningradzkim. O siódmą kadencję ubiegał się w niej burmistrz rządzący nieprzerwanie od 1990 r. Ten sprawny menedżer bardzo dużo zrobił dla gminy. A mimo to już w pierwszej turze przegrał z młodszym kandydatem, który z zadłużenia zrobił oś sporu w kampanii. Większość wyborców poparła jego stanowisko. Być może mieszkańcy postrzegają gminę nie tylko przez pryzmat inwestycji, ale też kredytów. Wiedzą, że nie można popaść w pułapkę zadłużenia, a cena za rozwój nie może być za wysoka.
Miasta są nasze
Nowością tych wyborów był wysyp oddolnych inicjatyw obywatelskich, ruchów miejskich.
– Przywykliśmy do narzekania, że scena polityczna w Polsce się zabetonowała. Tymczasem w wielu miejscach pojawiła się wiara, że miasto lub gmina są własnością nie jakiejś grupy politycznej czy quasi-politycznej kliki, ale mieszkańców. A ci mogą się troszczyć o tę wspólną własność, oddając głos na alternatywę. Sądzę, że sprzyjały temu jednomandatowe okręgi wyborcze w gminach. W miejscach, w których obserwowałem wybory w okręgach jednomandatowych, mieszkańcy postawili na tych, których znają i do których mają zaufanie. Wybór radnego stał się podobny do wyboru wójta, burmistrza i prezydenta.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy