19 stycznia 2008 r. Jerzy Kawalerowicz skończyłby 86 lat. Nie dożył tej daty. Wielka szkoda. Chciałoby się, aby Wielcy Artyści żyli wiecznie.
Odejście twórcy „Matki Joanny od Aniołów” ma wymiar symbolu – to kolejne już pożegnanie z epoką wielkich reżyserów, którzy z kina czynili prawdziwą Sztukę, dla których kino było sposobem życia, sposobem myślenia i sensem aktywności.
Jerzy Kawalerowicz życie miał barwne, bogate w najrozmaitsze doświadczenia, niezwykle aktywne i pracowite. Był postacią nietuzinkową.
Ze względu na rolę, jaką odegrał w polskiej kinematografii II połowy XX w., był nie tylko wybitnym reżyserem („klasykiem za życia”), ale także producentem i liderem środowiska filmowego – nazwałem go kiedyś „faraonem kina”. Myślę, że można by go też śmiało określić mianem Arystokraty Kina. Był bowiem twórcą, który bardzo wysoko ustawił poprzeczkę wymagań – zarówno przed sobą, jak i przed całym polskim kinem. Dla niego było ono Sztuką. I tylko takie, któremu można nadać rangę Sztuki, go interesowało.
Był więc Arystokratą Kina i poniekąd też arystokratą ducha. Potrafił smakować życie. Lubił dowcipkować. Pół żartem, pół serio mówił, że swoją siłę witalną oraz żywotność zawdzięcza temu, że codziennie wypija szklaneczkę whisky z mlekiem. – Z mlekiem?
– dziwiono się. – Tak, odrobina mleka nikomu nie zaszkodzi – odpowiadał.
Wychowany w wielokulturowym środowisku galicyjskiej inteligencji po wojnie trafił do Krakowa i choć tam studiował na ASP, to kino podziałało na niego jak narkotyk. Nakręcił 17 filmów kinowych i dlatego twierdził, że z tego powodu żył 17 razy, bo realizacja jednego filmu to dla niego jakby jedno życie.
Niemal wszystko w jego dorosłym życiu – znajomości, przyjaźnie, miłości, podróże, zawały serca, także działalność społeczna i polityczna – wiązały się z X Muzą.
Robił filmy ambitne, często nowatorskie, awangardowe – jeden niepodobny do drugiego. Stronił od doraźności – szukał tematów, które mają walor uniwersalny, ponadczasowy. Należał do grona tych, którzy wynieśli polskie kino do rangi sztuki i przysporzyli mu międzynarodowego znaczenia.
W ostatnich latach sporą satysfakcję sprawiało mu to, że liczne jego filmy nie zestarzały się i nadal są oglądane. W ubiegłym roku we Francji wydano na DVD „Faraona”, „Matkę Joannę od Aniołów”, „Śmierć prezydenta”, „Austerię”, a na festiwalu „Dwa brzegi” w Kazimierzu nad Wisłą projekcje „Pociągu” na życzenie młodzieżowej publiczności trzeba było powtarzać.
Jednym z niespełnionych pragnień Kawalerowicza było sprowadzenie do Polski filmu, który w roku 1971 zrealizował we Włoszech – „Maddaleny” z muzyką Ennia Morricone.
Myśli o nakręceniu kolejnego filmu nigdy Kawalerowicza nie opuściły.
Kiedy latem 2007 r. po raz ostatni był na planie filmowym – tym razem w roli jednego z bohaterów dokumentu o polskiej szkole filmowej, której był współtwórcą – mówił: – Wiem, że nie nakręcę już więcej żadnego filmu, ale lubię myśleć, że jednak jeszcze to zrobię. I streścił mi pomysł filmu o starym reżyserze, który udaje się w podroż pociągiem:
– Z Galicji… na Capri. Wyobraża pan to sobie? W trakcie tej eskapady bohater przypomina sobie niesamowite zdarzenia ze swego życia…
– Sugeruje pan, że byłby to film autobiograficzny – konstatowałem.
– Oczywiście. Wszystkie moje filmy poniekąd są autobiograficzne. W każdym jest coś ze mnie, z moich doświadczeń, z mojego widzenia świata, a nawet z mojego charakteru – powiedział i dodał: – Krytycy tego nie zauważali, ale też nie dałem się im zaszufladkować.
To prawda. Pozostał sobą. Kawalerowiczem osobnym, nie do podrobienia.
Tagi:
Stanisław Zawiśliński
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy